Dzieło życia doktora Frankenchama

0
(0)

Autor: Tomasz „Azamer” Mikiera

Świat Zabójców – czy można osiągnąć doskonałość i spocząć na laurach?

[12+][wulgarny język] [przemoc]


Gotyckie zamczysko o wysokich basztach, wokół których kołowały chmary nietoperzy, wyszło z mody. Obraz ponurej posiadłości, zbyt często eksploatowany w literaturze, zaczyna wprowadzać współczesnego czytelnika w stan bliski znużeniu. W ostateczności nawet najsmaczniejsze danie spożywane każdego dnia, w końcu wywoła odruch wymiotny.

Zarówno literaccy jak i filmowi twórcy zaczęli wreszcie patrzeć na kreowaną przez nich rzeczywistość okiem pragmatyka. W obiekcie zapuszczonego siedliska dostrzeżono liczne wady i niedociągnięcia: na kłopotach z ogrzewaniem ogromnego metrażu począwszy, a na utarczkach z rozwrzeszczanym tłumem z pochodniami kończąc.

Jednakże głównym powodem, przez który antagoniści przestali wybierać mroczne zamczyska na swe siedziby, była oczywistość owego wyboru. Ze względu na wzmożoną aktywność łowców czarownic lub wszędobylskich poszukiwaczy skarbów, część współczesnych złoczyńców zapoczątkowała nowy trend, będąc bardziej kreatywną i nieoczywistą w wyborze miejsca zamieszkania.

***

Mężczyzna o krótkich, ciemnych włosach przyprószonych siwizną poczuł na twarzy podmuch chłodniejszego powietrza. Podniósł wzrok zerkając na ciemne chmury, zwiastujące gwałtowną zmianę pogody. Pospiesznie wytarł dłonie w lekarski fartuch, dokładając do kolekcji kilka nowych plam na niegdyś białym materiale. Spojrzał na plastikową miskę, wypełnioną zakrwawionymi ludzkimi pozostałościami i odłożył ją na trawę.

Odwrócił się, zostawiając za sobą płytkie zagłębienie w ziemi, do którego wrzucał gnijące, nienadające się do dalszego wykorzystania uszy, nosy i paliczki. Przyspieszył kroku, czując narastającą ochotę, by rzucić się do biegu, lecz z oczywistych względów tego nie zrobił. Uważał bowiem, że biegnący geniusz byłby doskonałym przykładem utraty kontroli i swoistym zaproszeniem chaosu do swojego życia.

Zadrżał, gdy z oddali dotarł do niego stłumiony huk gromu. Zbliżała się kolejna szansa na przewyższenie wszystkich naukowców tego świata. Ponownie stawał przed okazją, by dokonać tego, co innym wydawało się nieosiągalne. W duchu czuł, że tym razem jego marzenia staną się rzeczywistością.

Wspinał się po schodkach werandy, gdy poczuł na przedramieniu pierwsze krople nadciągającej nawałnicy. Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął mały, mosiężny klucz. Wsunął go do zamka w drzwiach wejściowych, a krótkie, metaliczne kliknięcie zaprosiło go do środka. Dwukrotnie klasnął w dłonie i wnętrze chatki zalało przyjemne, pomarańczowe światło.

Przestronna izba wypełniona była szumem nieustannie pracujących komputerów. W centralnej części pomieszczenia znajdował się biały, metalowy prostopadłościan, kojarzący się z ogromną lodówką, do której podłączono szereg przewodów, wijących się po podłodze i znikających w jednej ze ścian. Na zewnątrz rozległ się kolejny huk, tym razem znacznie głośniejszy i bliższy niż uprzednio.

Mężczyzna podszedł do srebrnego ekranu i przyjrzał się uważnie zestawieniu danych, przedstawionych w przejrzystej tabeli. Zadowolony z odczytanych wyników rozpoczął ostatnie przygotowania.

Przeciągnął palcami po dotykowym ekranie, przechodząc do programu odpowiadającego za obsługę pionowego, metalowego sarkofagu. Dotknął jedną z ikon, a komputer błyskawicznie wykonał jego polecenie. Przestrzeń wypełniła mieszanina trzasków i syków, oznajmiających zwolnienie mechanizmów i rozszczelnienie zbiornika. Ciężkie pokrywy z hukiem opadły na podłogę.

Oczom podekscytowanego naukowca ukazał się pokryty szronem stelaż, do którego przypięty był największy i najbrzydszy humanoidalny stwór, jakiego można było sobie wyobrazić. Zamrożone monstrum składało się z pozszywanych grubymi, chirurgicznymi nićmi części ciał i zdawało się być pogrążone w głębokim śnie.

Komputer przyjął kolejne polecenie naukowca. Statyw ze zgrzytem zmienił pozycję z pionowej na poziomą. Do nóg, rąk, klatki piersiowej i bezwłosej czaszki potwora przywarły dziesiątki elektrod, połączonych czarnymi przewodami z systemem zasilania. Na cyfrowym wyświetlaczu pojawiła się wąska, ciągła linia, której towarzyszył nieprzerwany pisk.

Naukowiec wyciszył irytujący dźwięk i wsłuchał się w odgłosy nawałnicy, która z każdą chwilą przybierała na sile. Zwlekał jeszcze minutę, by w końcu przycisnąć kciuk do dużej, okrągłej i jarzącej się czerwienią ikony, umieszczonej w samym centrum wyświetlacza.

Chata zatrzęsła się w posadach. Trzask przesuwanych krokwi na chwilę zagłuszył odgłosy nadciągającej burzy. Ulewa zaczęła wdzierać się do środka w momencie, gdy uruchomił się kolejny mechanizm. W odległości kilku metrów od chaty rozwarła się ziemia, a z rozpadliny wychynął długi, metalowy pal. Zwężający się ku szczytowi słup przebił baldachim stworzony z listowia i jeszcze przez chwilę piął się ku niebu, by w końcu znieruchomieć z ciężkim zgrzytem.

Mężczyzna stojący przy ekranie zamarł w oczekiwaniu. Przez kilka długich chwil nic się nie wydarzyło, aż nagle… Spomiędzy burzowych chmur spłynął grom, uderzając prosto w metalowy przekaźnik.

Tylko dzięki pasom przytrzymującym nieruchome ciało na stelażu, monstrum nie wstrząsnęły potężne wyładowania energii elektrycznej. Żarówka oświetlająca pomieszczenie zamigotała, zaskwierczała i zgasła. Z ust szalonego naukowca wypadła garść błagalnych szeptów, kierowanych w stronę burzy. Przymknął oczy i w tym właśnie momencie grom uderzył po raz drugi.

Żarówka rozbłysła ponownie, po czym pękła. Na drewnianą podłogę posypały się dziesiątki szklanych odłamków. Naukowiec umknął, osłaniając głowę rękoma przed iskrami, strzelającymi ze zniszczonego ekranu. Nastała ciemność, w głębi której rozległ się błagalny szept:

– Synu… Odezwij się, mój synu…

Nie było odpowiedzi. Nawet burza zdawała się słabnąć, przenosząc się w inny zakątek rozległego lasu. Naukowiec wzniósł oczy ku powale i jęknął głucho:

– Proszę… Błagam…

Ostatni zbłąkany piorun z krawędzi nawałnicy uderzył w metalowy przekaźnik. Energia elektryczna po raz kolejny popłynęła przewodami ku stworowi, którego ślepia nagle się rozjarzyły się w ciemności nienaturalnym blaskiem.

***

Tomasz siedział za biurkiem i rozwiązywał krzyżówkę, co kilka minut zerkając na drzwi wejściowe, jakby wierząc, iż samą siłą woli był w stanie przyciągać klientów. Przechylił się na krześle, by podnieść długopis, który wypadł mu z ręki. Zabębnił palcami o blat biurka, jakby to miało pomóc mu z uzyskaniem właściwej odpowiedzi. W końcu dał za wygraną i postanowił poprosić przyjaciela o pomoc.

– Miłosz? Kraj z Limem…

– Z tym kabaretem? Polska – padła odpowiedź, dobiegająca zza drzwi łazienki.

– Nie pasuje. Na cztery litery.

– A to nie wiem.

Mag zasępił się i przeniósł wzrok na dolną część krzyżówki, mając nadzieję, że ta będzie łatwiejsza. Nie była. Po kwadransie wypełnionym westchnięciami i zabawą długopisem, który częściej lądował na ziemi niż zbliżał się do kwadratowych pól, szaradzista dał za wygraną.

Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu innego zajęcia. Jak na złość segregatory na półkach były równo ułożone. Nawet kosz na śmieci świecił pustkami. Podrapał się po krzywym nosie, uświadomiwszy sobie, że jego towarzysz siedzi w łazience już od dobrych trzydziestu minut.

– Miłosz? Co ty tam tak długo robisz?

– Poleruję buławę!

Przez kilka sekund Tomasz był pewien, że się przesłyszał. Spodziewał się raczej odpowiedzi w stylu „sram” lub „gówno cię to obchodzi”, a nie tak bezpośredniego wyznania.

– Co robisz?

– No buławę poleruję, czego ty do cholery chcesz?

Ku przerażeniu Tomasza drzwi od toalety otworzyły się na oścież, a postawny Zabójca stanął w progu. W jednej ręce trzymał brudną szmatkę, w drugiej zaś poręczną broń. Najgorsze było jednak to, że z pomieszczenia za jego plecami wydobył się tak paskudny fetor, że magowi momentalnie zebrało się na mdłości. Oczy zaczęły mu łzawić, a świat zawirował, tracąc kolory i ostrość. Ostatkiem sił zakrył twarz rękawem szaty, chroniąc się przed utratą przytomności.

Tymczasem Miłosz zamknął za sobą drzwi i usiadł w głębokim fotelu.

– Co to, kurwa, jest? – wysapał mag głosem stłumionym przez czarny materiał i wskazał na brudną szmatę, od której bił nieznośny smród.

– To mój najnowszy wynalazek! Maść polerska na bazie szczurzych wnętrzności. Dodałem do niej również ślinę lamy, co moim skromnym zdaniem zdecydowanie polepsza ogólną konsystencję. Broni nadaje blasku, wrogom zapewnia gangrenę. Fajny slogan, co nie? Sam wymyśliłem.

– Natychmiast się tego pozbądź! – Tomasz zerwał się z krzesła i dopadł do okna, otwierając je na oścież. Gęste, morowe powietrze wylało się z budynku, wywołując chaos na ulicy.

Trzydziestoletni mężczyzna odprowadzający syna do szkoły zatrzymał się nagle, zgiął w pół i obficie zwymiotował na drogie, skórzane buty. Spanikowany dzieciak zaczął wrzeszczeć i rzucił się do ucieczki. Nie odbiegł daleko, gdyż potknął się o nieruchome ciało staruszki, która sekundę wcześniej osunęła się na chodnik.

Tomasz otworzył kolejne okno, nie przejmując się dantejskimi scenami rozgrywającymi się po drugiej stronie. Z ustami zaciśniętymi w wąską linię, wpatrywał się w przyjaciela, który po wrzuceniu śmierdzącej szmaty oraz buławy do portalu, siedział w fotelu z miną niewiniątka.

– Pójdziesz na górę, weźmiesz prysznic i ubierzesz czyste rzeczy. A łachy, które masz na sobie najlepiej spal – warknął mag, wymownie wskazując palcem schody prowadzące na piętro.

Miłosz po wymamrotaniu kilku pompatycznych zdań o wolności i prawach lokatora, niechętnie powlókł się do łazienki. Tomasz zaś zatkał nos dwoma palcami, zmrużywszy powieki tak, że ledwo widział, otworzył drzwi od toalety. Uderzenie smrodu zachwiało nim, lecz heroicznym wysiłkiem utrzymał się na nogach. Nie tracąc cennych sekund sięgnął po odświeżacz powietrza, stojący przy spłuczce. Z szafki w której trzymali chemię gospodarczą, wyciągnął zapasowy egzemplarz.

Bitwa z obezwładniającym fetorem zakończyła się zwycięstwem Tomasza. W salonie czuć było teraz księżycową lilię otuloną satynowym kocem – przynajmniej taki zapach zapewniał producent dwóch pustych już puszek. Mag wyrzucił pojemniki do kosza i zadowolony z siebie, ponownie usiadł za biurkiem. Wróciwszy do rozwiązywania krzyżówki nie zauważył jak Miłosz bezszelestnie stanął za jego plecami.

– Kraj z Limą, analfabeto, to Peru – powiedział i wyszczerzył zęby, gdy przestraszony nagłym dźwiękiem Tomasz, podskoczył na krześle.

– Możesz przestać się skradać? Kiedyś dostanę zawału.

– Nie obiecuj. Musimy pogadać.

– Zabrzmiało poważnie. Słucham – Tomasz odłożył długopis na blat biurka.

– Chcę tylko zaznaczyć, że ograniczasz moje eksperymenty i robisz aferę z powodu intensywnej woni przełomowej pasty polerskiej. Twoje zachowanie podszyte jest egoizmem i hipokryzją – wyrecytował tekst ułożony pod prysznicem.

Pan Ciemności z wolna ściągnął okulary. Wyjął z kieszeni małą, kwadratową chusteczkę i przetarł nią szkła. Po teatralnym westchnięciu i spleceniu ze sobą kościstych dłoni, zaczął mówić z niebywałym spokojem:

– Eksperymentuj do woli, ale nie w miejscu pracy. Tutaj załatwiamy interesy. Jesteś Władcą Portali, nie możesz przenieść się do jakiegoś domku w głuszy i na spokojnie pracować? Po drugie: nie kręcę afery. Nie użyłem wobec ciebie żadnej inwektywy. Nie jestem nawet zirytowany całą sytuacją. Po prostu próbowałem szybko zażegnać ten śmierdzący kryzys. Ale cieszę się, że przyszedłeś i porozmawialiśmy jak dorośli.

Miłosz wyglądał jak rażony gromem. Zmarszczył czoło, poruszał ustami, z których nie wydobyło się ani jedno słowo. W końcu pokiwał głową.

– Pierdol się. Masz rację, ale pierdol się, stary.

– I to by było na tyle jeśli chodzi o kulturalną rozmowę – mruknął mag w pełni świadomy, że właśnie odniósł jedno z nielicznych konwersacyjnych zwycięstw. Ponadto ten przyznał mu rację, co zdarzało się tak często jak wigilia w czerwcu. Pan Ciemności miał ochotę klasnąć w dłonie ze szczęścia. Powstrzymał się jednak, bo nieoczekiwanie otworzyły się drzwi wejściowe, a do środka wszedł klient.

Okazał się nim postawny mężczyzna o pogodnym obliczu i szczerym spojrzeniu. Rozejrzał się wokół i poprawił materiał koszulki, która unosząc się lekko, odsłoniła sporej wielkości kałdun. Zbliżył się do biurka, skinął głową i opadł na fotel, nie czekając na zaproszenie.

– To panowie zajmują się dziwnymi rzeczami? Niestworzonymi takimi? Potworami na ten przykład?

– Między innymi. Czym możemy służyć?

– Ja mogę co najwyżej pomóc, służyć nie będę… – mruknął rozeźlony Miłosz.

– Zamknij mordę, tak się tylko mówi – odwarknął mu Tomasz.

– Panowie, jestem właścicielem małego, osiedlowego sklepiku pod miastem – zaczął gość, nerwowo strzelając palcami. – Nie będę ściemniał: głównie piwo, fajki i wóda. Dotychczas interes się kręcił, nic złego się nie działo. Oczywiście zdarzały się drobne kradzieże, ale jednemu czy drugiemu kopa się zasadziło i był spokój. Aż do czasu…

Mężczyzna posiadał niesamowity dar do opowiadania historii. Odpowiednio modulował głos, gestykulował i właśnie uciął fabułę w takim miejscu, że zaciekawieni Zabójcy nachylili się ku gawędziarzowi.

– I co było dalej? – spytał Miłosz.

– Dwa tygodnie temu o świcie jak zwykle poszedłem otworzyć sklep, a tam… Szyba wybita, szkła pełno na ziemi. Wchodzę ostrożnie, żeby przypadkiem w ryło od zaczajonego złodzieja nie dostać, ale w środku już nikogo nie było. I wiecie czego jeszcze nie było? Skrzynki zimnej wódki!

– Ojej – wyrwało się Tomaszowi, a opowiadający zwiesił głowę ze smutkiem.

– Policja przyjechała, coś tam popisała, zdjęcia porobiła i cisza. Mówię sobie: licho przyszło, to i poszło. Pewnie już nie wróci.

– Ale wróciło… – domyślił się Miłosz.

– Tydzień temu o świcie poszedłem otworzyć sklep. Patrzę, a tam znów to samo: nowa szyba rozbita, wódka skradziona. Partacze z policji rozkładają ręce i bredzą coś o niskiej szkodliwości i braku dowodów. Tragedia normalnie. Ale myślę sobie: do trzech razy sztuka? Zbyt oczywiste. Pewnie złodziej dla zmyłki na dwóch razach skończy i będzie cisza. Niestety znowu się myliłem…

– No opowiadaj pan, co było dalej – zachęcił Tomasz, zirytowany przydługą pauzą gawędziarza.

– Wstałem dzisiaj rano o świcie, poszedłem otworzyć sklep…

– Wybita szyba i brak skrzynki wódki? – rzucił Miłosz, wykazując się iście detektywistycznym talentem.

– Skąd wiedziałeś? – zdumiał się właściciel monopolowego, po czym jego oblicze rozpogodziło się szczerze. – Widać, że specjalista.

– Do rzeczy. Masz pan jakichś wrogów? Ktoś mógłby panu źle życzyć?

– Panie, jedyny sklep z alkoholem w okolicy to lokalni traktują mnie jak dobrodzieja i w pas się kłaniają. Pojęcia nie mam kogo by tak suszyło. Panowie, wiele nie mam, ale zrobiliśmy ściepę. Miało być na wiedźmaka, ale jeden chłop was polecił. Podobno córkę mu uratowaliście.

– A tak, pamiętam. To była trudna robota – zełgał Miłosz pewnym siebie tonem, nie mając zielonego pojęcia o jakiego chłopa i o jaką córkę może chodzić.

Na blacie biurka wylądował mieszek z brzęczącą zawartością. Tomasz sięgnął po sakiewkę, zważył ją w dłoni, po czym zerknął do środka. Uśmiechnął się samym kącikiem ust, rozpoznawszy stare monety. Trzymał właśnie małą fortunę, za którą można było wybudować pałac. I na zasadzenie kilkuset iglaków w ogrodzie też by starczyło.

– Złote miedziaki – szepnął zamyślony, kalkulując w głowie cenę antycznych monet.

– Miedziaki? – oburzył się Miłosz. – Panie, ja nie będę życia narażał dla kilku marnych groszy! U nas są stawki ludzkie, a nie wiedźmińskie!

Właściciel monopolowego zaskoczony nagłym wybuchem Zabójcy, położył drżące dłonie na kolanach. Przeczuwał, że ten szwindel z monetami nie przejdzie. W duchu przeklął pijaczynę Józka, który znalazł tę sakiewkę na śmietniku i przysięgał, że jest ona wiele warta. Mężczyzna obiecał sobie, że ta kłamliwa menda więcej już u niego wódki nie kupi.

Otarł pot z czoła i sięgnął do kieszeni spodni. W portfelu miał kilka banknotów, z którymi żal było się rozstawać. Zwłaszcza, że czekała go ponowna wizyta u szklarza. Po chwili wahania położył przed Zabójcami trzy zmięte stówy.

Pogardliwe prychnięcie wojownika natychmiast uświadomiło mu, że popełnił błąd. Dołożył jeszcze setkę i zerknął na Miłosza. Ten zignorował gościa i bezczelnie oglądał sufit, nucąc pod nosem melodię z kreskówki.

Zrezygnowany właściciel monopolowego westchnął ciężko, dokładając jeszcze jeden banknot. Dopiero wówczas udało mu się zwrócić uwagę Szydercy, który zabrał z biurka pięćset złotych i schował je do kieszeni. Wyszczerzył pogodnie zęby i oświadczył:

– Z przyjemnością zajmiemy się pana problemem. Proszę zostawić adres, przygotujemy się i myślę, że będziemy tam w ciągu godziny.

Chwilę później drzwi wejściowe zamknęły się za zleceniodawcą. Miłosz wyciągnął pieniądze i podszedł do widzącego na ścianie obrazu. Zerknął lubieżnie na malowidło przedstawiające syrenę, wdzięczącą się na równie nagiej jak ona sama, skale. Chwycił za ramę i pociągnął do siebie, odsłaniając mały sejf. Wrzucił banknoty do środka i wrócił do Tomasza1.

– I pięć stówek do przodu. Typ myślał, że rzuci mieszek ze złomem i wszystkie jego problemy zniknął jak za dotknięciem magicznego topora. Czy ja wyglądam na naiwniaka?

– Dobra robota – stwierdził mag. – A co z tymi monetami? Do sejfu?

– Szkoda miejsca. Może zrobimy tak: ty zatrzymasz sakiewkę, a ja już mam pomysł jak wydać gotówkę. Co ty na to?

– Niech będzie moja strata – mruknął Tomasz zgrywając niepocieszonego i chowając woreczek do kieszeni.

– Zawsze miałem łeb do interesów – powiedział zadowolony z siebie Miłosz. Po chwili uniósł brwi, nie wiedząc dlaczego mag uśmiecha się półgębkiem.

***

Zabójcy stali przed sklepem monopolowym, udając dwójkę zwykłych ludzi pogrążonych w rozmowie. Obserwowali okolicę, a szczególnie brodatego, podejrzanego mężczyznę, który ze zgaszonym papierosem w spękanych ustach, kręcił się przy rozbitej witrynie. Facet właśnie podszedł do europalety, którą zastawiono okno. Nie zważając na zdumionych Zabójców, popchnął paletę i zaczął włazić do środka.

– Chłopie, dawno nikt ci kopa nie zasadził? – krzyknął Miłosz w stronę niedoszłego złodziejaszka, a ten zrobił tak wielkie oczy, jak gdyby właśnie sięgnął do kieszeni i nie znalazł w niej drobnych przeznaczonych na podłą, wiśniową nalewkę.

– A bo ja tylko tak, eee… Interesu chciałem przypilnować, żeby nikt nie rozkradł.

– Dobra, dobra. A na przyszłość to się troszcz o własny interes, bo ktoś ci go może obić.

Facet oddalił się obrzucając ich mrukliwymi klątwami. Tomasz uważając na rozsypane wokół odłamki szkła, wszedł do sklepu. Zaraz za nim wlazł Miłosz, który głośno zastanawiał się nad bezczelnością i głupotą niektórych ludzi.

– … i wiesz, stoimy przed wejściem, a ten jak gdyby nigdy nic ładuje się do środka.

– Może rzeczywiście nas nie widział? – rzucił Tomasz, który poprawiwszy okulary, szukał śladów przy półkach z alkoholem.

– Bo każdy jest tak ślepy jak ty – burknął wojownik. – No kurczę, dwóch wysokich typów; jeden brzydki jak noc, do tego w czarnej kiecce. Drugi przystojniak w skórzanej zbroi i z mieczem przy pasie. Kurwa, wcale nie rzucamy się w oczy.

– W takim razie był to trener motywacyjny na emeryturze, który wie, że należy widzieć cel, a nie przeszkody. Zresztą skup się wreszcie na robocie.

– Oj tam, będę się wysilał. Użyj Oka Prawdziwego Widzenia i idź po śladach. Żadna filozofia.

– Zostawiłem je w biurze – przyznał się mag roztargnionym głosem.

– Pięknie. To skoczę portalem i przyniosę. Tylko powiedz mi, gdzie je położyłeś.

– Po ostatniej akcji… Hmmm, jest w kredensie. Nie, czekaj – Tomasz zawahał się. – Albo na szafce nocnej. Może być też w tej szufladzie pod telewizorem i…

– Daruj sobie. Wygląda na to, że muszę aktywować moje zmysły tropiciela.

Szyderca westchnął głęboko i otworzył się na rzeczywistość, której zwykły człowiek nie jest w stanie dostrzec. Odbierał szereg sygnałów z przeszłości. Jedna z mar krzyczała coś bełkotliwie i nie mógł jej zrozumieć. Wychwytywał tylko pojedyncze słowa, lecz te nie składały się w żądną logiczną całość.

– Ktoś się tu włamał i zabrał skrzynkę wódki – stwierdził, przerywając połączenie ze światem metafizycznym.

Tomasz darował sobie komentarz w temacie przydatności wyciągniętych przez przyjaciela wniosków. Uważnie patrzył na szczątki szkła, wśród których dojrzał coś interesującego. Pochylił się i ujrzał szyjkę zbitej butelki. Pociągnął nosem, wyczuwając nikłą woń alkoholu. Zamknął oczy, odcinając się od wszelkich dźwięków. Całkowicie skupił się na tym zapachu, który wyraźnie prowadził na zewnątrz.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – zapytał wojownik.

– Nie. Zaufaj mi i złap mnie za rękę.

– Stary, kocham cię jak brata, ale nie wezmę cię za rękę. Ktoś zrobi nam zdjęcie, wrzuci w Internet i trzeba się będzie tłumaczyć…

– Na chwilę zapomnij o swoim zakichanym wizerunku nieskazitelnego bohatera i prowadź mnie tak, żebym się nie wywrócił – zirytowany Tomasz wystawił przed siebie dłoń.

Szyderca z nieukrywanym obrzydzeniem na twarzy, chwycił kompana za rękaw szaty i ostrożnie wyprowadził go ze sklepu. Mag niczym rasowy pies gończy rozdymał nozdrza, węszył i co kilka minut marszu zatrzymywał się, by na nowo podjąć trop.

Wkrótce opuścili przedmieścia, zagłębiając się w ścianę gęstego, ciemnego lasu. Szli ramię w ramię po wąskiej ścieżce, wyściełanej opadłymi igłami oraz liśćmi. Miłosz kilkukrotnie zwracał uwagę towarzysza przed wystającymi z ziemi korzeniami. Raz czy dwa pokusił się o ostrzeżenie go przed czymś, czego nie było i z rozbawieniem patrzył jak Tomasz pokracznie przełazi przez wymyśloną przeszkodę.

– Dwa kroki w lewo. Żmija wygrzewająca się na słońcu – zakomunikował wojownik tłumiąc śmiech.

– Dzięki. A tak w temacie: jakby użarł mnie wąż, to czy wyssałbyś jad z rany, żeby mnie uratować?

– Zależy gdzie by cię ugryzł…

– Dajmy na to w takim lesie, albo… O, na sawannie!

– Wtedy niestety musiałbym cię dobić – odparł Miłosz bezbarwnym tonem.

Tomasz zamilkł i ponownie skupił się na zapachu alkoholu, który był jego przewodnikiem po leśnych ostępach. Mag miał wrażenie, że ostra woń etanolu przybiera na sile, więc po kilkunastu kolejnych krokach otworzył oczy.

Zerknął na Miłosza zajętego oględzinami pobliskich krzaków. Nagle wojownik pochylił się, podniósł szyszkę i cisnął ją w gęstwinę. Z paproci wyleciał ciemnoszary ptaszek, który gdyby tylko mógł mówić, z pewnością obrzuciłby Zabójcę stertą wyzwisk.

– Pieprzony lelek – mruknął pod nosem wojownik, wznawiając wędrówkę.

– Cicho! Patrz, coś tam jest.

W oddali dostrzegli zarys drewnianej konstrukcji. Miłosz zszedł ze ścieżki i zwiększył odległość między Zabójcami. Manewr ten znacząco zmniejszał ryzyko schwytania obu Zabójców w zastawioną pułapkę. Pozwalał także wojownikowi na chwilowe wyjście z roztaczanej przez maga aury nieszczęścia.

Weszli na polanę w tym samym momencie. Spojrzeli po sobie, bezgłośnie wskazując na olbrzymiego mężczyznę siedzącego na schodkach, prowadzących do wnętrza chaty. Podchodzili powoli i ostrożnie, uważając by nie nadepnąć na żadną z suchych gałązek leżących na ziemi.

Przystanęli w bezpiecznej odległości i przyjrzeli się drzemiącemu olbrzymowi. Był to stwór przypominający żydowskiego golema, do stworzenia którego zamiast gliny użyto fragmentów ludzkiego ciała. Te zaś połączone zostały grubymi chirurgicznymi nićmi, tworząc paskudnie wyglądającą składankę.

Miłosz przeniósł wzrok z muskularnej klatki piersiowej Zszywańca na jego obmierzłą twarz. Skrzywił się i splunął przez lewe ramię, po czym rzekł:

– Kurwa, jest brzydszy od ciebie.

– Zamknij mor… – syknął Tomasz, lecz było już za późno.

Ślepia potwora zapłonęły nienawiścią. Położył ogromne łapy na kolanach i dźwignął się z miejsca. Wyprostował się niczym przebudzony Cerber, broniąc dostępu do leśnej chaty. Spojrzał z góry na dwóch nieproszonych gości, którzy z jego perspektywy musieli wyglądać jak dwójka dziwacznie ubranych dzieciaków.

– Nie przeszkadzać ojcu! Wy iść! – huknął tubalnym głosem.

– Chcemy tylko porozmawiać. Nie mamy złych zamiarów… – zaczął pojednawczo Tomasz.

– Wy iść! – powtórzył golem. – Iść albo wpierdol!

– Prosty wybór – mruknął pod nosem Miłosz, sięgając po miecz przy pasie. Jednocześnie przy jego lewej dłoni pojawił się portal, z którego wyciągnął tarczę z uwiecznionym na niej góralkiem skalnym w herbowej szachownicy.

W ostatniej chwili wojownik zasłonił się przed potężnym ciosem i poczuł jak jego stopy odrywają się od ziemi. Wyleciał z polany, uderzając po drodze o coś twardego. Zarył w ściółkę w otoczeniu opadających drzazg i listowia.

– Wyklepie się, wypoleruje – stwierdził, gdy stanął na nogi i krytycznym spojrzeniem obrzucił pogiętą tarczę. Przez cały grzbiet namalowanego góralka przebiegało płytkie pęknięcie. Otrząsnął się z ziemi. Przekroczył powalone drzewo i biegiem wrócił na polanę, na której Tomasz właśnie walczył o życie. Zobaczył przyjaciela machającego dłońmi jak szaleniec, zasłaniając się czarną płachtą przed ciosami napierającego olbrzyma.

Miłosz wrócił do walki. Minąwszy kompana rzucił się do przodu, a ostrze miecza ześlizgnęło się po twardej skórze monstrum. Okręcił się na pięcie i spróbował szybkiego wypadu, zakończonego śmiercionośnym sztychem w pachwinę.

Zszywaniec jęknął bardziej z irytacji niż z bólu, a obie jego pięści zawisły nad wojownikiem, gotowe do wymierzenia katowskiego wyroku. Miłosz zasłonił się tarczą i tylko to uratowało mu życie. Metal z namalowanym góralkiem pękł na dwoje, wystawiając Miłosza na kolejny cios. Ten zaś został powstrzymany przez kruczoczarną płachtę.

Tomasz znalazł się przed kompanem i wirując połami płaszcza oraz wzmacniając struktury obronne, całkowicie skupił na sobie uwagę bestii.

– Trzeba przyznać, że radzi sobie lepiej ode mnie – wysapał wojownik. – A to niedopuszczalne.

Podniósł miecz na wysokość oczu i zapanował nad urywanym oddechem. Wyrzucił z głowy wszelkie myśli. Po chwili istniał już tylko on i ostrze. Wyrecytował spokojnym, opanowanym głosem:

– Droga miecza. Siej i zbierz. Owoc trupiego kwiatu oświetlony błyskawicą.

W jednej chwili Miłosz stał nieruchomo niczym omszały głaz narzutowy, by w drugiej znaleźć się za plecami potwora i ciąć bez litości. Wyszczerzył zęby, gdy prawe ucho przeciwnika wylądowało w trawie. Mgnienie oka później zaatakował lewą dłoń stwora, którą pozbawił trzech palców.

Znikał i pojawiał się, tnąc raz za razem. Sekwencję błyskawicznych sztychów zakończył widowiskowym piruetem. W końcu zasapany spojrzał w kierunku przyjaciela. Uśmiechnął się i rozłożył ręce w geście mówiącym jasno o wyższości siły fizycznej nad energią magiczną.

Urażona duma Tomasza zmusiła go do podjęcia radykalnych działań. Doskoczył do kompana i spojrzał na osłabione, krwawiące monstrum. Podwinął rękawy szaty, po czym z namaszczeniem złączył dłonie.

– Ja też mam się czym pochwalić. Oto moja ostateczna technika. Scalenie z maną! – wykrzyczał ostatnie słowa, uwalniając zebraną energię.

Rysy maga zlały się w czarną maskę. Włosy, skóra, kości oraz szata zmieniły się w gęstą maź, przypominającą rozgotowany budyń. Przez chwilę całość utrzymywała się w formie z grubsza człekokształtnej, by ostatecznie ulec grawitacji i rozlać się na ziemi.

Miłosz rozejrzał się wokół, mając nadzieję, że to nie koniec czarów. Spodziewał się czarnego smoka, zwiastuna zagłady, który pochłonie lub spali na popiół ich nieprzyjaciela. Tymczasem nic takiego się nie stało.

– Kurwa, znowu się nie udało – usłyszał cienki głosik, dochodzący spod jego stóp.

Spojrzał w dół na rozlaną breję, do której jakiś żartowniś wrzucił dwie gałki oczne. Śluz rozdarł się na dwoje w imitacji ust i rzekł:

– Mam pomysł. Zbliż tu swój miecz…

– Nie! To obrzydliwe! Wiesz ile go będę musiał czyścić? Wyglądasz jak coś, co nie schodzi po pierwszym praniu.

– Przestań jęczeć i mi pomóż!

– Jak mam ci niby pomóc?! Nie noszę ze sobą beczki na toksyczne odpady!

– Miłosz… Ostrze!

Z ociąganiem i niewymownym obrzydzeniem na twarzy, wojownik wyciągnął broń w stronę czarnej flegmy. Ten rzucił się w kierunku metalu i zaczął pełznąć ku rękojeści. Po chwili pulsująca maź oblekła ostrze, a u szczytu głowni pojawiło się oko łypiące na Miłosza.

– Atakujemy!

Miłosz zdusił w sobie chęć strząśnięcia czarnej flegmy z ostrza. Uniósł miecz i przygotował się do ataku. Przeciwnik powoli człapał w jego stronę, brocząc krwią z licznych płytkich nacięć. Mimo to wciąż z niezachwianą wolą szedł w kierunku intruzów, którzy w jego mniemaniu przyszli skrzywdzić jego ojca.

Zszywaniec zacisnął ogromną pięść, lecz nim zadał cios, ostrze czarnej broni dosięgło jego klatki piersiowej. Paskudny glut momentalnie rozlał się po ciele nieszczęsnego potwora niczym pleśń po kilkudniowym bochenku chleba.

Maź skupiła się na chirurgicznych szwach, rozpuszczając je i tym samym oddzielając od siebie części ciała. Po kilku uderzeniach serca spełzła z resztek monstrum, po czym na powrót przybrała ludzkie kształty. Tomasz z zadowoleniem spojrzał na dokonany przez siebie zabieg rozszerzonej amputacji i rzekł:

– Może i nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale przecież liczy się efekt końcowy.

– To była najgorsza, najobrzydliwsza i najbardziej żałosna rzecz jaką do tej pory zrobiłeś.

– Nie przesadzaj. Jeszcze nie widziałeś Nagiej Ciemności Zagłady. To jest dopiero chore – zachichotał mag, idąc w stronę chaty.

Miłosz milczał przez chwilę, Walcząc z wywołującym wymioty wspomnieniem czarnej flegmy z pływającym w niej okiem. Wreszcie po krótkiej walce z żołądkiem zdołał zamknąć to wspomnienie w najgłębszych czeluściach umysłu. Zmełł w ustach przekleństwo i wszedł po schodach na werandę. Nie siląc się jednak na jakąkolwiek ostrożność wlazł do środka jakby był u siebie.

Na pierwszy rzut oka budynek wyglądał na opuszczony. Brakowało stołu, krzeseł, kanapy i innych sprzętów codziennego użytku. Tomasz spojrzał w górę na prosty żyrandol, z którego wykręcono żarówkę. Następnie podszedł do okna i przeciągnął otwartą dłonią po parapecie. Zmarszczył brwi, obejrzawszy palce, do których nie przywarła nawet odrobina kurzu.

– Chyba nikogo nie ma w domu – stwierdził Miłosz, pochylony nad ciemnym kominkiem.

– Albo ktoś bardzo dobrze się ukrywa. I regularnie sprząta. Hm, myślisz o tym samym co ja?

– Tak, ja też zgłodniałem. Zaraz rozpalę w kominku i wrzucimy coś na ruszt – ucieszył się wojownik, który spaliwszy mnóstwo kalorii w trakcie walki, musiał je prędko uzupełnić.

– Możemy też zacząć szukać jakiegoś tajnego przejścia lub kryjówki…

– Skończyłem – powiedział natychmiast Miłosz, szczerząc się jak uczniak, który jako pierwszy rozwiązał zadanie z gwiazdką.

– Co skończyłeś?

– No, chyba znalazłem tajne przejście.

Szyderca sięgnął do wnętrza paleniska i wcisnął ukryty przycisk. Mechanizm uniósł cztery podłogowe deski, otwierając drogę do tajemnej piwnicy. Tomasz ostrożnie pochylił się, zaglądając w głąb, lecz nie ujrzał niczego, prócz schodów ginących w ciemności. Odwrócił się do przyjaciela i zapytał z nieukrywaną ciekawością:

– Skąd wiedziałeś, gdzie szukać?

– Widzisz, żeby polować na skurwieli trzeba myśleć jak skurwol. Znajomość ich typowych zagrywek jest tutaj kluczowa. – zaczął tonem uniwersyteckiego wykładowcy. – Wchodzisz do pomieszczenia i widzisz na przykład regał z książkami. Na 90% ukryty pokój jest za regałem lub coś otworzy się po wybraniu właściwego tomu. Klasyka. Tutaj mieliśmy tylko kominek, więc to było dość oczywiste. Zdziwiłbym się gdybym tam czegoś nie znalazł.

– Rozumiem. A gdyby twoje przeczucie co do kominka zawiodło, to jaki byłby następny typ?

– No i tu pojawia się problem, bo przy tak wysprzątanym pomieszczeniu musiałbym najpewniej chodzić z nosem przy ścianie, by coś wykryć.

– Czyli po prostu dopisało ci szczęście?

– Jak zwykle – Miłosz wzruszył ramionami, po czym stanął przy schodach. – Idę pierwszy.

Władca Portali wyciągnął z kieszeni Pancerniaka – telefon komórkowy wykonany z mithrillu. Krasnoludzki rzemieślnik policzył sobie za niego trzykrotność ceny mikrokawalerki w stolicy, lecz mimo to wojownik nie żałował zakupu.

– Patrz, nawet w takiej głuszy mam zasięg na cztery kreski – pochwalił się kompanowi, po czym włączył wbudowaną latarkę i zaczął schodzić po schodach.

Po pokonaniu kilkunastu stopni znalazł się w korytarzu na tyle szerokim, by dwie osoby mogły iść obok siebie. Uniósł telefon i na krańcu krótkiego przejścia dostrzegł drzwi. Niespiesznym krokiem podszedł do przeszkody i w zamyśleniu podrapał się po głowie, wprowadzając we włosach lekki nieład.

– Powinniśmy zapukać? – rzucił z wahaniem.

– A jak spytają o hasło?

– To im powiemy: twoja stara pierze w rzece.

– I jakie jest prawdopodobieństwo, że ten tekst będzie pasował?

– Dość nikłe – przyznał Miłosz niechętnie. – Ale mam pomysł.

Wyłączył latarkę i schował ją do kieszeni, a gdy pogrążyli się w egipskich ciemnościach, odczekał chwilę, by wzrok przyzwyczaił się do mroku. Położył dłoń na klamce, policzył w myślach do trzech i naparł na drzwi. Zaskoczony brakiem oporu wpadł do dużego, zagraconego pomieszczenia.

Zmarszczył nos i zakaszlał uderzony duszącą wonią dawno niepranych skarpet. Rozległ się krótki krzyk, po którym damski głos wypowiedział trzy razy „tak” po niemiecku. Tomasz wzdrygnął się z odrazy, gdy para wyświetlana na białym płótnie zaczęła kotłować się w pościeli, przypominając dwa rosomaki walczące o kawał mięsa.

Mag minął stół, uważając by nie strącić żadnego z ustawionych mechanizmów i wyłączył rzutnik. Zmrużył powieki przez nagły rozbłysk dużej, stojącej w kącie pomieszczenia lampy, przy której majstrował Miłosz.

– Ale syf – rzucił wojownik, rozglądając się wokół.

Pokój rzeczywiście wyglądał jakby jego lokator miał zwyczaj rzucania przedmiotów gdzie popadnie. Tomasz podniósł z podłogi książkę, a jego dusza bibliofila załkała cicho na widok złamanego grzbietu i pomazanej okładki. Przewertował kilka stron, wypełnionych schematami i opisami anatomicznymi oraz licznymi notatkami nakreślonymi drobnym, pochyłym charakterem pisma.

Pogrążony w próbie rozszyfrowania gryzmołów zrobił krok do przodu, potrącając pustą butelkę, która z brzdękiem potoczyła się po podłodze i zniknęła pod stołem. Odłożył książkę, pochylił się i uniósł szarawy skraj brudnej ceraty.

– Złodziejski łup w złodziejskiej dziupli. Brakuje jeszcze złodzieja – powiedział Tomasz, patrząc na trzy plastikowe skrzynki wypełnione butelkami. – Wszystkiego nie zdążył wychlać.

– Świetnie! Nareszcie jakieś dobre wiadomości. Ogarnie się tu trochę i poczekamy na naszego delikwenta. Weź sobie krzesło, a ja usiądę na fotelu. Tylko rzucę na bok te szmaty.

– Będziemy pili kradzioną wódkę?

– Podobno nie tuczy – zarechotał Miłosz i dodał: – Poza tym rozlejemy tylko jedną flaszkę. Nikt nie zauważy.

Podszedł do brzydkiego, żółtego fotela i chciał zrzucić na podłogę stertę położonych tam ubrań, lecz zatrzymał się tuż przed nią. Przechylił głowę na bok przyglądając się uważniej. Łachmany miarowo poruszały się w górę i w dół, jakby w rytm oddechu jakiejś istoty. Co więcej to właśnie one stanowiły epicentrum smrodu. Po chwili dobiegło do niego stłumione pochrapywanie.

– Tu się ukrył pijus śmierdzący – mruknął złośliwie Miłosz. Sięgnął po profesorki wskaźnik leżący przy rzutniku i dźgnął kupę łachów.

Z kłębowiska szmat dobiegł Zabójców zaskoczony okrzyk oraz rzucono kilka losowych i niepowiązanych ze sobą wulgaryzmów. Kilka sekund później zobaczyli rękę, która wystrzeliła z łachmanów i sięgnęła w stronę pobliskiego stolika, przeczesując powietrze w poszukiwaniu butelki. Miłosz z diablikami w oczach przesunął flaszkę poza zasięg pazernej łapy.

– Panie, wstawaj pan, kurwa, nie mam całego dnia – zirytował się Tomasz, czując się jak policjant, który musi interweniować w sprawie bezdomnego, śpiącego na ławce w parku. Łachy uniosły się, przechyliły i spadły na podłogę. W fotelu siedział teraz niski, gruby, łysiejący facet o niezbyt przytomnym spojrzeniu. Przetarł zaspane oczy i sięgnął po okulary.

– Kim jesteście? Co wy tu robicie? – wybełkotał.

– Panie, to my tu zadajemy pytania – odparł wojownik.

Protekcjonalny ton Miłosza nie spodobał się mężczyźnie, który zacisnął zęby i patrzył na Zabójców z nieskrywaną pogardą. To spojrzenie przypominało nauczyciela patrzącego na najgłupszego ucznia w klasie.

– Nawet nie wiecie z kim macie do czynienia… Jestem bogiem.

– Uświadom to sobie, sobie… – zanucił mag, nie mogąc się powstrzymać.

– Zrównałem się z nim! Nawet go przewyższyłem! Dzięki potędze nauki wskrzesiłem mojego własnego Łazarza! Jestem doktor Frankencham!

Miłosz zerknął na kompana, skrzywił się nieznacznie i uniósł dłoń, by przygładzić włosy nad skronią. Wykorzystał moment, gdy szalony doktor przymknął powieki i popukał się w głowę. Tomasz prawie niezauważalnie przytaknął. Siedzącemu w fotelu mężczyźnie ewidentnie brakowało kilku klepek.

– Skoro jest pan taki wszechmocny doktorze, to czemu kradnie pan alkohol? – zapytał mag uspokajającym głosem.

– Jakie kurwa kradnie? Za swoje piję! – obruszył się naukowiec. – Daję synkowi pieniądze i on mi kupuje. Nie jestem złodziejem!

– To kiepsko pociechę wychowałeś – wtrącił się Miłosz.

Pan Ciemności uniósł rękę, powstrzymując przyjaciela przed rzuceniem kolejnej kąśliwej uwagi. Nie był w stanie tego wyjaśnić, ale odczuwał coś na kształt szacunku do tego dziwacznego mężczyzny. Może była to zwykła zawodowa uprzejmość lub wciąż pozostawał pod wrażeniem siły i mobilności stworzonego monstrum, które z trudem ukatrupili na powierzchni.

– Ukradłem, dobre sobie… Kupiłem, wszystko kupiłem… Sprzęty i alkohol – burczał Frankencham, aż się zapętlił, powtarzając na przemian rzeczy o bogu i pokonywaniu ludzkich ograniczeń.

– No dobrze, to już wiemy, ale dlaczego ktoś, kto stał się bogiem siedzi w tej norze i pije na umór? – spytał Tomasz.

– Bo jest mi kurwa tak cholernie smutno – westchnął Frankencham, a po jego policzkach zaczęły płynąć łzy. – Dotarłem do granicy… Zrealizowałem marzenie, odczułem czyste szczęście, po którym przyszła tylko pustka. I pozostała już na zawsze.

– I to tyle? – prychnął Miłosz z niedowierzaniem. – Dawno nie słyszałem czegoś tak głupiego, a przecież mieszkam z największym pajacem na świecie.

– Co proszę? Jak śmiesz! – oburzył się mężczyzna.

– A ja nie jestem pajacem! – dodał Tomasz.

– Siedzisz doktorku w piwnicy. Kisisz ogóra do niemieckiego pocieracza, zachlewając się podrzędnej jakości wódką. Płaczesz w koc, użalając się nad sobą jak pryszczaty nastolatek w gównianym okresie dojrzewania.

Miłosz pokręcił głową, zaczerpnął tchu i kontynuował tyradę:

– Nosz kurwa. Pokonałem śmierć, dorównałem bogu a teraz mi smutno, bo przeszedłem grę z jednym osiągnięciem na koncie. A co z resztą? Wystarczy pomyśleć i wziąć pierwsze z brzegu: nieśmiertelność, teleportacja, wieczna młodość, lek na raka.- umilkł na sekundę, po czym dodał, zwracając się do przyjaciela: – A ty jesteś pajacem!

Oczy Frankenchama rozszerzyły się w zdziwieniu. Otworzył usta, a po sekundzie zamknął je z powrotem. Wstał z fotela i podszedł do stołu, z którego zaczął zrzucać szpargały, by zrobić miejsce. Na pustym blacie wylądował arkusz papieru. Już po chwili na białej powierzchni pojawiły się rysunki i opisy, kreślone dłonią szalonego naukowca.

Nagle doktor przerwał pracę, uniósł wzrok i zirytowany spojrzał na Zabójców.

– Mógłbym prosić byście wypierdalali z mojej pracowni? I weźcie ze sobą tę wódkę.

Wycofali się chyłkiem. Po pokonaniu krótkiego korytarza oraz schodów, wyszli na zewnątrz. Powitał ich ciepły podmuch wiatru i smród rozkładających się zwłok. Z lewej strony zabrzmiał ptasi trel, po chwili zagłuszony przez uporczywe postukiwanie dzięcioła.

– Jak rzucę tę robotę to zostanę psychologiem – rzucił wesoło Miłosz, mijając resztki pozostałe po udanym eksperymencie Frankenchama. – Mam podejście do ludzi.

Tomasz długo milczał pogrążony w zadumie. W końcu zapytał:

– Myślisz, że ktoś może przejść tę grę na sto procent?

– Nie. Zawsze będzie coś do zrobienia. Wydaje mi się, że w jakimkolwiek dążeniu do celu, ważniejsza jest sama droga do niego.

– Głębokie – przyznał mag.

– Wiem. W pewnym sensie ci zazdroszczę, bo masz znacznie łatwiej.

– Co masz na myśli?

– Bo w dążeniu do doskonałości możesz brać ze mnie przykład. Przecieranie szlaków jest znacznie trudniejsze niż wzorowanie się na kimś.

Tomasz z powątpiewaniem spojrzał na przyjaciela. Obaj przez kilka sekund utrzymywali powagę, aż wreszcie nie wytrzymali. Parsknęli śmiechem i obrzucili się niewybrednymi, braterskimi wyzwiskami.

Dotrwałeś do końca?

Oceń tekst!

Średnia ocen 0 / 5. Liczba głosów: 0

Żadnych głosów - bądź pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *