O jeden skok za daleko (cz. 2)

0
(0)

Autor: Szydera Zła Niedobra

Magazynek opróżniany serią

[16+] [przemoc] [wulgarny język]


Elektryczny czajnik zasygnalizował koniec swojej pracy z cichym kliknięciem i już kilka sekund później po kuchni rozlał się charakterystyczny, kojący zapach świeżo parzonej kawy. Miłosz sięgnął po niewielką, białą filiżankę przeciętą wąskim, złotym paskiem stojącą na spodku i udał się do salonu, by zająć miejsce w swoim ulubionym fotelu.

Po zaledwie kilku krokach zatrzymał się, zauważywszy przyczepioną do lodówki kartkę papieru, złożoną na pół. Odstawił naczynie na blat, po czym wysunął kartkę spod przytrzymującego ją, kolorowego magnesu i rozwinął. Wewnątrz czekała na niego krótka wiadomość.

 

Gdyby jednak okazało się, że znudziło Ci się

udawanie niedojdy, a do tego posiadasz sumienie i

przyszła Ci ochota znów włożyć „czerwoną pelerynę”,

znajdziesz nas pod tym adresem…

 

            Zmełł kartkę nie kończąc, po czym naciskając nogą na pedał, otworzył pokrywę kosza na śmieci, stojącego w rogu. Papierowa kulka zniknęła w ciemności, a klapa zatrzasnęła się z blaszanym pogłosem. Prychnąwszy pod nosem chwycił za spodek i ruszył do salonu, pragnąc zająć miejsce w głębokim fotelu.

Odstawił napar na niewielkim stoliku i rozsiadł się wygodnie, napawając się uwodzicielskim aromatem. Po chwili sięgnął po filiżankę i upił łyk. Gdy ją odstawiał, ciesząc się niepowtarzalnym smakiem, jego spojrzenie mimowolnie powędrowało ku wizerunkowi egzotycznego ptaka, znajdującemu się na otwartej torebce, którą zostawił na kuchennym blacie. Mężczyzna miał wrażenie, iż stworzenie bacznie mu się przygląda.

– No i co się gapisz – wyburczał, odwracając na chwilę wzrok i wpatrując się gdzieś w bliżej nieokreśloną przestrzeń. Po kilku sekundach powrócił jednak do ptaka, a następnie przetarł twarz dłonią i spojrzał raz jeszcze.

– Cholera…

 

*

 

Zaparkował auto przy blaszanym kontenerze na gruz z pobliskiej budowy i zgasił silnik. Nim wyszedł, przeczesał okolicę czujnym spojrzeniem, chcąc wypatrzyć czyhające na niego zagrożenie, lecz nic szczególnego nie przykuło jego uwagi. Wysiadł i zatrzasnął drzwi, a następnie skierował się ku niczym niewyróżniającemu się hostelowi, wpisanemu w ciąg śródmiejskich kamienic.

Drewniana laska wystukiwała cicho regularny rytm, nadający tempa jego krokom i ginący gdzieś pomiędzy wznoszącymi się ku niebu, szarawymi budynkami. Coś zaszeleściło po lewej i mężczyzna zauważył wyliniałego kocura, czmychającego wzdłuż ściany i ginącego w wybitym, piwnicznym oknie. Gdzieś w górze, pomiędzy rozciągniętymi przewodami i kilkoma talerzami satelitarnymi smętnie skrzeczało kilka wron. Rozwinął wymiętolony kawałek papieru z adresem, do którego przylgnął kawałek skórki z pomidora i upewnił się, że trafił pod właściwy adres.

Wszedł do budynku chwilę później, mijając emerytowanego, wykręconego artretyzmem ochroniarza – recepcjonistę, który właśnie urządzał sobie drzemkę z szeroko otwartymi ustami. Czapka z daszkiem, będąca częścią jego wyblakłego, skromnego umundurowania, osunęła się z łysiejącej głowy, zatrzymując się na oparciu fotela. Jego kciuki wsunięte były za sfatygowany pasek, do którego przypięto niewielkie radio. Na rozciągniętej za plecami recepcjonisty zielonej planszy, Miłosz odszukał piętro, na którym znajdował się wymieniony w notce pokój.

Mężczyzna spoglądając na ochroniarza pokręcił głową z politowaniem i nie zatrzymując się, udał się do stojącej na parterze windy. Gdy nacisnął przycisk znajdujący się na naściennym panelu, wybrzmiał cichutki dzwonek i blaszane drzwi rozsunęły się, a z wnętrza uderzyło oślepiająco białe światło lampy. Wszedł do środka i odszukał przycisk z numerem cztery. Dzwonek wybrzmiał ponownie i drzwi zasunęły się z sykiem. Gdy otworzyły się po raz kolejny, Miłosz od razu poczuł znajomy zapach, rozlewający się po korytarzu.

Metaliczna, dusząca woń krwi była na tyle charakterystyczna, że naprawdę trudno byłoby ją pomylić z czymkolwiek innym. Od dawna nie miał tej wątpliwej przyjemności, by sobie ją przypomnieć, i bynajmniej nie cieszył się szczególnie z tego, że okazja ta nadarzyła się ponownie.

– W co też ty się pakujesz, stary dziadu… – Wymruczał sam do siebie, ostrożnie stawiając pierwsze kroki.

W długim holu, na środku którego rozciągnięto niebieskozielony dywan, odmalowywał się obraz niedawnej jatki; krwawe smugi krzepnącej krwi pokrywały przykurzone ściany i przymocowane do niej kinkiety, rzucające pomarańczowe światło. W wielu miejscach została zerwana tapeta, a na ścianach pozostały bruzdy, wyryte głęboko przez nieskrępowaną, nieznaną siłę. Poharatane i wyłamane drzwi walały się w drzazgach, jakby wepchnięte siłą do poszczególnych pokoi. Potłuczona zastawa stołowa chrzęściła pod jego stopami, gdy mijał kolejne lokale, we wnętrzu których sceneria nie różniła się zbytnio od tego, co zastał na korytarzu.             Najstraszniejsza jednak była ta martwa cisza, zalegająca, niczym mgliste, lepkie opary. Może za wyjątkiem anonimowego nieszczęśliwca, rozwleczonego w strzępach po niemalże całej podłodze swojego apartamentu. Wpatrywał się on zdziwionym, mętnym i przede wszystkim martwym wzrokiem w nietkniętą muszlę klozetową, na której wciąż zasiadały jego nogi, zgrabnie odrąbane od reszty ciała. Leżące na stole opakowanie po ostrym kebabie z pobliskiej knajpy dobitnie sugerowało, że powinien był zawczasu przemyśleć wybór odpowiedniej diety.

Miłosz niespiesznie przemierzał korytarz, a ten wydawał się ciągnąć w nieskończoność, odkrywając przed nadchodzącym krajobraz masakry. Wreszcie dotarł do pokoju opatrzonego numerem sto trzynaście. Wyłamane drzwi zwisały smętnie, ledwie trzymając się na jednym z zawiasów. Wszystkie rzeczy we wnętrzu wyglądały tak, jakby w jednej chwili pojawił się tutaj huragan – powywracane, stłuczone i połamane w drzazgi. Zza przewróconego łóżka wystawała kobieca dłoń, na nadgarstku której spoczywał złoty zegarek, o strzaskanej tarczy. Palce leżącej osoby pokrywała purpura.

Mężczyzna postąpił naprzód, omijając porozrzucane przedmioty i stanął przy zdezelowanym posłaniu. Nie od razu dane mu było rozpoznać leżącą kobietę, gdyż jej twarz oblepiały skołtunione i nasączone krwią włosy, teraz podobne do bordowych macek ośmiornicy. Przyklęknął i odgarnąwszy je, odkrył głęboką ranę na jej skroni. Z martwych, nieruchomych oczu wyczytał jedynie smutek i bezsilność. Nie znał jej imienia, nie wiedział kim była, a mimo to poczuł smutek.  Zamknął jej oczy drżącą dłonią. Jego spojrzenie powędrowało ku jej drugiej dłoni, w której kobieta wciąż jeszcze ściskała rewolwer. Wydobył go delikatnie z chłodnego uścisku i ocenił zawartość bębna. Brakowało trzech naboi.

Wstał, rozglądając się czujnie wokół. Szybko wypatrzył trzy ślady po kulach na przeciwległej ścianie. Wszystkie koncentrowały się na jednym obszarze, co wykluczało chaotyczne, nerwowe wystrzały. Wiedział, że do czegoś celowała i wypaliła trzy razy, mierząc w to samo miejsce.

Zbliżył się do ściany, dobywając z kieszeni scyzoryk, który kiedyś otrzymał w prezencie od ojca. Wyciągnął ostrze i zaczął grzebać w tynku, starając się wyłuskać tkwiący w nim pocisk. Gdy ten spadł wreszcie na jego dłoń, nie zauważył na nim ani odrobiny krwi. To mogło sugerować wyłącznie tyle, że to co zaatakowało kobietę było bardzo szybkie – na tyle szybkie, by uniknąć pocisków i przypuścić kontratak. Albo…

Albo posiadało niematerialną formę.

Odwrócił się, ogarniając wzrokiem pobojowisko. Nie widział drugiego trupa. Nie odnalazł też żadnych śladów świadczących o tym, by towarzyszącej kobiecie dziewczynce stała się krzywda. Podejrzewał, że została uprowadzona, nie doznawszy większych obrażeń. A przynajmniej na to liczył. Bo to dawało mu pewną szansę.

Szansę na odkupienie swoich win. A tej potrzebował jak ryba wody.

Postąpił o krok w kierunku wyjścia, gdy dojrzał stojącą na szafce kobiecą torebkę. Sięgnął po nią i przetrząsnął zawartość, w nadziei na znalezienie jakichkolwiek wskazówek. Czujność go nie zawiodła – we wnętrzu odnalazł papierowy folder. Zabezpieczony spinaczem, skrywał w sobie gruby plik kartek i na pierwszy rzut oka przypominał dokumentację medyczną.

Gdy jednak przyjrzał się notatkom nieco dokładniej, stwierdził, iż była to raczej dokumentacja magiczna – całość powierzchni pokrywało bowiem nieczytelne pismo, przypominające alfabet runiczny. Nie zabrakło również kilku dziwacznych czy niepokojących symboli i szkiców. Jeden z nich wyglądał dziwnie znajomo i po dokładniejszej analizie mężczyzna stwierdził, iż przypominał mu on pieczęcie przywołań.

Te same, których używał on sam. Kiedyś.

Ściskając teczkę rozejrzał się raz jeszcze. Upewniwszy się, że niczego nie pominął, udał się z powrotem w kierunku wyjścia z budynku. Chwilę później siedział już w samochodzie zastanawiając się, gdzie powinien się teraz udać. Brakowało mu poszlak. Brakowało kogoś, kto zasugerowałby kierunek, w którym powinien był postawić kolejny krok. Figury zostały rozstawione, przeciwnik wykonał swój ruch. Przypomniał sobie o szachownicy, wciąż rozłożonej na stoliku, stojącym na werandzie jego domu i o trwającej od lat partii. Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył.

Nie ujechał nawet stu metrów, gdy nagle wydało mu się, że coś zaszeleściło na tylnej kanapie. Odruchowo spojrzał we wsteczne lusterko, nie zauważył jednak nic, oprócz rzuconych niedbale reklamówek na zakupy i zwiniętego w kłąb koca, którym czasami wyścielał siedzenia. Po chwili jednak szelest powtórzył się znowu. Nacisnął hamulec i odpiął pas, a następnie szybkim ruchem chwycił za zalegający pled i pociągnął.

Spod uciekającego materiału nagle wychynęła rozczochrana burza jasnych włosów i błysnęły przerażone, błękitne oczy. Nieznajoma dziewczynka, towarzyszka zamordowanej kobiety pisnęła z przestrachu, gdy jej kryjówka została odkryta i natychmiast rzuciła się ku klamce w drzwiach.

– Zaczekaj, stój! – Krzyknął Miłosz, starając się chwycić uciekającą małolatę, nim ta opuści samochód. – Nic ci nie zrobię, zaczekaj! Tam jest niebezpiecznie! – Nieznajoma jednak nie słuchała, z każdą sekundą oddalając się od samochodu. Chwilę później jednak jej krok zaczął zwalniać, aż wreszcie zatrzymała się na dobre. Tymczasem Miłosz wysiadł z samochodu i przeszedł przed maską, aż oparł się wreszcie o przednie drzwi pasażera. Dziewczynka wbijała w niego płaczliwe spojrzenie przerażonej sarenki, zaciskając piąstki.

– Nie przyjechałem tu po to, żeby zrobić ci krzywdę – zaczął powoli, unosząc ręce w przyjaznym geście i ukazując jej puste dłonie. – Chciałem… Chciałem wam pomóc, jednak… – Głos chwilowo uwiązł mu w gardle – … Spóźniłem się – dokończył gorzko.

Dziewczynka stała jednak bez ruchu, w dalszym ciągu zaciskając pięści. Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza, będąca zapowiedzią kolejnych. Otarła ją wierzchem dłoni, po czym przemówiła łamiącym się głosem.

– Chciała dla mnie dobrze…

– Ja też chcę – odpowiedział, wyciągając w jej kierunku rękę i zachęcając by do niego podeszła.

– I umarła. Umarła przez mnie. Ty też umrzesz – dokończyła, a jej słowa sprawiły, że po plecach Szydercy przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Tak mocne słowa wypowiadane przez niewinną istotę są na tyle surrealistyczne, że trudno by wywołały inną reakcję niż instynktowny, penetrujący głębię serca strach. A co gorsza, Miłosz zdawał sobie sprawę z wysokiego prawdopodobieństwa takiego rozwoju wydarzeń. Starał się uśmiechnąć, lecz wiedział, że musiało wyglądać to bardzo sztucznie.

– Jeszcze nie dziś. I nie w najbliższym czasie. Zaufaj mi – odparł. Widząc jednak, że wciąż się waha, dodał: – Przeze mnie też umierali ludzie. I muszę z tym żyć. Mogę pokazać ci, jak sobie z tym poradzić.

Zauważył w jej oku tajemniczy błysk. Spojrzała na niego i zrozumiał, że tym co zobaczył, była nadzieja. I to było wszystko, czym na chwilę obecną dysponowali.

– Wracaj, tu jest niebezpiecznie. Ten, kto cię szuka z pewnością jest niedaleko. Musimy się stąd ulotnić.

Pełna napięcia sekunda oczekiwania na decyzję dziewczynki zdawała się przeciągnąć w całe minuty, a nawet godziny, lecz wreszcie postawiła krok we właściwym kierunku.

 

*

 

Gdy zaparkowali na podjeździe, słońce chyliło się już ku zachodowi, posyłając ostatnie senne spojrzenie na budynki i drzewa, za którymi rozciągały się już coraz dłuższe i łakome cienie.

– Straszne chwasty – stwierdziła dziewczynka, przemierzając trawnik porośnięty ostem i szczawiem, z których niejeden był o wiele wyższy od niej.

– To takie egzotyczne rośliny, one… Odstraszają…

– Przecież to zwykłe chwasty – przerwała mu dziewczynka, wyszarpując główkę ostu, która swymi kolczastymi pazurkami próbowała spowolnić jej marsz, chwytając ją za bluzkę. – Dlaczego nie skosisz trawnika? Można by tu zrobić ładny ogródek.

– Kiedyś miałem tutaj ładny ogródek – odparł Miłosz, przyglądając się powykręcanym łodygom i wyschniętym resztkom czegoś, co kiedyś można było określić dumnym mianem rośliny ozdobnej.

– I co się z nim stało? – Zapytała, unosząc ręce, by nie poparzyć ich wśród sięgających do pasa pokrzyw, aż wreszcie stanęła na szarym chodniku.

– Troszkę się zestarzał – odpowiedział mijając ją i wchodząc na werandę, by otworzyć drzwi. Te skrzypnęły cicho, wpuszczając do wnętrza budynku nieco rześkiego, wieczornego powietrza. Zaprosił ją do środka.

– To chyba zupełnie tak jak ty – odparła niewinnie, mijając go i wchodząc do budynku. Odprowadził ją wzrokiem, mrużąc nieco oczy i przeżuwając nigdy niewypowiedziane słowa.      Pomarańczowa łuna horyzontu stawała się bordowa, a chwilę potem zaczęła ustępować nocy i jej srebrnemu posłańcowi, który zawisł nad światem niczym niemy obserwator. Nim Miłosz zamknął drzwi spojrzał w szybkę, w której szukał swojego odbicia. Cóż, dziewczyna co do tego akurat miała rację. Westchnął ciężko i postukując laską o deski werandy wszedł do domu i zamknął drzwi. Odszukał włącznik i pomarańczowe, ciepłe światło rozlało się po pomieszczeniu, zaganiając mrok w szczeliny pomiędzy meblami. Odłożył teczkę na blacie kuchennym i udał się do salonu, gdzie czekała na niego nieznajoma. Gdy tylko zobaczyła go w wejściu, wypaliła:

– Strasznie tu brudno!

– A, nie miałem jeszcze czasu posprzątać… Eee… W tym tygodniu…

– Chyba raczej w tym roku. Czemu ty tak mieszkasz? – Zapytała, wskazując na rzędy pustych butelek ustawione na komodzie. Szyderstwo przychodziło jej bez najmniejszego wysiłku. Było niewymuszone i naturalne. Docenił tę rzadką umiejętność, wyrażając to kwaśnym uśmiechem.

– Chciałabyś coś zjeść, lub czegoś się napić?

– Kakao.

– Co kakao?

– Napiłabym się kakao – powiedziała powoli i z przesadną dbałością.

– Aaa, no tak, oczywiście. Umysł nie tak lotny jak kiedyś, wybacz. Zaczekaj tutaj, zaraz wracam – powiedział, po czym udał się do kuchni. Przez chwilę pomieszczenie wypełniało wyłącznie trzaskanie szafek, czasem przerywane krótkimi przekleństwami, gęganymi pod nosem. Niewiele później Szyderca wrócił, niosąc przed sobą ładniutki kubek w kształcie sowy, wewnątrz którego parował aromatyczny napój.

– Bardzo proszę – powiedział, stawiając przed dzieckiem naczynie. – Tylko się nie poparz.

Dziewczynka ochoczo zabrała się do picia. Miłosz rozsiadł się w fotelu, splatając palce w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. Nie poganiał jej. Dopiero gdy skończyła i oblizała kakaowego wąsa z górnej wargi, zdecydował się rozpocząć rozmowę.

– Jak ci na imię?

– Alicja – odpowiedziała dziewczynka, sięgając po opakowanie ciastek z galaretką, które Miłosz zawczasu postawił na stole.

– Ach… – Wymruczał, drapiąc się po mocno szpakowatej głowie – No jasne, nie mogło być inaczej…

– Co? – Zapytała dziewczynka, zbyt zajęta obdzieraniem galaretki z czekolady, by skupić się na mamrotaniu gospodarza.

– Nic ważnego. Słuchaj, Alicjo… Czy wiesz, kto cię ściga? Dlaczego to robi?

– To jakiś zły pan od cieni. Zły czarnoksiężnik, tak mówiła Gabi.

– A Gabi to… Ach, no tak, wybacz – dodał szybko, widząc łzy zbierające się w oczach dziewczynki. Odłożyła wypatroszone z galaretki resztki biszkopta na stole i spojrzała przez pokryte szarymi smugami okno. Miłosz zganił się w duchu. Nigdy nie miał ręki do dzieci. A poza tym, jego bazowe wartości wyczucia, taktu i empatii wynosiły okrągłe zero. I nigdy nie pakował w te cechy  zbyt wielu punktów rozwoju, dlatego po latach nadal posiadały one niezmienioną wartość. Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, kuśtykając.

– Dlaczego cię szuka? – Ponowił pytanie po niedługiej pauzie. Dziewczynka przetarła nos zbyt długim rękawem luźnej bluzy i odwróciła zarumienioną twarz w kierunku Szydercy.

– Chyba chodzi o to, że potrafię skakać – odpowiedziała, machając nogami – I on też chce się tego nauczyć.

Miłosz zatrzymał się i trawił wypowiedziane słowa, drapiąc się po brodzie. Nie rozumiał.

– Nie chcę cię rozczarować, ale wszyscy potrafią skakać. Chyba, że nie mają nóg. Albo są sparaliżowani.

Alicja spojrzała na niego karcącym spojrzeniem.

– Ale tak jak ja, to nikt nie potrafi!

– Ach tak? – Zapytał. – No dobra, pokaż mi ten skok.

Twarz Alicji rozpromieniła się. Dziewczynka zsunęła się z kanapy na podłogę i stanęła w niewielkim rozkroku, pochylając się przy tym lekko do przodu. Przypominała nieco narciarza, szusującego po zaśnieżonym stoku. Uśmiech na jej twarzy ustąpił miejsca skupieniu. Trzasnęło jak z bicza, a oślepiająco białe światło rozbłysło na chwilę w całym pokoju, sprawiając, że Miłosz wylądował na ścianie, boleśnie się od niej odbijając. Po pokoju rozpłynął się przyjemny zapach przypominający powietrze po intensywnej, letniej burzy z piorunami.

Chwilę później ustąpił on swądowi spalenizny. Gospodarz dochodził jeszcze do siebie po nagłym rozbłysku, zdołał jednak dojrzeć wypalony w dywanie okrąg, z którego wciąż sączył się dym. Skoczył naprzód, zadeptując pozostałe, pomarańczowe iskry, łapczywie pożerające kolejne włókna. Mole nie byłyby zbytnio zadowolone z tego widoku. Mężczyzna rozejrzał się, przytrzymując rozhuśtany, staroświecki żyrandol.

– Alicjo?

Odpowiedziały mu dudniące kroki rozchodzące się najpierw w pokoju na piętrze, zmierzające w kierunku klatki schodowej. Chwilę później zauważył zbiegającą po nich dziewczynkę, za którą ciągnęła się delikatna smuga dymu, przypominająca mgłę. Stanęła u podnóża schodów i zauważywszy wypalony na dywanie ślad, zawstydziła się.

– Nie chciałam…

– Nie szkodzi – odpowiedział Miłosz, bacznie przyglądając się dziecku. Było w niej coś… Znajomego… – Co za różnica, dziura wypalona czy wyżarta przez mole. A więc to są te twoje skoki, co? Jak się teraz czujesz?

– Głodna. Zjadłabym batona czekoladowego.

Miłosz kiwnął głową i kuśtykając poszedł do kuchni. Z szafki nad okapem wyciągnął tabliczkę czekolady z orzechami. Zignorował biały nalot, jasno sugerujący przekroczony termin przydatności do spożycia.

– To musi ci wystarczyć – powiedział, wręczając Alicji słodycz. Ta natychmiast zabrała się do pałaszowania. Gestem zaprosił ją ponownie na kanapę, a ona skorzystała z zaproszenia. Sam przyglądał się przez chwilę wypalonemu w dywanie kręgowi. Nie była to zwyczajna dziura, a linie układały się w skomplikowany wzór, przypominający jedną z pieczęci, których sam niegdyś używał. Wreszcie podszedł do sofy i usiadł obok w milczeniu, dając zarówno jej jak i sobie nieco czasu, by dojść do siebie.

– Jak daleko potrafisz tak skoczyć? – Zapytał, gdy skończyła wyjadać nawet najmniejsze czekoladowe okruszki i ze smutkiem zgniotła sreberko.

– Nie sprawdzałam. Gabi zabroniła, a i w szkole robiłam to tylko na sali ćwiczeń.

– W szkole?

– Tak, mieliśmy tam długą białą salę z jasnymi światłami. I tam mogłam skakać do woli. Od ściany do ściany. I nic się nie przypiekało.

– Powiedz mi, Alicjo, a czy były tam też inne dzieci? Potrafiły to samo co ty?

 

*

 

TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ

 

Wzmocnione wrota rozsunęły się z sykiem, znikając w bocznych ścianach. Mężczyzna w czerni wkroczył do prostokątnego pomieszczenia niemalże bezszelestnie, zupełnie jakby płynął w powietrzu kilka centymetrów nad posadzką. Rzucane z sufitu, śnieżnobiałe światło ginęło w załomach jego szaty. Tuż za nim, krok w krok podążała sześcionoga bestia cieni, łypiąca wokół żółtymi ślepiami.

Podszedł do kobiety, stojącej nad żarzącą się kolorami konsoletą i wpatrującej się na zmianę w monitor oraz szerokie, prostokątne okno o zaokrąglonych narożnikach. Na grubej co najmniej na dwa palce szybie widniało kilka osmalonych miejsc i parę rys. Kobieta obejrzała się przez ramię i zerknęła na maskę, pod którą skryte było oblicze przybysza. Jego dudniący niczym echo w przedwiecznym grobowcu głos sprawił, że mimowolnie podskoczyła.

– Jakie robią postępy?

Kobieta oderwała wzrok od przypominającej lustro maski i ponownie spojrzała na sześcioro dzieci w białych uniformach, biegających za szybą w podłużnej, jasno oświetlonej sali. Wszystkie były w zbliżonym do siebie wieku i posiadały podobny wzrost.

Następnie sięgnęła po świeżo wydrukowany raport, który umieściła w teczce i zaczęła przewracać kolejne strony. Zamyśliła się na chwilę, prześlizgując badawcze spojrzenie po kolejnych akapitach jednej ze stron.

– Wygląda na to, że idziemy w dobrym kierunku. Ta jedna dziewczynka, AL–1C3, przejawia tendencję do opanowywania zdolności, których szukasz.

– Doprawdy? – Zagrzmiał ponownie głos, jakby dochodził z głębi ciemnego korytarza. – Pokaż mi – powiedział stanowczo, zwracając maskę w kierunku kobiety. Ta chwyciła za niewielki mikrofon na giętkim przewodzie, wystający znad konsolety. Przesunęła żółty suwak w górę i zwróciła się do mikrofonu.

– Zbiórka w szeregu pod ścianą – Spauzowała, dając biegającym po drugiej stronie szyby dzieciom kilka chwil na zastosowanie się do polecenia. Nie zajęło im to wiele czasu. – AL–1C3, wystąp.

Dziewczynka o włosach jasnych jakby uwięziono w nich promienie słońca i zaplecionych w  warkocz, postąpiła o krok naprzód, nie odrywając spojrzenia od przeciwległej ściany.

– AL–1C3, chcielibyśmy zobaczyć co potrafisz. Skup się, proszę. Zajmij miejsce w czerwonym polu przy ścianie naprzeciwko. – Poczekała, aż dziecko wykona polecenie. Gdy ta zajęła wyznaczoną pozycję, kontynuowała.

– Zacznę odliczać do trzech. Gdy skończę, masz użyć swojej umiejętności. Chcielibyśmy, abyś wylądowała w niebieskim polu. Czy to zrozumiałe?

Dziewczynka kiwnęła głową twierdząco.

– Dobrze. Przygotuj się. Raz, dwa… Trzy! – Nagły rozbłysk wypełnił salę ćwiczebną i pomimo dobrego wyciszenia ścian do wnętrza pokoju, w którym się znajdowali, przedostał się stłumiony trzask, odbijający się echem po drugiej stronie szyby, aż ta zadrżała. Dziewczynka stała dokładnie po przeciwnej stronie sali. Jedna z jej stóp znajdowała się w niebieskim kwadracie, wymalowanym na posadzce.

Kobieta wyciszyła i odsunęła mikrofon od twarzy, po czym zerknęła na górującego nad nią mężczyznę. Chwila ciszy zdawała się przeciągać w nieskończoność sprawiając, że słyszała bicie swojego serca. Wreszcie przerwał milczenie.

– Dobrze. Przyprowadź ją do mnie – zagrzmiał, po czym odwróciwszy się w miejscu, ruszył w kierunku wyjścia. Bestia ruszyła wraz z nim.

– Niedługo się pojawi. Panie?

– O co chodzi?

– Nie chcesz sprawdzić umiejętności pozostałych?

– Nie są mi potrzebne. Pozbądź się ich.

Kobieta poczuła jak ciarki przebiegają jej po plecach, a krew uderza do głowy.

– Coś jeszcze? – Zapytał chłodno, przystając przed rozsuwanymi wrotami.

– Nie… – odparła, starając się zakamuflować rozterkę w głosie.

– Doskonale – odparł, po czym zniknął wewnątrz ciągnącego się w dal korytarza po drugiej stronie drzwi.

 

*

 

CZASY OBECNE

 

– Kilka nocy temu Gabi mnie odwiedziła. Byłam już w piżamie i leżałam w łóżku, ale jeszcze nie spałam. Gdy zamknęła za sobą drzwi, zapytała, czy śpię. Powiedziałam, że nie, na co ona: „Chcesz zobaczyć gwiazdy?”. Jeszcze nigdy nie widziałam gwiazd. Czytałam o nich w książce. Że to gazowe olbrzymy. Marzyłam, żeby je zobaczyć. Gabi pomogła mi się ubrać, kazała zabrać plecak i wyszłyśmy ze szkoły. Pozostali chyba zostali w środku.

– To był pierwszy raz kiedy wyszłaś na zewnątrz? – Zapytał Miłosz.

– Tak i pierwszy raz oglądałam niebo. Było piękne, ale gwiazdy wcale nie przypominały olbrzymów, raczej świecące ziarenka piasku – odpowiedziała, po czym ziewnęła i przeciągnęła się.

– Chyba jesteś zmęczona. Idź na górę się przespać. – Powiedział, podając jej koc w kwieciste wzory. – Muszę na chwilę wyjść. Powinienem wrócić nim się obudzisz. Jednak gdybyś wstała, a mnie wciąż by nie było, nie otwieraj drzwi. Nikomu.

Kiwnęła głową ze zrozumieniem. Zaczekał, aż dziewczynka zniknie na schodach. Przeszedł przez pokój i chwycił teczkę, którą znalazł w motelowym pokoju Gabi. Raz jeszcze obrzucił pobieżnym spojrzeniem niepokojące symbole i ilustracje. Podejrzewał, że dotyczą one opisu jakiegoś mrocznego rytuału, jednak koniec końców zupełnie się na tym nie znał. Postanowił zasięgnąć języka.

 

*

 

Podparty o lasce mężczyzna przystanął w niewielkiej odległości od drzwi wejściowych do baru. Naszło go na wspominki.

Gdy po ostatnim, pechowym skoku przez portal wraz z Tomaszem wylądowali kilka ulic dalej, natychmiast udali się ku dobrze znanej im spelunie, gdzie właścicielką i barmanką była ich zawsze uśmiechnięta znajoma, Ruda. Tak w skrócie, bowiem owa kobieta zajmowała się również magiczną działalnością podziemną, nierzadko niezupełnie legalną. Jej bogata siatka powiązań magicznych i biznesowych była porażająca i miała wpływ na większość działających w tej sferze ugrupowań, przez co była nieocenionym źródłem informacji. Mężczyźni byli wyczerpani, pilnie też potrzebowali pomocy medycznej, skierowali się więc od razu w oczywistym dla nich kierunku.

Kobiety jednak nie zastali, a pracująca w barze osoba na postawione jej o Rudą pytania kręciła głową przecząco, twierdząc, że nie zna nikogo takiego. To zasiało w ich sfatygowanych umysłach ziarno niepewności. Do myślenia dało im jednak dopiero, gdy spotkali kilkunastoletnią Rudą w jednej z cukierni, gdzie kupowała pączki.

To wtedy do ich głów po raz pierwszy zawitała myśl, że po skoku z Międzywymiaru dotarli niezupełnie tam, gdzie powinni. Po powrocie do ich siedziby Tomasz natychmiast nalegał na ponowny skok przez portal, Szyderca jednak stanowczo odmówił twierdząc, że zagrożenie, które napotkali w trakcie pobytu w Międzywymiarze może wykorzystać tę sposobność do kolejnego natarcia. I tak minęło nieco czasu.

Miłosz westchnął. Z tym miejscem wiązało się także wiele miłych wspomnień. Jednak aktualnie władzę sprawowała tu inna jednostka. O tyle profesjonalna, co nieprzyjemna. Nie miał jednak wyboru.

Dzwonek, zawieszony na sprężynie przy drzwiach wydał z siebie krótki, metaliczny dźwięk, oznajmiając osobom w lokalu, że pojawił się ktoś nowy. Miłosz, podpierając się laską minął kilka niższych stolików, a także wyższych hokerów, ustawionych w rzędzie przy drewnianej ladzie.

We wnętrzu panował półmrok, a złotopomarańczowe światło rzucane przez kilka staromodnych żarówek z trudem przebijało się przez wypełnione papierosowym dymem powietrze. Ten zawisł kilka centymetrów pod sufitem w postaci siwej mgły i falował delikatnie.

Miłosz nie bez problemów wspiął się na wysoki stołek i rozsiadł się, opierając łokcie na ladzie. Chwilę później barman zainteresował się nowym gościem. Mimo swoich pokaźnych rozmiarów i wyglądu zawodowego kulturysty, poruszał się wzdłuż kontuaru ze sprawnością gronostaja. Z odbijającą mdłe światło łysiną, połyskującą niczym perła, kontrastowały czarne brwi i tej samej barwy bujne, zadbane i wyczesane wąsy, nadające mężczyźnie rys dostojnika.

– Co podać? – Zagadnął krótko, lecz treściwie.

– Daniels z lodem – odparł Miłosz w podobnym tonie. Chwilę później ciężka szklanka o grubym dnie, wypełniona chłodną zawartością, stuknęła cicho o drewno. Barman skinął głową, a Miłosz odpowiedział mu tym samym. Mężczyzna sączył drinka, w międzyczasie łypiąc na boki tak, by nikt tego nie zauważył. Wreszcie sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej złotą monetę o ząbkowanych krawędziach, przypominającą swym wyglądem koło zębate. Na jej powierzchni wytłoczono symbol czaszki, otoczonej aureolą, przywodzącą na myśl błyskawicę. Szyderca położył monetę na ladzie i przesunął nieco w bok tak, by była doskonale widoczna dla wąsacza za barem, nawet w przyćmionym świetle.

Błyskotka nie uszła uwadze barczystego jegomościa, który rozpoznał ów tajemniczy blask i w okamgnieniu pojawił się znów przed Miłoszem. Widząc monetę przeczesał wąsa szybkim ruchem dłoni.

– Nie należysz do Bractwa – bardziej stwierdził, niż zapytał karczmarz, badawczo lustrując twarz starca. – Kim jesteś?

– Kiedyś? Stałym bywalcem. Obecnie? Osobą szukającą informacji – odparł Szyderca, unosząc szklankę do ust.

– Skąd w takim razie masz to? – Zapytał wąsacz, opierając się o blat i wskazując na monetę podbródkiem.

– Pamiątka – odpowiedział krótko wojownik, po czym dodał: – Zastałem Leszego?

Miłosz czuł, że baczne spojrzenia pozostałych bywalców były teraz skierowane na niego, a co więcej, nie wszystkie z nich były mu przychylne. Na sali nastąpiło ledwie słyszalne poruszenie. Barman uniósł palec wskazujący w górę, dając subtelny znak pozostałym, że wszystko jest w porządku i panuje nad sytuacją. Sam również zmierzył go ciekawskim spojrzeniem i ponownie przygładził wąsa, po czym zabrał monetę i skinął głową, wskazując na prawo.

Miłosz zsunął się z hokera i postukując laską udał się w wyznaczonym kierunku, gdzie czekał już na niego barman. Nie uszło jego uwadze, że barczysty mężczyzna podwinął nieco mankiety swojej nienagannie białej koszuli, poprawił też kołnierzyk i sprawdził guziki ciemnej kamizeli. Obaj udali się w kierunku zaplecza, mijając po drodze gburowatego, przypominającego ogra wartownika. Ten był jeszcze większy od barmana i Miłosz zastanawiał się, jakim cudem w ogóle się tutaj dostał. Chyba stał tu, a dopiero wokół niego wzniesiono mury.

Za drzwiami, których pilnował rozciągał się zupełnie inny świat – znaleźli się w ogromnej, ciemnej sali, rozświetlanej setkami kolorowych, jaskrawych jupiterów, na podobieństwo dyskoteki. Miejsce to w istocie przypominało nocny klub. W tle grała muzyka, a ciężkie basy sprawiały, że wnętrzności samoistnie zaczynały poruszać się w jej rytmie. Wokoło rozstawiono stoły hazardowe, przy których tłoczyli się ludzie, pod ścianami zaś ulokowano kilka bardziej ustronnych loży. W centralnej części znajdował się kolejny bar, sięgający ginącego w mroku sufitu, wykonany całkowicie ze złota i oświetlany jasnymi, punktowymi halogenami.

Na jednej z lad leżała zupełnie naga kobieta, służąca obecnie za paterę serwisową. Na jej smukłym, młodym ciele poustawiano liczne, drobne przekąski i kilka kieliszków z fosforyzującą, kolorową zawartością. Siedzący przy niej mężczyźni dyskutowali zaciekle, co rusz sięgając po egzotyczną zakąskę i w zamian wsuwając pod ciało kobiety banknoty. Niewielkie podesty wokół baru służące za sceny dla młodych tancerek, śmiało wyginających swoje jędrne ciała w rytm muzyki, przyciągały wzrok zgromadzonych gości, i to bynajmniej nie tylko płci męskiej. Jedna z siedzących w pobliżu kobiet o fioletowych, częściowo zgolonych włosach, odziana w ciemne, skórzane ciuchy zabójcy, wstała nagle i podeszła do jednej z tańczących dziewczyn, po czym klepnęła ją w tyłek. Gdy tamta odwróciła się zaskoczona, zabójczyni wskoczyła na podest i chwyciła twarz tancerki w swoje wytatuowane dłonie, by po chwili przylgnąć ustami do jej ust. Wywołało to okrzyki aprobaty ze strony pozostałych gości.

Miłosz minął rozpustne zbiorowisko i wraz ze swoim przewodnikiem dotarł do końca sali. Wsiedli do windy i udali się na piętro, gdzie znajdowała się przeszklona loża specjalna, z której rozciągał się widok na całą salę. Barman kazał mu zostać przy szybie windy, sam zaś udał się w głąb sali, w prawej dłoni ściskając monetę, którą Szermierz wcześniej położył na blacie.

Przewodnik wreszcie wrócił i minąwszy stojącego w miejscu Szydercę, rzucił tylko: – Czeka na ciebie.

Miłosz ruszył powoli przez salę, aż wreszcie stanął przed jasnym, wypolerowanym blatem, za którym w miękkim, obrotowym fotelu zasiadał Leszy. Był to starszy mężczyzna, którego skronie już dawno pokryła siwizna. Pomimo swojej starczej aparycji, coś w oczach mężczyzny sugerowało, iż jest on człowiekiem nad wyraz niebezpiecznym i nieprzewidywalnym. Ubrany był w nienagannie skrojony garnitur, a w jednej z klap wpięty miał srebrny symbol słowiańskiego boga zaświatów, Welesa, opleciony przez złotego, trójgłowego i skrzydlatego węża. Smoka.

– Kogo moje oczy widzą, no! – Powiedział starzec w garniturze, wstając z miejsca. – Ile lat cię nie widziałem – dodał, wskazując fotel po przeciwnej stronie biurka. Sam również na powrót usiadł na zajmowanym wcześniej miejscu. – Co cię sprowadza, co? Przemyślałeś sprawę i chcesz dołączyć do Bractwa?

– W życiu. Wiesz doskonale jaki mam stosunek do tego wszystkiego – odparł Miłosz zajmując miejsce i wskazując na szybę ze plecami Leszego – Rozpusta w najgorszym wydaniu.

Leszy uśmiechnął się.

– No tak, bo ty lubisz zgrywać prawego pustelnika, co? Świętoszka? Nie znudziło ci się to jeszcze? Przecież nie ma nic złego w odrobinie uciechy.

– Lepiej skończmy ten temat – odparł oschle Miłosz.

– Skończymy, kiedy ja będę miał na to ochotę – uciął ostro Leszy, a jego przyjazne do tej pory ton głosu i wyraz twarzy zmieniły się diametralnie. Teraz był już wyłącznie zimnym skurwysynem. – Ale masz rację, nie chce mi się z tobą gadać. Czego więc chcesz?

Miłosz spojrzał wymownie na złotą monetę, która leżała tuż przed jego rozmówcą. Leszy podążył za jego spojrzeniem.

– Zapytałem, czego chcesz.

– Szukam informacji. Chciałbym dowiedzieć się – urwał na chwilę, grzebiąc w kieszeni płaszcza, aż wydobył z niej papierową teczkę, zgiętą w połowie. – Co to takiego jest. Nie znam tych run – dokończył, rzucając pogniecione arkusze na biały blat. Leszy sięgnął po nie i zaczął przyglądać się pokrytym symbolami stronom z niemałym zainteresowaniem, co nie umknęło uwadze Szydercy. Starzec przewertował kilka stron, cmokając pod nosem.

– A ten twój druh nie jest w stanie ci tego przetłumaczyć? – Zagadnął, nie odrywając wzroku od zapisków. – Przecież słynni Zabójcy Skurwysynów byli przez lata samowystarczalni, nie? On myślał nad planem, a ty rąbałeś wrogów i zbierałeś wpierdol.

– Chwilowo urwał nam się kontakt – wydukał Miłosz pod nosem, jakby nieśmiało.

– Chwilowo, tak? Z tego co słyszałem, to ta chwila trwa już ile…? – Urwał, udając zastanowienie – Jakieś dziesięć lat, albo lepiej?

– Będzie – odparł sucho Miłosz, przestępując z nogi na nogę. Leszy zmierzył go oceniającym spojrzeniem, uśmiechając się półgębkiem. Sięgnął raz jeszcze po papiery i zaczął rozkładać je na biurku, strona po stronie. Układał je obok siebie, zwracając uwagę na znajdujące się na nich czerwone linie, które wkrótce zaczęły łączyć się ze sobą, i coraz bardziej przypominać pełny wzór. Widząc to, Miłosz zaczął pojmować, o co chodzi. Każda ze stron była elementem układanki, która po prawidłowy ułożeniu zmieniała się w…

– Krąg przywołania – powiedział Leszy, z dumą prezentując cały rysunek. Czerwony okrąg z wpisanymi w niego trójkątami i kwadratem, otoczony wieloma mniejszymi pieczęciami i opatrzony runami wyglądał na wyjątkowo skomplikowany.

– Co przywołuje?

– Trudno powiedzieć, ale tak złożony wzór… Nie wróży niczego dobrego. Na pewno coś potężnego i śmiertelnie niebezpiecznego.

– Dziwnie wygląda… – Odpowiedział Miłosz, podchodząc bliżej i dotykając krwistoczerwonych linii opuszkami palców. Zdawały się być ciepłe, i jakby lekko wypukłe. Zupełnie, jakby zostały namalowane ciepłym woskiem.

– Sam w sobie nic nie znaczy. Nie zadziała bez odpowiedniego klucza. A rozumiem, że ty nie masz dostępu do takowego?

– Nie przypominam sobie, żebym ostatnio znalazł się w posiadaniu jakiegokolwiek kawałka złomu.

– Rozumiem…  – Leszy zamilkł na chwilę, wspierając podbródek między kciukiem i palcem wskazującym. – Ale ty wiesz, że kluczem nie jest przedmiot, a najprawdopodobniej osoba?

Miłosz drgnął delikatnie, a po jego twarzy przebiegł tik, który mężczyzna usilnie starał się  ukryć pod maską obojętności. Nawet nie próbował wmawiać sobie, że umknęło to uwadze jego rozmówcy. Wzruszył ramionami, sygnalizując udawaną obojętność. – No nic, w zasadzie to wszystko, co chciałem wiedzieć. Dziękuję za pomoc, nie będę cię dłużej niepokoił – dodał, po czym zebrał z biurka poszczególne elementy układanki i na powrót umieścił je w teczce, po czym skierował się w stronę wyjścia. Gdzieś za swoimi plecami czuł przeszywający wzrok Leszego, wbijający się w jego plecy niczym chłodne sztylety.

Szermierz przystanął przed samym wyjściem i odwrócił się nieco.

– Ilu znasz czarodziejów, posługujących się magią ciemności?

– Niewielu. To trudna sztuka – odparł pryncypał nie ruszając się z miejsca i robiąc przy tym krótką pauzę. – Jednego, góra dwóch.

– Tak też myślałem.

 

*

 

Zatrzymał samochód na podjeździe i pospiesznie udał się w kierunku domu. Wpadł do środka niczym sunąca nad stepami Mongolii burza i rozejrzał się wokół, szukając oznak czyjejś niepożądanej obecności. Z ulgą stwierdził, że panujący wokoło nieład był wyłącznie jego zasługą. Wewnątrz wciąż panowała niczym niezmącona cisza. I trochę śmierdziało spalonym dywanem.

– Alicjo? – Zawołał, nie usłyszał jednak odpowiedzi. Wszedł do środka i w dalszym ciągu zachowując czujność, przymknął za sobą drzwi. – Alicjo? – Powtórzył, rozglądając się wokoło i kierując się w stronę schodów prowadzących na piętro. Mimo tego, iż nic nie wskazywało, by czekała na niego jakaś niemiła niespodzianka, wciąż zachowywał wyjątkową ostrożność. Pierwsze stopnie zaskrzypiały cicho, gdy mężczyzna zaczął się po nich wspinać. Oczami wyobraźni widział już scenę, w której wchodzi do sypialni na piętrze, gdzie zastaje dziewczynkę z lufą pistoletu przystawianą do głowy przez wydziaranego zakapiora.

Tym razem jednak wyobraźnia spłatała mu figla, bowiem gdy wreszcie otworzył drzwi pokoju, zastał w nim wyłącznie zawiniętą w koc Alicję, śpiącą pomiędzy puszystymi poduszkami, których wedle upodobań Miłosza była tam cała sterta. Mężczyzna zbliżył się ostrożnie i położył dłoń na drobnym ramieniu dziewczyny, potrząsając nią delikatnie.

– Alicjo, pobudka, wstawaj – powiedział łagodnym głosem, nie chcąc jej przestraszyć. Dziewczyna wolno otwierała oczy, mrugając kilkukrotnie. – Musimy stąd wyjechać. Alicjo, no dalej – ponaglał Miłosz.

– Czemu mamy stąd jechać? Mówiłeś, że tu będzie bezpiecznie.

– Cóż, nie chcę ryzykować. Zbyt wiele niebezpiecznych osób wie, gdzie mieszkam. Mogą zacząć węszyć. Pojedziemy do domku nad jeziorem, który postawiliśmy kiedyś z kolegą.

– Z tym ze zdjęcia? – Zapytała dziewczyna, wskazując na komodę, na której oprócz licznych, zbierających kurz bibelotów, znajdowało się także kilka ramek opasających wypłowiałe od słońca fotografie. – Leżało obrazkiem do dołu, chyba się przewróciło. Postawiłam je z powrotem na miejsce. – Dodała, widząc podchodzącego do mebla Miłosza. Ten przyglądał się zamrożonemu w czasie kadrowi, na którym dwóch około trzydziestoletnich mężczyzn – jeden w blond, drugi w ciemnych włosach – siedziało przy ognisku, nad którym skwierczały nadziane na prowizoryczny ruszt kiełbaski. Podpis pod zdjęciem mówił „Przygoda, lato 2024”. Po chwili starzec ponownie położył fotografię frontem do dołu.

– Nie chciałam niczego dotykać, przepraszam – wydukała dziewczyna, z wyraźnie słyszalną nutą skruchy w głosie.

– Nie szkodzi. Stare dzieje. Ale masz rację. Domek zbudowaliśmy wspólnie jako bazę wypadową na… – Zawahał się – … Na ryby. A teraz chodź ze mną.

Wspólnie opuścili pokój i znaleźli się na schodach. Miłosz szedł pierwszy, trzymając się poręczy i podpierając laską.

– Na wycieczki powinno zabrać się prowiant – powiedziała Alicja – Ale przypuszczam, że u ciebie nie za wiele się go znajdzie.

– Kupimy coś po drodze – odpowiedział Miłosz, pokonując ostatni stopień i ruszając dalej w głąb domu. Jednak gdy wyszedł za załom ściany, stanął twarzą w twarz z rosłym, czarnoskórym mężczyzną w krótkim, czarnym irokezie i takiej samej barwy koszulce na ramiączkach, ledwo opinającej szeroką jak komoda klatę. Jego ramiona, grube jak dębowe konary pokrywały czarne tatuaże, układające się plątaninę plemiennych wzorów. Na przypominającej pień szyi wisiał złoty łańcuch, a podobne, lecz mniejsze tuż powyżej zaciśniętych w pięści dłoni. Miłosz odwrócił się, zatrzymując dziewczynę gestem.

– Wracaj na górę! – Zdążył wykrzyknąć tuż przed tym, jak nieproszony gość chwycił go za poły płaszcza, i wymierzył cios z główki, rozkwaszając usta gospodarza i posyłając go pod przeciwległą ścianę. Ten po drodze wpadł na niewielki, zabytkowy stolik, na którym stało kilka pustych butelek, łamiąc go w drzazgi. Butelki potoczyły się po podłodze. Alicja pisnęła.

– Na górę! – Krzyknął Miłosz, uchylając się przed sierpowym, nadchodzącym z lewej. Pięść atakującego trafiła w narożnik ściany i odłamała kawałek cegły, posyłając go w dal. Jednak cios wymierzony drugą ręką dosięgnął celu i wylądował na przeponie, pozbawiając starca tchu i posyłając go na klęczki.

– Ej, znalazłem ją! – Krzyknął nosorożec gdzieś w tył, nie odrywając jednak wzroku od klęczącego przed nim Miłosza. Ten kaszlnął i splunął gęstą flegmą wymieszaną z krwią wprost pod buty mężczyzny. Ten zaś w odwecie wymierzył kopniaka w tułów Szydercy, po czym odwrócił się, by raz jeszcze przywołać swoich kompanów. Tym razem odpowiedziało mu kilka męskich głosów, a chwilę później w mieszkaniu dało się słyszeć kroki obutych w wojskowe trepy zakapiorów i do pomieszczenia weszło trzech kolejnych mężczyzn.

– Gdzie dziewczyna? – Zapytał jeden z nich, postępując jeszcze o krok. Mężczyzna ów przypominał typowego wojskowego najemnika – miał bowiem na sobie kamizelkę taktyczną i skórzane rękawiczki pozbawione palców, dół jego ubioru stanowiły natomiast spodnie moro, przy których Miłosz zauważył przypięte kabury udowe. Dolną część twarzy, od czubka nosa po podbródek zakrywała maska z wytrzymałego tworzywa w kolorze khaki. Na jej powierzchni Miłosz zauważył wzór, który z biegiem lat zdążył się już odrobinę zatrzeć, jednakże w dalszym ciągu przypominał czaszkę. W rękach trzymał krótki karabin. Po twardych tonach w jego głosie Miłosz rozpoznał w nim przywódcę szajki.

– Jest u góry – odrzekł mężczyzna, który pojawił się w pomieszczeniu jako pierwszy.

– Sama? – Zapytał mężczyzna w masce, tym razem pytanie kierując w kierunku Miłosza. Gdy ten nie odpowiedział, zbliżył się do niego i będąc zaledwie kilka centymetrów od Zabójcy pochylił się, by zadać pytanie raz jeszcze.

– Zapytałem czy jest tam sama, ogłuchłeś?

– Dotknij jej, a wycisnę z ciebie życie – odparł Miłosz butnie, lecz nie bez trudności, z powodu krwi wypełniającej usta. Chwilę później kolba karabinku wylądowała na jego twarzy. Pod lewym okiem Zabójcy natychmiast pojawił się krwawy siniak.

– Jak poetycko! – Odpowiedział napastnik. – Idę po nią. Przypilnujcie go. W razie czego obezwładnić, ale nie zabijać. Rozkaz Leszego. – Polecił dowódca, po czym skierował się ku schodom na piętro. Tymczasem w rękach dwójki przybocznych odzianych w czerń, pojawiły się teleskopowe pałki, po powierzchni których przeskakiwały jasnoniebieskie iskry.

– Miało być trudniej – odezwał się nagle irokez. – Określali go najniebezpieczniejszą osobą, z jaką przyjdzie nam się zmierzyć. I co, jeden cios wystarczył, żeby posłać go na deski? Co za rozczarowanie! – Dodał, chwytając Miłosza za pokryty posiwiałą szczeciną podbródek swoimi ogromnymi paluchami i spoglądając w szare oczy. Spodziewał się zobaczyć w nich płonącą wściekłość lub chociażby bezsilność, jednak nie zauważył w nich nic oprócz chłodnej obojętności. I tak naprawdę to sprawiło, że po jego szerokich jak kanapa plecach przebiegł zimny dreszcz. Wyprostował się i zrobił krok w tył. Miłosz zaśmiał się ponuro.

– Uważaj, bo wdepniesz w gówno – powiedział, uśmiechając się półgębkiem i ponownie spluwając krwawą flegmą na deski podłogi.

– Jakie znowu gówno? – Zapytał kafar, odruchowo spoglądając nieco w tył. Gdy odwrócił się ponownie, szukając wzrokiem Zabójcy, zauważył tylko kawałek drewnianego blatu, lecącego w jego kierunku. Jednakże, dzięki doskonałemu refleksowi i szybkości, zdołał odbić nadlatujący pocisk. Niestety, nawet doskonałe wyszkolenie nie pomogło mu uniknąć kolejnego ciosu, wymierzonego przez Szydercę przy pomocy drewnianej laski. Drewno smagnęło jego twarz z trzaskiem, pozostawiając na skórze wyraźną, ciemniejącą pręgę. Nim kafar zdążył zogniskować spojrzenie na przeciwniku, uderzenie w kark posłało go na nieuniknione spotkanie z podłogą.

– Stój kundlu! – Krzyknął jeden z pozostałej dwójki, która unosząc swoje elektryczne pałki ruszyła z odsieczą. Miłosz kopnął przypadkową, walającą się po podłodze szklaną butelkę, fartem trafiając jednego z nacierających napastników w krocze i tym samym znacząco hamując jego zapędy na kilka sekund. Jednakże, drugi z mężczyzn dopadł do Zabójcy i wymierzył cios od góry. Oręż zaskwierczał złowieszczo, niewiele chybiając. Zakapior minął się z Miłoszem, błyskawicznie obrócił się i wymierzył ponownie, tym razem po łuku od dołu. Jego dłoń zatrzymała się jednak nagle, wywołując u niego konsternację. Dopiero po chwili zorientował się, że przeciwnik chwycił jego dłoń. Nim bandyta zdążył jakkolwiek zareagować, oglądał już sufit i wirujące pod nim gwiazdy z pozycji leżącej po tym, jak Szyderca podciął go przy pomocy swojego kostura.

Wybity z rytmu przez szklaną butelkę oponent dołączył do walki, biorąc zamach jarzącą się błękitem pałką. Szyderca sparował cios, wytrącając wciąż jeszcze obolałego mężczyznę z równowagi. Gdy ten natarł ponownie, Zabójca pochylił się, cudem unikając uderzenia i porywając kolejną z leżących na ziemi butelek grzmotnął nią w skronie pałkarza, roztrzaskując flaszkę w drobny mak. Ogłuszony adwersarz krzyknął i zachwiał się, wpadając z impetem na stojącą w głębi pokoju kanapę i przewalając się wraz z nią jeszcze dalej.

W pomieszczeniu ponownie rozległ się elektryczny trzask i charakterystyczny pomruk, a sekundę później pierwszy z pałkarzy ponownie zaszarżował. Miłosz sprawnie sparował trzy kolejne uderzenia, trzymając laskę oburącz, a gdy nadarzyła się okazja, zdzielił środkowym segmentem kija w odsłonięty podbródek łotra tak silnie, że aż zadzwoniły zęby. Gdy ten odstąpił o krok chwiejąc się, gospodarz wziął zamach, siekąc wygładzoną powierzchnią drewna raz jeszcze. Następnie chwycił zamroczonego oponenta za głowę i wymierzył w jego twarz solidny cios kolanem, wypuszczając przy tym swą podporę. Nos najemnika ustąpił z głośnym chrzęstem, a o drewnianą powierzchnię podłogi zastukały wybite jedynki, wylatujące z rozkwaszonych ust, w towarzystwie krwawej plwociny. Oprych zakasłał, z trudem powstrzymując swoje oczy przed ucieczką w głąb czaszki i utratą przytomności. Jego trud okazał się być jednak daremny. Szyderca powalił go ostatecznie, dwukrotnie uderzając zakrwawioną łepetyną o kuchenny blat.

Gdy Zabójca się odwrócił szukając wzrokiem odrzuconej laski, elektryczny pałąk smagnął go solidnie w lewy bark, ledwie o milimetry mijając twarz. Miłosz zaczął wycofywać się w kierunku kuchni, z z posapywaniem unikając zawziętych ciosów swojego przeciwnika. Gdy minął lodówkę, szarpnął za znajdujący się na jej powierzchni uchwyt, otwierając drzwiczki na całą szerokość, trafiając przy tym oponenta i spowalniając jego szarżę, a następnie sam z impetem rzucił się w jego kierunku, łapiąc go w pół i powalając na ziemię.

Rozpoczęła się nerwowa szarpanina, podczas której słychać było wyłącznie dźwięki rozrywanego materiału. Elektryczny pomruk zamienił się nagle w trzask, a potem skwierczenie, gdy błękitna tonfa przylgnęła na dłuższą chwilę do szyi Miłosza, odrzucając go do tyłu. Po kuchni rozlała się fala smrodu, przypominająca spalony befsztyk. Nim ogłuszony Zabójca zdążył się podnieść, jego przeciwnik przyszpilił go do ziemi i zacisnął żelazny chwyt na szyi. Szermierz poczuł, jak żyły na jego twarzy zaczynają nabrzmiewać. Wówczas tuż przy dłoni wyczuł ostrą krawędź szkła. Kierując się instynktem zacisnął ją wokół pozostałości rozbitej butelki i nie zastanawiając się ani chwili, wbił ostrą, poszarpaną krawędź tulipana w szyję atakującego go nieprzyjaciela. Ten zaskomlał i znacznie zluzował chwyt. Miłosz odepchnął go kolanem, dysząc przy tym ciężko i wypuszczając z dłoni swój prowizoryczny oręż, który utknął w ciele napastnika, po czym odturlał się w bok. Wspiął się na nogi, chwytając się jednej z kuchennych szafek, a następnie łapiąc oddech i rozmasowując obolałą szyję sięgnął ku elektrycznej pałce zbira. Nacisnął znajdujący się na satynowej powierzchni uchwytu przycisk, by chwilę potem zdzielić nią skomlącego zamachowca, pozbawiając go przytomności. Wypuścił oręż z dłoni, pozwalając by elektryczny pomruk ucichł.

Niestety, głośne dudnienie dobiegające z pokoju oznajmiło dosadnie, że to jeszcze nie koniec starcia. Sekundę później do kuchni wpadł czarnoskóry kafar, warcząc przy tym i sapiąc, jakby ciągnął za sobą wagon kolejowy. Szybkim spojrzeniem omiótł pomieszczenie, po czym ruszył na chwiejącego się Miłosza, niczym szarżujący nosorożec. Zabójcy udało się uniknąć bezpośredniego uderzenia wieńczącego natarcie; napastnik minął go ledwie o kilka centymetrów. Natychmiast jednak ponowił atak, co zaskoczyło Szydercę, gdyż nie spodziewał się on aż takiej zwinności po swym ogromnym adwersarzu.

Kolejny cios chybił, roztrzaskując drewniany blat i podrzucając w powietrze znajdujące się na nim naczynia. Wśród nich znajdował długi nóż kuchenny o szerokiej klindze. Miłoszowi, mimo odniesionych obrażeń udało się go pochwycić, nim ten spadł na podłogę. Srebrne ostrze z sykiem przecięło powietrze, zmieniając się w błyszczącą smugę. Jednak czarnoskóry wykazał się wyjątkowym refleksem, zbijając cios żylastą dłonią i wytrącając oręż z dłoni Zabójcy. Ostrze z głośnym stukiem wbiło się w wiszącą nieopodal szafkę ścienną. Nim Miłosz zorientował się w zaistniałej sytuacji, jego oponent ponownie do niego dopadł, uderzając najpierw lewym sierpem w twarz, a następnie częstując Zabójcę solidnym kopniakiem w klatkę piersiową. Ten  posłał Szydercę do salonu, burząc przy tym cienką ściankę działową, która znalazła się na jego drodze.

Nim kurz opadł, a Zabójca zdążył połapać się jakim cudem ponownie znalazł się w salonie, poczuł, jak gigant łapie go za poły płaszcza i unosi do góry. Gospodarz złapał za nadgarstki rywala i resztkami determinacji przydzwonił z główki w nos przeciwnika, jednak na niewiele się to zdało. Bandzior pozostał niemalże niewzruszony, niczym spiżowy tytan. Potrząsnął jedynie głową, lecz nie zwolnił uchwytu, a po chwili jego lekko rozbiegany wzrok ponownie zogniskował się na Miłoszu. Ten szarpał się niczym robak na haczyku przed przymusową kąpielą w jeziorze. Na zaciętej, szerokiej twarzy bandyty pojawił się nieprzyjemny grymas i mężczyzna wykonawszy obrót, miotnął Zabójcą niczym kukłą w kierunku kolejnej ścianki. Przeszkoda ustąpiła z głuchym trzaskiem, wypełniając znajdujący się za nią gabinet chmurą pyłu.

Leżący na ziemi Szyderca z trudem łapał oddech, całą swą wolę skupiając na utrzymaniu uciekającej w ciemność przytomności. Kropla jaskrawoczerwonej krwi spływała z rozcięcia na jego głowie. Minęła brew i lewe oko, a następnie przetoczyła się po policzku i zniknęła  pośród pokrytego kurzem, lichego zarostu. Za nią ruszyły jej siostry, wpadając do oka i  jeszcze bardziej utrudniając Szydercy dobrą ocenę sytuacji.

Nim napastnik zdołał przecisnąć się przez stworzoną w ścianie wyrwę, Miłoszowi udało się wstać i przygotować kontratak. Sięgnął do wąskiej, blaszanej szafki stojącej w narożniku pokoju, po czym wyciągnął z niej strzelbę i jeden nabój, który natychmiast umieścił w komorze, a następnie chwiejąc się, wypalił.

Huk wystrzału szybko zastąpił skowyt bólu czarnego olbrzyma. Wrzask rozlał się po całym budynku i prawdopodobnie był słyszany w najbliższym sąsiedztwie. Wielkolud zwalił się jak sędziwy dąb, targany wściekłą wichurą i chwyciwszy za broczący krwią kikut nogi wył wniebogłosy. Tymczasem Miłosz wyprostował się nieco i przetarł wierzchem dłoni zalane krwią oko.

– Mam cię, ty wielki sukinsynu – wysapał, spoglądając na przeciwnika ledwo żywym spojrzeniem. Dziękował Losowi za to, że ledwie wczoraj przeprowadzał regularną konserwację broni i nie zatrzasnął kłódki w szafie.

Jednakże, wycie irokeza zmieniało się stopniowo w zwierzęcy, wściekły warkot i nim Miłosz się zorientował, jego przeciwnik ponownie ruszył do niemożliwego dla zwykłego człowieka ataku. Wspierając się na rękach i odpychając kolanami mężczyzna sięgnął swoją ogromną, żylastą łapą za kostkę Szydercy i pociągnął, ponownie zwalając starca z nóg. Nie przestając wydawać z siebie opętańczych, zwierzęcych powarkiwań, ruszył naprzód bryzgając wokoło juchą i chcąc znaleźć się nad Szydercą, co mogłoby się skończyć tragicznie dla tego drugiego.

Jednak nim olbrzym do niego dopadł, Miłosz chwycił kawałek drewnianej drzazgi z rozbitej przed momentem ścianki i nastawił na sztorc. Drewniany szpic z łatwością przeszył grdykę łotra, skutecznie powstrzymując jego natarcie. Mężczyzna wierzgnął w tył, oburącz łapiąc się za przypominającą pień szyję i starając się zatamować uciekającą prędko krew. Pełne żądzy mordu ślepia, teraz czerwone jak u samego diabła aż wyszły mu z orbit, nie odrywając się od Miłosza ani na sekundę. Chwilę później zaczęły jednak robić się mętne, po czym uciekły w głąb czaszki, a bandyta charknął po raz ostatni i zwalił się na plecy, wypuszczając z ust kilka krwawych bryzgów i bąbli.

Miłosz dźwignął się na nogi i ruszył w kierunku piętra z nadzieją, że uda mu się ocalić Alicję. Z impetem wpadł na ścianę klatki schodowej i opierając się o nią, zaczął z wolna sunąć po schodach, zostawiając na tapecie za sobą szkarłatny ślad. Każdy oddech przychodził mu z trudem, a klatka piersiowa paliła go niczym żywy ogień. Mężczyzna chwycił się za lewy bok i aż jęknął z bólu, gdy poczuł pod dłonią strzaskane żebra. Zakasłał charcząco, zakrywszy uprzednio usta dłonią. Gdy ją rozwarł, zauważył na skórze ślady krwi. Stwierdził, że to nie może wróżyć niczego dobrego, jednak nie przestawał przeć naprzód.

Po dłuższej chwili znalazł się przed wejściem do sypialni. Chwycił za mosiężną klamkę i uchylił drzwi. Znalazł się twarzą w twarz z uzbrojonym najemnikiem. Ten przyciskał do siebie dziewczynę, przykładając do jej szyi niewielkie, buczące urządzenie. Po dwóch niewielkich, metalowych szpikulcach, znajdujących się o milimetry od skóry Alicji tańczyły jaskrawe iskry. Zabójca, widząc przerażenie i błagalny wzrok dziewczynki poczuł nagle, jak coś w jego wnętrzu zaczyna się gotować, a pole widzenia zawęziło się i pokryło czerwonym filtrem, skupiając się na nieprzyjacielu.

– Spodziewałem się ciebie tu nieco wcześniej – powiedział łotr, a Szyderca miał wrażenie, że dało się w jego głosie słyszeć jakby nutę zawodu.

– Puść dziewczynę, a pozwolę ci odejść – odparł Miłosz, w nieudolny sposób starając się zamaskować aż nazbyt dobrze słyszalną słabość. Napastnik uśmiechnął się pod maską, prychając cicho.

– Niestety nie mogę tego zrobić. Taka praca. Zlecenie to zlecenie.

– Więc umrzesz.

– Nie, nie wydaje mi się.

Miłosz nie czekał dłużej i ruszył z furią, sam nie wiedząc kiedy. Krótki błysk oznajmił mu, że Alicja została potraktowana ładunkiem z paralizatora. Najemnik pozwolił, by ciało dziecka osunęło się miękko po jego lewym udzie i spoczęło bezwładnie na podłodze, jednocześnie płynnym ruchem dobywając przewieszonego na prawym ramieniu karabinku. Wycelował i wypalił.

Miłosz – jak na swój wiek i stan – był szybki, jednak niewystarczająco. Dopadł do przeciwnika, gdy pierwszy z serii pocisków opuszczał już mroczą ciasnotę lufy. Szyderca poczuł, jak rozgrzany metal gwałtownie wnika w jego ciało, penetrując mięśnie barku i krusząc kości. Fala gorąca rozlała się natychmiast po jego lewej piersi, a ubranie zaczęło kleić się do ciała przez wypływającą z rany krew. Chwyciwszy za broń, Zabójca starał się ją wyrwać z żelaznego uścisku łotra, ten jednak nie odpuszczał. Wystrzelona seria spenetrowała ścianę za plecami Szydercy, a następnie część sufitu, zasypując szamoczących się mężczyzn siwym kurzem i drobinami tynku. Wreszcie gospodarzowi udało się wyłuskać karabinek z rąk napastnika i odrzucić go w bok, a następnie poczęstować nieco zaskoczonego rywala solidnym kopniakiem w klatkę piersiową i posłać go przez cały pokój, ku przeciwległej ścianie. W wyniku uderzenia, z zawieszonych na niej, zakurzonych półek zaczęły zsuwać się książki. Miłosz postanowił wykorzystać tę sposobność i ponownie przystąpił do ataku, licząc na to, że uda mu się zaskoczyć przeciwnika i szybko doprowadzić starcie do końca.

Niestety, najemnik okazał się być przygotowany na taką ewentualność. Gdy tylko Szyderca ruszył, odpiął i rzucił w jego kierunku jedną z niewielkich, srebrnych kulek, przymocowanych do swego paska. Ta eksplodując ułamek sekundy później, wypuściła ze swego wnętrza sieć, która w mgnieniu oka oplotła szarżującego Miłosza szczelnym kokonem. Starzec padł jak długi, wijąc się niczym ryba wyrzucona na pokład. Na domiar złego, sieć po chwili uwolniła ładunek elektryczny.

Ostatnim, co wojownik zobaczył, była podeszwa wojskowego buta, zbliżająca się do jego twarzy.

 

Czytaj dalej!

Dotrwałeś do końca?

Oceń tekst!

Średnia ocen 0 / 5. Liczba głosów: 0

Żadnych głosów - bądź pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *