Site icon Fantastarnia

O jeden skok za daleko (cz. 1)

0
(0)

Autor: Szydera Zła Niedobra

Magazynek opróżniany serią

[16+] [przemoc] [wulgarny język]


 

22 LATA WCZEŚNIEJ

 

Mężczyzna w czerni starał się dołączyć do stojącego na szczycie wzniesienia kompana, jednak jego długi płaszcz nie ułatwiał mu tego zadania. Zaklął szpetnie, gdy po raz kolejny potknął się o krawędź materiału i omal nie padł jak długi na granitowych skałach.

– Pojebie mnie zaraz! – Krzyknął, a echo pognało w górę zbocza, ku blondwłosemu mężczyźnie, uśmiechającemu się głupkowato.

– Mówiłem ci przecież, że to się nie nada w góry. To żeś się uparł i teraz masz.

– Japa tam – odburknął Pan Ciemności, szarpiąc za materiał, który zaczepił się gdzieś pomiędzy skałkami. – Miałeś wybrać najkrótszą drogę, a idziemy już pół dnia. Czy ty w ogóle wiesz gdzie jesteśmy?

– Zaufaj mi. Ciągle obserwuję o, tamte wierzchołki – Miłosz wskazał palcem w kierunku niskich wzgórz po prawej, porośniętych karłowatymi sosenkami. – Szlak biegnie dokładnie stamtąd, tutaj. Jest oznaczony, widzisz?

– Czy czerwony szlak to nie jest jeden z tych trudniejszych? – Zapytał Tomasz, przyglądając się znad okularów plackowi czerwonej farby, który ktoś zostawił na kamieniu.

– Może i dość trudny, za to nie najkrótszy.

– Kurrrrwa!

– No weź już przestań marudzić. Skoro wybieramy się w takie piękne miejsce, to warto trochę pozwiedzać, prawda? Natura jest niesamowita, a jej skarby bezcenne. Napawaj się widokami i świeżym powietrzem.

Tomasz uspokoił się i wyrównał oddech, a następnie przeszedł kilka kroków i dołączył do Miłosza na szczycie. W dolinie przed nimi unosiła się gęsta i biała jak mleko mgła, zasłaniająca dosłownie wszystko.

– To są te twoje widoki?! Zabiję… – Wysyczał czarnowłosy przez zaciśnięte zęby. Miłosz zarechotał.

– Umiesz chyba rozgonić trochę pary wodnej, nie? – Zapytał szyderczo. Tomasz westchnął, po czym wystąpił naprzód i wyciągnął przed siebie ręce. Szeptem zaczął wypowiadać kilka słów zaklęcia, które powtarzał jak mantrę, jednocześnie rysując w powietrzu krąg. Rozciągająca się przed nimi zasłona siwej mgły zaczęła się przerzedzać, by po chwili zniknąć zupełnie.

Oczom Zabójców Skurwysynów ukazał się niezwykły widok. Rozpościerająca się u ich stóp dolina błyszczała szmaragdowozieloną, soczystą zielenią roślinności i w istocie przypominała klejnot, porzucony wśród szarych, granitowych skał. Otaczał ją trudny do sforsowania wieniec głazów, a miejscami nawet pierścień śniegu i lodu.

– Jest tam – powiedział Miłosz, wskazując na zbocze rosnącej na wprost nich góry, o wyjątkowo strzelistej budowie. Tomasz wytężał wzrok, jednak nie dostrzegł dosłownie nic. Zaczął więc grzebać w obszernej kieszeni, by po chwili wydobyć z niej soczewkę. Zerkając przez Oko Prawdziwego Widzenia, w miejscu wskazanym przez Miłosza dostrzegł zarys rzezanych bezpośrednio w kamieniu murów świątyni. Ów przybytek należał przed wiekami do prastarej rasy, której nieobca była tajemna sztuka magiczna. Smętne oblicze Pana Ciemności rozpogodziło się w jednej chwili.

– To tutaj – potwierdził.

– Zobaczmy co mają ciekawego na składzie – powiedział Miłosz, otwierając przed nimi portal. W następnej sekundzie obaj Zabójcy stanęli na brukowanym dziedzińcu przed wejściem do budynku. Z bliska wyglądał naprawdę imponująco, choć natura zrobiła z nim już swoje. Wszędzie rozciągały się wijące pędy pnących się po murach roślin, nie brakowało też chybotliwych kamieni, które wypłukała woda i wysmagał wiatr. Weszli do środka.

W powietrzu przed Szydercą pojawił się nagle niewielki żółty okrąg, z którego mężczyzna wydobył dwie pochodnie. Podał je Tomaszowi, a ten podpalił je, pstryknąwszy palcami. Mag oddał jedną przyjacielowi.

– W zasadzie to czemu nie wyciągnąłeś latarek? – Zapytał po chwili.

– Popsułyby immersję – odparł krótko Miłosz, wczuwający się w rolę odkrywcy. – Myślisz, że mają tu pułapki? – Zapytał, jakby z nadzieją w głosie, co nieco zaniepokoiło Pana Ciemności.

– O taaak, i z całą pewnością nadal działają, po trzech tysiącach lat. Weź ty się puknij w łeb.

Coś pod stopą Tomasza chrupnęło, a chwilę później powietrze przeszyła wystrzelona z otworu w ścianie dzida, która minęła mężczyznę o włos.

– Ostrożność nie zawadzi – wyszeptał Miłosz, przyglądając się porzuconemu w kącie szkieletowi, którego pokrywała warstwa mchu i pajęczyn. Z oczodołu wystawała mu lotka strzały.

– Dobra, idź przodem i szukaj pułapek. Masz lepszy instynkt… – Stwierdził Tomasz, a Miłosz wystąpił naprzód. Jego ciało w jednej chwili pokryła materializująca się znikąd zbroja hiszpańskiego konkwistadora. – … I ekwipunek – dokończył Tomasz kręcąc głową i rozkładając w rękach pożółkłą mapę, którą wydobył z przewieszonej na ramieniu, skórzanej torby. – W sumie mógłbym też użyć Oka…

Jednak Miłosz już go nie słuchał, będąc prowadzonym przez Zew Przygody. Posuwali się wolno według wytycznych maga, a Szyderca zaglądał w każdy kąt, wypatrując czyhających na nich zagrożeń. Niemniej, ta taktyka okazała się skuteczna, bowiem oboje w jednym kawałku dotarli do celu.

W ścianie przed Zabójcami osadzono ogromne, kamienne wrota, pokryte gruba warstwą kurzu. Tomasz wydobył z torby sfatygowany notatnik, w którym odnotował wiele wskazówek, mających ułatwić im dostanie się do wnętrza tajemniczej komnaty i zaczął wertować zapisane stronice, bełkocząc przy tym bez ładu i składu. Tymczasem Miłosz podszedł do wrót, zdmuchnął nieco kurzu i zaczął z uwagą przyglądać się trzem kamiennym kręgom, układającym się we wzór trójkąta. Przyłożył dłoń do jednego z nich i zauważył, że można je obracać w prawo i lewo.

– To jakiś klucz – powiedział do pogrążonego w myślach Tomasza. Widząc brak zainteresowania ze strony towarzysza, wzruszył ramionami i zaczął przekręcać kręgi po kolei, raz w lewo, raz w prawo. Zauważył, że linie żłobione na kamiennych kluczach można dopasować do tych, znajdujących się bezpośrednio na powierzchni wrót. Szyderca prychnął pod nosem, starając się uzyskać interesujący wzór.

– Mam! – Krzyknął nagle podniecony Tomasz, wbijając blady palec w zapisaną stronicę notesu. W tym samym momencie coś w drzwiach chrupnęło, a po chwili dało się słyszeć potężny huk, jakby z tyłu wrót opadła gigantyczna sztaba, dotychczas blokująca przejście. Pan Ciemności zauważył, że jego przyjaciel z trudem powstrzymuje śmiech.

– Skąd znałeś rozwiązanie?

Miłosz wybuchnął śmiechem, wskazując na kamienne wrota. Linie puzzli układały się w znajomy symbol, znany wszystkim pradawnym ludom już przed wiekami.

Wielki penis.

– Przypomniały mi się zajęcia na studiach. Były na nich opowieści o szamanach i symbolach fallicznych. Że to jeden z najstarszych symboli religijnych.

– Tak, istotnie – przyznał niechętnie Tomasz, przywołujący w pamięci sytuację, w której ów wykładowca prowadzący zajęcia, przyłapał go na naśmiewaniu się z jego wykładów. Nie mógł jednak udawać, że go to nie śmieszy i po chwili też zaczął chichotać.

– Zawsze bawi – wysapał mag, przecierając załzawione od rechotu oczy. – No dobra, w drogę – powiedział, kończąc tę karuzelę śmiechu. Ruszyli ciemnym korytarzem. Zasłony starożytnych pajęczyn wiszące na ścianach falowały, smagane delikatnymi podmuchami wiatru dochodzącymi z zewnątrz. Otaczający ich zewsząd mrok był gęsty jak smoła i Zabójcy mieli wrażenie, że nawet niesione przez nich pochodnie przygasają lekko pod naporem ciemności. Wreszcie dotarli do rozległej sali, wieńczącej tunel. Starożytni architekci umieścili w stropie kilka niewielkich otworów, pełniących funkcję świetlików, więc pomieszczenie wypełniała ponura szarość, przypominająca wczesny poranek.

Salę w większości wypełniały regały, na których piętrzyły się warstwy starożytnych ksiąg w skórzanych oprawach, a także związane rzemieniem naręcza tajemniczych zwojów. Jednakże, w dalszej części pomieszczenia Zabójcy zauważyli liczne stojaki i uchwyty, a także mnogość nieznanych im artefaktów o tajemniczym przeznaczeniu.

Miłosz wystąpił naprzód i przyłożył płomień pochodni do jednego z wysokich stojaków, na których umieszczono liczne świece, częściowo noszące już oznaki wcześniejszego użytkowania. Ciepłe światło rozpromieniło niewielki obszar. Tomasz podszedł do przyjaciela i wypowiedziawszy kilka słów w pradawnej mowie, dmuchnął w zapalony przez Szydercę płomień, a ten w niezwykły sposób rozprzestrzenił się po kolejnych świecznikach, zataczając krąg wokół sali. Pomarańczowy blask zdominował otaczającą ich przestrzeń. Wnętrze nie przypominało już swym charakterem ponurej i zimnej komnaty grobowej, lecz całkiem przytulną bibliotekę lub salę muzealną.

Tomasz ponownie sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej Oko. Zlustrował pobieżnie okolicę, po czym zwrócił się do Miłosza, przyglądającego się misternie rzeźbionemu drzewcowi włóczni, zawieszonej na jednej ze ścian.

– Chodźmy tędy.

Bohaterowie ruszyli pomiędzy wysokimi regałami, podziwiając kunszt wykonania zarówno mebli, jak i okładek starożytnych woluminów. Gdy minęli główną część sali, zauważyli majaczące w oddali kraty. Jak się okazało, okratowanie zamykało dostęp do niewielkiego pokoju, w którym znajdowało się kilka podium o aksamitnych blatach. Ustawione na nich świece i kałamarze sugerowały, iż pomieszczenie to mogło być pracownią kopisty, który powielał zgromadzone w niej dzieła. Jednakże uwagę mężczyzn zwrócił sposób składowania zebranych w pokoju ksiąg; nie stały one na regałach jak w głównej sali, lecz wisiały swobodnie, przypięte przy pomocy łańcuchów do stropu. Same zaś książki spinały metalowe klamry, przypominające nieco pułapki na niedźwiedzie.

W oddali, na przeciwległej ścianie znajdowała się otoczona ołtarzem skrzynia, przywodząca na myśl tabernakulum.

Tomasz zerknął przez Oko Prawdziwego Widzenia i aż wciągnął głośniej powietrze.

– Co tam jest? – Zapytał zaintrygowany Szyderca. Tomasz przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, trzęsąc się z ogarniającego go podniecenia, aż zadzwoniły jego zaciśnięte zęby.

– Sądząc po aurze, te wszystkie księgi przypięte do sufitu… To obiekty klasy Legendarnej…

– No to niezły smaczek… – Próbował wtrącić się Miłosz, jednak Tomasz zaczął mówić dalej, nie zwracając uwagi na jego słowa.

– Ale tam w dali… To artefakt klasy Reliktu… – Dokończył mag, wskazując na skrzynię drżącą jak w febrze dłonią.

Miłosz zastanowił się.

– Czy kiedyś trafiliśmy już na coś takiego?

– Raz. W życiu widziałem tylko jeden obiekt takiej klasy.

Miłosz ponownie zaczął wertować zapisane bzdurami strony w swojej pamięci. Po chwili domyślił się, co jego przyjaciel miał na myśli.

– Czekaj, chodzi ci o…

– Tak. Exterling. Musimy zobaczyć co jest w tej skrytce.

– Nie widzę wejścia – stwierdził Miłosz, przyglądając się kratom.

– Zrobimy je sobie sami – odparł Tomasz, chwyciwszy jeden z prętów swą bladą dłonią i wypowiadając zaklęcie. Czarna stal zabarwiła się na pomarańczowo, jak podgrzewana w piecu kowalskim, jednak ani drgnęła, ani nie poddała się jakiejkolwiek deformacji.

– Przenieś nas do środka – zasugerował zawiedziony Pan Ciemności, nie spuszczając wzroku z tabernakulum.

Miłosz złożył pieczęć. Złoty portal zamigotał w powietrzu przed nimi, przypominając złociste, płynne lustro lewitujące w przestrzeni. Zabójcy skoczyli ku bramie, a w następnej chwili pojawili się po drugiej stronie krat. Ostrożnie zbliżyli się do osadzonej w ścianie szafki, od której biła nietrudna do wyczucia energia. Tomasz wyciągnął dłoń w kierunku uchwytu.

– Czy to na pewno bezpieczne? – Zagadnął z nieukrywaną troską Miłosz.

– Na pewno nie – usłyszał w odpowiedzi. Pan Ciemności zawahał się. Przymknął oczy i poruszając ustami wypowiedział bezgłośnie kilka słów. – Musimy dostać się do zawartości – dodał niecierpliwie, wyciągając z torby notes i wertując kolejne stronice.

– Mam pomysł – odparł Miłosz, otwierając portal, z którego wydobył długą halabardę, zwieńczoną szpikulcem. Ostrożnie wsunął ostrze za uchwyt. Gdy tylko metal dotknął gładkiej powierzchni drzwiczek, ostrze wygięło się niebezpiecznie. Miłosz odrzucił oręż dokładnie w momencie, gdy drzewce zapłonęło, w zaledwie kilka sekund zmieniając się w kupkę popiołu.

– Chujowy – skwitował łapiąc powietrze i patrząc z zawodem na stopioną kałużę stygnącego metalu u podnóża ściany.

– Chyba mam lepszy – stwierdził Tomasz. – Poświeć mi tutaj – dodał klękając i odkładając na bok notes, po czym wydobył z torby kawałek kredy i zaczął szkicować krąg na kamiennej posadzce. – Odsuń się – powiedział, wstając i również odchodząc krok w tył. Wyszeptał kilka syczących słów.

W niewielkiej izbie wyraźnie dało się wyczuć ruch powietrza, z każdą chwilą przybierający na sile. Śnieżnobiały ślad kredy zapłonął jak neon, ściągając ku sobie zalegające w pomieszczeniu cienie, zupełnie jakby były żywymi istotami, wabionymi smakowitą przynętą. Po chwili wszystkie te zjawiska ustały, a z wnętrza narysowanego przez Pana Ciemności symbolu, wijąc się, wystrzeliły długie, mroczne macki. W mgnieniu oka oplotły one uchwyty szafki i szarpnęły potężnie, z łatwością pozbywając się blokady. Oczom Zabójców Skurwysynów ukazało się leciwe tomiszcze grubości cegły.

– To ta? – Zapytał Miłosz, przyświecając sobie pochodnią.

– Na to wygląda – odparł Tomasz, wyciągając drżące, blade ręce i ostrożnie wyciągając księgę ze skrytki. Mężczyźni podeszli do jednego z pulpitów, na którym mag złożył wiekowy foliał.   Przyglądali się mu przez chwilę, podziwiając ciemną, skórzaną okładkę wysadzaną krwistoczerwonymi rubinami, mrugającymi do nich w pomarańczowym świetle pochodni. Pomiędzy nimi wiły się spiralne symbole i przetłoczenia. Jej brzegi zostały okute złotem, a dostępu do zawartości bronił złoty klips z zatrzaskiem.

Tomasz odpiął ów klips i otworzył trzeszczący ze starości wolumen. Ich oczom ukazała się przepiękna, starożytna rycina, przywodząca na myśl mapę gwiezdną – widniał tam wyraźny rysunek Księżyca i Słońca, a także gwiazd, planet a nawet dyski galaktyk. Krążyły one wokół obiektu przypominającego spodek, na którym rozpoznać można było coś na podobieństwo gór, lasów i rzek. Pomiędzy wszystkimi tymi obrazami, niczym złocisty wąż wiła się linia, nad którą zapisano słowa w nieznanym od dawna języku.

– Bee’n’mee Maat’Olam… Coś na zasadzie… Międzywymiar? – Wydukał Tomasz, wytężając wzrok w mdłym świetle pochodni.

– Co to takiego? – Zagadnął zaintrygowany Miłosz, przesuwając palcem wskazującym wzdłuż linii. Miał jakieś dziwne przeczucie, że ich znalezisko nie wróży niczego dobrego. Tomasz pokręcił głową, po czym przewertował kilka kolejnych stron, z uwagą przyglądając się zarówno zapiskom, jak i najróżniejszym symbolom i szkicom.

– Transkrypcja, transliteracja… Transmutacja, transformacja, translokacja… – Wypowiedział cicho mag, badając znalezisko i przesuwając palcem po czymś co przypominało spis treści jednego z rozdziałów.

– Przedrostek trans nie brzmi za dobrze – stwierdził wojownik, a na jego twarzy pojawił się grymas zniechęcenia, co Tomasz skwitował ciężkim i zirytowanym westchnięciem. – Kto jest autorem tej księgi?

Tomasz oderwał wzrok od arcyciekawego szkicu przedstawiającego kreaturę rodem z sennych koszmarów. Przypominała wielkie, czarne ptaszysko o kościanej głowie, uzbrojonej w śmiercionośne szpony. Mag wrócił do początku, szukając wskazówek tyczących się autora zapisków. W jednym miejscu znalazł zlepek słów przypominających imię.

– Gnarr’Rokht… Coś tam…  – Przeczytał powoli. – Pytanie czy to imię autora, czy nazwa, do której odnosi się ta księga.

– A nie brzmi ci to trochę jak… Ragnarok?

– Możliwe, ale wierzenia skandynawskie nigdy nie dotarły do tych obszarów. – Odparł Tomasz z zastanowieniem. – Te miejsca dzielą tysiące kilometrów, a kultury setki lat. Zabieramy to. Muszę zbadać to na spokojnie.

 

*

CZASY OBECNE

 

– To będzie czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt – powiedziała młoda kasjerka, posyłając starszemu klientowi delikatny, choć nieco wymuszony uśmiech, gdyż tak nakazywały jej odgórne normy, wymyślone przez mądrych ludzi z zarządu spółki. – Zapakować? – Zapytała, tym razem z zupełnie szczerą troską, widząc jak mężczyzna po drugiej stronie lady mota się z plastikową siatką, starając się nie upuścić drewnianej laski.

– Dziękuję, obejdzie się – odparł mężczyzna nieco oschle. – Nie zawsze mogę liczyć na pomoc życzliwych osób, więc muszę sobie radzić sam – dodał naprędce, chcąc nieco zatuszować negatywny wydźwięk pierwszych słów i nie wyjść na gbura. Średnio mu to wyszło. Gdy skończył pakować zakupy sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej pięćdziesięciozłotowy banknot, po czym wręczył go dziewczynie.

– Proszę zachować resztę – wybełkotał, uśmiechając się przy tym zupełnie, jakby te grosze miały ustabilizować finansowe życie dziewczyny na wiele lat do przodu. Chwycił wypełnioną zakupami siatkę lewą dłonią i poprawił chwyt laski w prawej, po czym kuśtykając skierował się do wyjścia.

Nie był wcale taki stary. Miał dopiero pięćdziesiąt pięć lat. Fakt, siwizna oprószyła już jego skronie, podobnie jak nieco zaniedbaną, wciąż niezbyt bujną brodę, aczkolwiek w dalszym ciągu daleko mu było do podeszłego wieku. Jednak awanturnicza przeszłość pełna przygód odcisnęła na nim swoje piętno, pozbawiając go nieco wcześniejszej gibkości. Każdy kto uważa, że bohater po zakończeniu swojej heroicznej działalności cieszy się emeryturą, jest w błędzie.

Utykając i rzucając pod nosem kąśliwe uwagi w stosunku do „kierowców” sunących bezgłośnie elektrycznych pojazdów, sterowanych przez SI, przeszedł przez parking i wsiadł do starego wozu.

– Nieporadne mięczaki, niedługo to nawet nie podetrą się sami – westchnął, przekręcając kluczyk w stacyjce. Pod maską rozległ się dźwięk archaicznego silnika spalinowego. Niewiele potem znalazł się na przedmieściach. Minąwszy kilka imponujących willi, wreszcie znalazł się na podjeździe niewielkiego domku o prostej, tradycyjnej budowie z werandą wzdłuż całej frontowej ściany. Ponownie chwycił za siatkę i skierował się ku wejściu do budynku, po drodze mijając zapuszczony trawnik, porośnięty przekwitłym mleczem i szczawiem. Pokonawszy dwa skrzypiące stopnie znalazł się na werandzie i zaczął przeczesywać wypełnione papierkami po cukierkach kieszenie płaszcza w poszukiwaniu kluczy. Te, nie wiadomo kiedy z metalicznym brzdękiem wylądowały na podłodze.

Przeklinając pod nosem złośliwość Losu mężczyzna schylił się ostrożnie i chwycił za pęk, a gdy wstawał, jego spojrzenie przypadkowo natrafiło na niewielki stolik stojący po prawej, przy którym rozstawiono dwa proste krzesełka. Na nadgryzionym przez ząb czasu blacie znajdowała się drewniana, wypłowiała szachownica, na której toczyła się nierozstrzygnięta od lat partia. Mężczyzna zmrużył oczy i pociągnąwszy nosem, przekręcił klucz w zamku. Drzwi ustąpiły, lekko tylko szurając o drewniany parkiet i wpuszczając do wnętrza odrobinę światła.

 

*

 

Obudził go dzwonek do drzwi. Wyrwany nagle ze snu omal nie strącił butelki po burbonie, stojącej na stoliku obok. Mlaskając, zwlókł się z głębokiego fotela, rozstawionego w centrum salonu, przed kominkiem. Po omacku odnalazł obite futerkiem laczki i wsunął w nie stopy. Sięgnął po opartą o podłokietnik laskę i wstał. Powłócząc nogami i zawiązując pasek od wyliniałego szlafroka, skierował się ku drzwiom.

Gdy je otworzył, zauważył dwóch wypacykowanych młodych mężczyzn w kolorowych marynarkach. Na ich piersiach, przypięte do klap dyndały swobodnie jaskrawe identyfikatory. Starzec odczytał widniejące na nich imiona. Brajan i Aaron. Na widok gości, gospodarz skrzywił się lekko, jakby z odrazą. Ci zaś, widząc z kim mają do czynienia, nie pozostali mu dłużni, choć z grzeczności usilnie starali się ten fakt zamaskować.

– Dzień dobry szanownemu panu! – Odezwał się wreszcie jeden z przybyszów, przerywając niezręczną chwilę ciszy. – Czy zechciałby pan może wesprzeć naszą sprawę…?

– Nie jesteście świadkami Jehowy, prawda? – Przerwał mu nagle stojący w progu mężczyzna, mrużąc oczy podejrzliwie.

– Skądże znowu! Kwestie tego przeżytku, jakim jest religia, pozostawiamy w gestii nielicznych kapłanów. My idziemy w nowoczesność! – Miłosz słysząc to słowo, skrzywił się mimowolnie, nie przerywał jednak. – Zbieramy podpisy pod petycją, mającą na celu pełnoprawną rejestrację płci, określanej mianem…

– Słuchaj, chłopaczku… Aaronie, czy jak to się odmienia – przerwał mu bezpardonowo gospodarz, robiąc krok naprzód i mimo swojego żałosnego wyglądu zmęczonego życiem alkoholika jakby nagle rosnąc w oczach. – Przez większość życia uganiałem się za baśniowymi stworami różnej maści i całą masą poślednich skurwysynów. I teraz, będąc na emeryturze, nie chcę już słyszeć o żadnych wyimaginowanych kreaturach.

– Jak pan śmie odnosić się w ten sposób do tych biednych ludzi, uwięzionych w nie swoim ciele?! – Wypalił nagle Brajan, a w jego oczach zapłonął gniew. – Jak można być takim… Nietolerancyjnym! – Dodał po chwili pryskając śliną i doszukując się epitetu, który w jego mniemaniu mógłby niczym szpila ugodzić duszę gospodarza.

Uwaga ta okazała się być dalece chybioną.

– To tylko jedna z moich zalet – odpowiedział tamten spokojnie, z wolna wycofując się do jamy, z której wypełzł.

– Może chociaż obejrzy pan nadchodzącą paradę? – Zapytał grzecznie Aaron. Odpowiedziało mu jedynie lekceważące prychnięcie zza wpół przymkniętych drzwi.

– Mógłby pan zostać dla kogoś bohaterem! A nie zwyczajnym dupkiem! – Zawołał Brajan, nie dając za wygraną.

– Przeszła mi już faza na bohaterstwo. A teraz żegnam – powiedział gospodarz, zatrzaskując drzwi. Z wnętrza budynku rozległo się dzwonienie przewracanych butelek, a następnie parszywe przekleństwo.

– Chodźmy stąd. Ten człowiek to relikt minionych czasów – powiedział Aaron, chwytając swojego rozdrażnionego towarzysza za łokieć.

– Buc, nie relikt! – Prychnął tamten w odpowiedzi, po czym obracając się na pięcie wyszarpnął się z uścisku i ruszył w kierunku pobliskiej jezdni. – Dla takich jak on nie ma już miejsca w nowoczesnym, świadomym świecie! – Krzyknął, kopiąc przy tym leżący na krawędzi chodnika kamień. – Tacy jak on nie są już tutaj potrzebni! Faszysta! – Wykrzyczał ponownie na tyle głośno, by upewnić się, że starzec go usłyszał i wygrażając do tego ręką w kierunku okien na piętrze.

Obaj młodzieńcy ruszyli pewnym krokiem w kierunku najbliższego skrzyżowania, skąd dobiegały ich już dźwięki Parady Równo–Rodności, zorganizowanej przy udziale kilku lokalnych organizacji studenckich i samorządowych. Jak co roku, od kilku lat, owa parada była nieodłącznym elementem wrześniowych obchodów, związanych z odchodzącą powoli do lamusa kulturą winiarstwa, która niegdyś cieszyła się niesłabnącym uznaniem.

Muzyka i dźwięki bębnów odbijały się echem wzdłuż wąskiej ulicy, sprawiając nawet, że w kilku samochodach, zaparkowanych nieco bliżej trasy przemarszu, samoistnie uruchomiły się alarmy. Chwilę później do uszu dyskutujących ze sobą młodzików dotarły także odgłosy przypominające huk fajerwerków.

– Nie wiedziałem, że miasto wydało zezwolenie na użycie materiałów pirotechnicznych – stwierdził jeden z nich, a w jego dźwięcznym głosie wybrzmiała pewna doza niepewności.

– Może to jakaś inna grupa się przyłączyła? – Odparł jego towarzysz stając na palcach, by sięgnąć okiem nieco dalej. – I odpala jakieś race?

– Czy ja wiem… Prędzej obstawiałbym jakąś kontrmanifestację…

Przyspieszyli tempa marszu i przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków, w czasie których wciąż starali się sięgnąć wzrokiem nieco dalej. Lecz im bliżej głównej arterii się znajdowali, tym większe mieli wątpliwości. Wówczas do ich uszu dotarły krzyki, a chwilę później zauważyli kilka biegnących w ich kierunku osób.

– Coś się tam dzieje… Ludzie…  Biegną w naszą stronę!

– Może ktoś stara się zakłócić przemarsz! Narodowcy? Faszyści? Musimy to sprawdzić!

Obaj ruszyli przed siebie biegiem, niemalże wpadając na kilka krzyczących osób, obierających kierunek przeciwny. Próbowali dowiedzieć się, co się stało, jednak żadna z mijanych przez nich osób nie była w stanie odpowiedzieć im na to pytanie. Na ich wykrzywionych grymasem twarzach odmalowywał się wyłącznie strach i paląca potrzeba ucieczki.

Gdzieś między rzednącym tłumem nagle błysnęło białe światło, przypominające flesz lampy fotograficznej, oślepiając na chwilę biegnących przyjaciół i zmuszając ich do zatrzymania się w pół kroku. Rozległ się trzask, przypominający strzał z bicza.

Wówczas Aaron padł jak długi, potrącony przez rosłego mężczyznę w rajstopach i jaskrawożółtym stroju trzmiela, ryczącego i pędzącego na oślep, tratując wszystkich stojących na jego drodze. Na szerokich plecach olbrzyma niewielkie, błękitne skrzydełka, podrygiwały miarowo, w tym samym rytmie co fale tłuszczu na obwisłym kałdunie, próbującym wydostać się spod obcisłego kostiumu. Niczym żywy taran przebił się przez tłum, niknąc gdzieś pomiędzy budynkami.

Powalony aktywista dochodził do siebie i podniósł się, choć potrzebował pomocy swojego towarzysza.

– Nic ci nie jest? – Spytał skołowany Brajan.

– Nie, wszystko gra, dzięki. – Odpowiedział, otrzepując się z brudu. – Co to było, ten strzał? Czekaj, czujesz to? – Zapytał nagle, obracając głową i węsząc w powietrzu.

– Rzeczywiście… Coś jakby… Ozon? – Odparł towarzysz, naśladując jego zachowanie. Nagle jego oczy rozwarły się szeroko, a w otwartych ustach zastygł niemy krzyk. Uniósł prawą rękę i drżącym gestem wskazał w kierunku, z którego wcześniej nadbiegali ludzie.

Środkiem ulicy gnała dziwaczna, przypominająca żywy cień istota, o kształcie zbliżonym do psa. Z tym wyjątkiem, że posiadała trzy pary kończyn, a wielkością dorównywała co najmniej  krowie. Na jej głowie znajdowały się dwie długie wypustki, przypominające czułki, które zastępowały uszy. Gdy istota zwalniała, by złapać trop przy pomocy całkiem psiego nosa, czułki te unosiły się do pionu, gdy zaś ruszała dalej kładła je po sobie, zmieniając się w sunącą torpedę cieni. Zakończone twardymi, długimi szponami łapy z każdym krokiem rozpruwały asfalt, jakby ten był niewiele twardszy od pokrytej piachem plaży.

Kreatura zwolniła tylko na chwilę, uniosła łeb i wysunęła wąski język, na podobieństwo badającego okolicę węża. Jej wielkie, płonące chorobliwą żółcią ślepia o gadziej, wąskiej źrenicy badawczo przeczesywały okolicę w poszukiwaniu tropionej zwierzyny, a z najeżonego rzędami ostrych zębów, podłużnego pyska sączyła się gęsta, spieniona ślina. Gdzieś z głębi trzewi na wpół eterycznej bestii wybrzmiał ponury, basowy pomruk, wprawiający w drżenie szyby w zaparkowanych wokół samochodach i przechodzący przez ciało niczym prąd.

– Uciekajmy! – Krzyknął Aaron, łapiąc skonsternowanego towarzysza za rękaw marynarki i ciągnąc go za sobą – Nie stój tak, rusz się!

Bestia zatrzymała się i obróciła kilka razy łbem, starając się namierzyć źródło hałasu. Drapieżnik ruszył ponownie, z impetem lądując na pojeździe, przy którym młodzi mężczyźni chwilę temu stali. Blacha wygięła się jakby była arkuszem tektury, a szyby eksplodowały z trzaskiem, zasypując ich drobnymi, błyszczącymi odłamkami. Przeraźliwy skowyt wypełnił ich uszy, prawie zwalając młodzieńców z nóg. Zalśniły pokaźne zęby. Stwór wygiął swe ciało w łuk, szykując się do skoku.

Zerwali się z miejsca i ruszyli biegiem, mknąc wzdłuż ulicy. Uciekali na oślep, nie obierając żadnego ściśle określonego kierunku – ich jedynym celem było przeżyć. Metaliczny chrobot dartej blachy i gruchot rozrywanego asfaltu jaki rozległ się za ich plecami oznaczał, że piekielna kreatura ruszyła za nimi w pościg. Dudnienie licznych kroków, przypominające wojenne kotły, wypełniło powietrze wokół, wprawiając w drżenie chodnik, po którym biegli. Wiedzieli, że stwór się zbliżał, czuli na plecach jego gorejący oddech, a demoniczny pomruk sprawiał, że jeżyły im się włosy na głowach.

Wówczas Brajan odwrócił się i spostrzegł, że kilka metrów dalej pojawiły się kolejne bestie. Warcząca i gnająca za nimi sfora skracała dzielący ich dystans z każdym przyspieszonym oddechem i nerwowym uderzeniem serca.

Niestety, ciekawość mężczyzny omal nie kosztowała go życia, gdyż potknął się i padł jak długi na pobliskim trawniku. A raczej w kłębowisku chwastów, porastających niegdyś zadbany ogródek. Widząc to, drugi z mężczyzn zatrzymał się i natychmiast skoczył w tył, chcąc ratować swego kompana przed nadciągającym stworem. Potwór tymczasem zatrzymał się niewiele więcej niż kilka kroków od nich i szczerzył swe imponujące uzębienie, pomrukując złowrogo. Jednak jego żółte ślepia wcale nie spoglądały w ich kierunku, lecz na coś dalej, co znajdowało się za ich plecami.

Gdy się odwrócili, zauważyli starszego mężczyznę wspartego na drewnianej lasce, który stał na werandzie swojego leciwego domu. Rozpoznali w nim tego samego człowieka, którego  zwyzywali od buców.

– Uciekaj dziadku! Schowaj się do domu! – Krzyknął leżący pośród chwastów chłopak, odpychając się przy tym nogami i orając ziemię.

Tym razem jednak mężczyzna stojący na werandzie zdawał się wyglądać nieco inaczej – nie przypominał już przygarbionej i zmęczonej życiem miernoty spod sklepu z tanimi winami. Nie spuszczał niepokojąco czujnego wzroku z toczącej pianę z pyska kreatury, a od jego wyprostowanej i nieruchomej sylwetki biła jakaś niewyjaśniona siła. Cała sfora zatrzymała się za swoim przywódcą i szczerząc kły krążyła wokół, jednakże żaden z osobników nie postąpił naprzód ani na krok.

Wkrótce ich ogromne, demoniczne sylwetki zaczęły ot tak po prostu rozpływać się w powietrzu, jak popędzana podmuchami wiatru, poranna mgła, aż wreszcie zniknęły całkowicie. Jedynie ich ponury warkot unosił się wokół jeszcze przez dłuższą chwilę, choć może było to wyłącznie złudzenie.

– Wracajcie do domu, nic tu po was – powiedział mężczyzna, wyrywając ich z odrętwienia, po czym sam skierował się ku drzwiom swojego domostwa.

– Zaczekaj! – Krzyknął Aaron, pomagając swojemu kompanowi wyplątać się z chaszczy. – Co to było, do cholery?

Mężczyzna zatrzymał się w progu, jednak nie odwrócił się.

– Zapewne gończe ogary jakiegoś skurwysyna – odparł cierpko, opierając się o ościeżnicę. – Wkrótce pewnie pojawi się on sam – dodał, po czym odwrócił się nieznacznie – Ale nie martwcie się, nie przyszedł po was. Wracajcie do domu – dokończył, po czym zniknął za zamkniętymi drzwiami.

 

*

 

Drzwi zaszurały nieznacznie po zakurzonej podłodze, zatrzaskując się z cichym kliknięciem. Mężczyzna odwrócił się i odszukał wzrokiem postaci siedzące na niewielkiej, wygniecionej kanapie w centrum salonu.

– Mogę wam zaproponować coś do picia? – Zapytał, kierując się ku ciasnej kuchni na prawo od wejścia. – Woda, herbata… Znajdzie się pewnie i jakaś kawa…

– Nie interesuje cię kim jesteśmy i co tu robimy? – Zapytała na oko trzydziestoletnia kobieta, z mieszaniną ciekawości i niepokoju na twarzy spoglądająca przez przybrudzone okno.

– Nie, w ogóle – odparł, posyłając im przelotne spojrzenie. – Na pewno nic nie chcecie? Mała też? – Zapytał, wskazując na kilkunastoletnią dziewczynkę, wbijającą wzrok w pogryziony przez mole dywan. – Ja się napiję, chyba tego potrzebuję – dodał, sięgając po butelkę whisky i przelewając część jej zawartości do szklanki o grubym dnie. Chwilę później zawartość naczynia zniknęła w jego ustach, przyjemnie paląc gardło. Westchnął i nalał sobie następną kolejkę, po czym podpierając się laską, potuptał w kierunku głębokiego fotela, który zajmował wcześniej. Odstawił szklankę na niewielkim stoliku, zawczasu zabierając z blatu puste butelki i ustawiając je przy nodze mebla.

– Ledwie dochodzi południe, a ja już drugi raz mam w domu nieproszonych gości – powiedział, zajmując miejsce i wyciągając szczupłe, owłosione nogi na podnóżku. Przypominał nieco wyciągniętego na liściu pasikonika.

– Potrzebujemy twojej pomocy. Ona jej potrzebuje – powiedziała kobieta, wskazując palcem na milczącą dziewczynę.

– Przecież zaproponowałem herbatę – odparł mężczyzna, rozsiadając się nieco wygodniej i szarpiąc się z kocem w kwiatki. – A nawet was nie wygoniłem z powrotem na ulicę. Czego jeszcze oczekujecie?

– Potrzebujemy Zabójców Skurwysynów. Bohaterów… – Parsknięcie przerwało jej wywód, nim na dobre się zaczął.

– Bohaterowie, dobre sobie… – Wymamrotał pod nosem, siorbiąc ze szklanki.

– Przecież sam wiesz…

– Chwileczkę, chyba nie myślisz, że wyskoczę zaraz z mieczem na ulicę i zacznę naparzać się z tymi kundlami z piekła rodem? Albo myśliwym, do którego należą? Bo jeśli tak, to muszę cię rozczarować – przerwał jej, wskazując na wspartą o fotel laskę, a następnie pokrytą licznymi bliznami nogę. – Nie jestem już młodzieniaszkiem. I nie ma już Zabójców – dodał. – Pojawiły się znaczące różnice światopoglądowe.

– Nie pojmujesz…

– Fakt, i wcale mi na tym nie zależy – ponownie wszedł jej w słowo, upijając ze szklanki łyk ognistego płynu. – Chcę w spokoju przeżyć resztę swoich dni.

– To może potrwać znacznie krócej, niż ci się wydaje – odparła, spoglądając na złoty zegarek i nie dając za wygraną.

– Tym lepiej dla mnie – burknął, wlewając pozostałą zawartość naczynia wprost do gardła i podnosząc się z miejsca. – Znużyła mnie ta dyskusja. Zostańcie ile chcecie, wypocznijcie. Budynek jest bezpieczny. Może nawet uda wam się znaleźć w lodówce coś więcej niż światło. A gdy już będziecie gotowe, odejdźcie. – Powiedział chwytając za kostur i ruszył w kierunku schodów, prowadzących do sypialni na piętrze.

– To może chociaż powiesz mi, gdzie mogę szukać tego drugiego? – Rzuciła jeszcze z nadzieją, nim jej rozmówca zniknął na schodach.

– Sam chciałbym to wiedzieć.

 

*

 

Mężczyzna w czerni szedł chodnikiem, przecinającym zielony, równo przystrzyżony trawnik. Kierował się ku niewielkiemu domkowi z drewnianą werandą. Gdy pokonał dwa niewysokie stopnie, zwrócił uwagę na stojący po prawej stolik, na którym ustawiona została szachownica. Przerwana partia wciąż była niedokończona, jednak wiejący ostatnio wiatr wtrącił się do rozgrywki. Mężczyzna zbliżył się do planszy i postawił w pionie wywróconą przez wiatr figurę, a następnie udał się do mieszkania.

Wszedł do skąpanego w półmroku pomieszczenia. W wątłym świetle przedostającym się zza zasłoniętych rolet, dostrzegł leżącego na sofie przyjaciela, który z zamkniętymi oczami wsłuchiwał się w płynące ze słuchawek dźwięki kosmosu.

Przybysz prychnął z pogardą, po czym grzmotnął opasłym tomiszczem o blat stojącego obok kanapy stolika kawowego, aż ten ugiął się pod jego ciężarem, a stojące na nim puste butelki zadzwoniły. Leżący na kanapie blondyn poderwał się jak na komendę, po czym syknął z bólu, łapiąc się za nogę.

– Wolałbym trochę subtelniejszy rodzaj budzika burknął, wyciągając z uszu słuchawki i chowając je do etui.

– Następnym razem dam ci buziaka – odparł kwaśno drugi z mężczyzn. – Wstawaj, będzie robota – kontynuował. Widząc jednak niechęć na twarzy siedzącego przed nim kompana, dodał: – Jak noga?

– Chujowo, boli. Ale jednak nadal jest na swoim miejscu, choć chyba niewiele brakowało, a zostałbym jednonożcem.

Mężczyzna w czerni skinął głową, po czym rozsiadł się w fotelu i zaczął wertować kolejne pożółkłe stronice.

– Jak już wspomniałem, będzie robota. Przestudiowałem trochę materiału i udało mi się rozgryźć zapiski, którymi ostatnio się zajmowałem. Sądzę, że mamy szansę to wszystko odkręcić.

Blondyn nie wyglądał na zbyt zainteresowanego, co nie uszło uwadze jego rozmówcy.

– Co znowu?

– Powinieneś odpuścić. Ostatnio średnio nam wyszło wtrącanie się w tak poważne sprawy.

– „Ostatnio” było już przeszło dwa miesiące temu. Od tego czasu tylko leżysz tu i zalewasz się w trupa – odpowiedział poirytowany mężczyzna, z trzaskiem zamykając grubą księgę. – Czas najwyższy wziąć się trochę do roboty.

– Nie wrócę tam. I w ogóle mam dość. Powinniśmy cieszyć się, że udało nam się przeżyć. Nie zmarnujmy tej szansy – uniósł szklankę do ust i wychylił zawartość naczynia duszkiem. Pokręcił głową. – Ja nie zamierzam jej zmarnować.

Na twarzy mężczyzny w czerni pojawił się nerwowy grymas.

– Jak mam to rozumieć? Mam przemianować cię z Szydercy na Moczymordę?

– Rób co chcesz, ja zostaję – odpowiedział blondyn, poprawiając poduszkę, na której ponownie złożył obolałą nogę i na powrót rozciągnął się na kanapie.

Tomasz wstał gwałtownie, czując jak narastający gniew buzuje w jego żyłach.

– Nie obchodzi cię, czy nasz świat nie stoi nad przepaścią? On tam został! Wystarczy, że ktoś wskaże mu drogę, a kolejny świat zostanie pożarty!

– Teraz to jest nasz świat – odparł sucho Miłosz i odwrócił się na bok. – Póki co pasuje mi taki, jaki jest.

– Twój świat zamyka się aktualnie w szklance wódy – odpowiedział gorzko mag, po czym gwałtownie poderwał leżący na stole wolumin. – Ja nie zamierzam złożyć broni. Jesteśmy to winni wszystkim, którzy przepadli, zanim ich porzuciłeś.

– Ciebie, niestety, zabrałem. Jakbym wiedział, że będziesz tak smęcić, podjąłbym inną decyzję.

– Dzięki ci wielkie, bohaterze za pięć groszy! – Warknął Tomasz, po czym odwrócił się i wyszedł z domu, wymownie trzaskając drzwiami.

 

*

 

 

 

Ze snu wytrąciło go okno, trzaskające w przeciągu. Do jego uszu dobiegła dudniąca gdzieś na zewnątrz muzyka. Usiadł na łóżku i ukrył twarz w dłoniach, po czym przetarł oczy z głębokim westchnięciem, jakby zawiedziony faktem, że po raz kolejny się obudził. Wstał i wciąż jeszcze dochodząc do siebie po solidnej drzemce, po omacku szukał swej laski, opartej o niewielką szafkę nocną. Chwiejąc się nieco, podszedł do niewielkiego i przykurzonego okna, które pozostawało uchylone. Rozejrzał się nieco po biegnącej nieopodal jezdni i zauważył elektryczny, obły pojazd, kojarzący się z gigantycznym czopkiem. Wewnątrz zauważył dwie osoby – kobietę i mężczyznę – w wieku okołostudenckim. Oboje śmiali się, kołysząc się przy tym jak gibbony na lianach w rytm dudniących basów i wypuszczając z ust kłęby siwego, lepkiego dymu po zaciągnięciu się jakimś gównem. Kręcąc głową i wzdychając jakby z bezradności, przymknął okno i przekręcił klamkę, a następnie udał się na parter.

Spojrzał na stojący w rogu pokoju zabytkowy zegar, wskazujący piątą po południu. Stwierdził, że nie była to jeszcze zbyt późna pora na kawę. Udał się więc do kuchni, gdzie na jednej z półek stała nieco wyblakła puszka z kolorowym ptaszkiem, zabezpieczona sfatygowanym już zamknięciem. Zaniepokoiła go nieco waga pojemnika. Po uchyleniu wieka okazało się, że ten jest zupełnie pusty, co wywołało u niego głęboki smutek. Naprawdę miał ochotę napić się kawy.

Nie zastanawiając się długo założył buty i narzucił na grzbiet płaszcz, po czym udał się do samochodu. Przechodząc przez trawnik zdał sobie sprawę, że auto które zauważył przez okno zastawiało jego podjazd. Kuśtykając, zbliżył się do niego, z każdym krokiem odczuwając dudnienie  gruntu pod swoimi stopami. Wreszcie zapukał w boczną szybę.

Mężczyzna, który siedział na miejscu kierowcy nie od razu zwrócił na niego uwagę. Uczynił to dopiero kilka sekund później, gdy jego towarzyszka wskazała palcem na stojącego na zewnątrz człowieka. Szyba opadła, pozwalając by macki aksamitnego, siwego dymu wypłynęły z wnętrza pojazdu, a dudnienie znacznie przybrało na sile. Wówczas pośród rzednących oparów wychynęła nieskalana inteligencją twarz, zwieńczona kwadratową szczęką.

– O co chodzi dziadku?

– Chcę wyjechać z podjazdu – odparł tamten, wskazując na stare auto zaparkowane pod domem. – Rusz się.

– Wróć lepiej do domu, zanim spadnie ci ciśnienie – usłyszał w odpowiedzi, której towarzyszył pusty śmiech siedzącej dalej kobiety.

– Właśnie zaczynasz mi je podnosić – odparł mężczyzna, opierając dłoń na dachu auta.

– Zabieraj zgrzybiałe łapsko – warknął kierowca, posyłając rozmówcy nieprzyjemne spojrzenie.

– Chcę odjechać – nie ustępował tamten, ściskając uchwyt laski, aż pobielały mu knykcie. – Rusz po prostu jak człowiek.

– Zaraz sprawię, że razem z tym gratem wylądujesz na złomowisku! – Warknął kierowca wskazując podbródkiem w kierunku podjazdu, zaś siedząca na miejscu pasażera dziewczyna nie omieszkała wtrącić swoich paru groszy.

– Spierdalaj dziadek! – Wykrzyczała, zanosząc się nieprzyjemnym śmiechem i wypuszczając z napuchniętych od botoksu, rybich ust chmurę dymu wprost w zmęczoną twarz Miłosza.

– Skoro tak… – powiedział, wynurzając się z dymu i odchodząc na krok od burty, po czym chwyciwszy swą laskę oburącz zamachnął się i przyrżnął w boczne lusterko, posyłając je daleko w przestrzeń, aż zginęło gdzieś w płożących się przy poboczu chaszczach. Następnie wsparł się na niej ponownie, mierząc siedzące w samochodzie postaci wyzywającym spojrzeniem, w czasie gdy te próbowały na powrót zawrzeć swoje szeroko otwarte gęby.

– Zapłacisz mi za to! – Wykrzyczał kierowca, wypluwając z ust dymiącego peta i wyskakując z wnętrza pojazdu z prędkością strzału z procy, od razu zaciskając pięści i szykując się do ataku. Z okrzykiem dzikiej furii natarł na uśmiechającego się Miłosza, markując cios. Ten jednak uchylił się, sprawiając że jego adwersarz stracił równowagę i zachwiał się. Wykorzystując tę okazję na własną korzyść, Miłosz wykręcił młynka laską, sięgając drewnianym, zakrzywionym uchwytem za kostkę przeciwnika. Gdy szarpnął, jego nogi rozjechały się w przeciwnych kierunkach jak u początkującego łyżwiarza na lodowisku, czemu towarzyszył przeciągły trzask pękających na  tyłku łobuza spodni.

Nim agresor zdążył się podnieść, Miłosz odtuptał nieco w bok, prychając pod nosem i prowokując rywala do ataku.

– No, pokaż swojej dziewczynie jak męski jesteś i spuść dziadkowi łomot, no dalej!

Słowa te zadziałały na młodego mężczyznę jak płachta na byka, czerwona jak jego rozeźlona, wykrzywiona grymasem twarz. Błyskawicznie pozbierał się i sięgnął do kieszeni, z której wydobył niewielki, sprężynowy nóż. Ostrze wystrzeliło z rękojeści z cichym kliknięciem błyskając jak grom, a dzierżący je mężczyzna zaczął kreślić w powietrzu dziwaczne wzory i wpatrywać się w Miłosza nieruchomym spojrzeniem. Ten zacmokał w odpowiedzi, udając uznanie. Chwilę później młodzieniec z werwą natarł ponownie, szukając odwetu.

Doskoczył do starca zwinnym ruchem i wymierzył opadające uderzenie z prawej, celując gdzieś w okolicę szyi. Cios jednak nie sięgnął celu, zatrzymując się nagle w powietrzu. Dopiero po sekundzie lub dwóch atakujący mężczyzna zdał sobie sprawę, że jego nadgarstek oplatał żelazny, spokojny chwyt dziadka. Zdziwiony, spojrzał na jego twarz, gdzie odnalazł jedynie pozbawione skrupułów i emocji spojrzenie szarych, przeszywających i dziwnych oczu.

Nożownik najpierw usłyszał paskudny chrupot i wtórujący mu metaliczny brzdęk upadającego na chodnik ostrza, a dopiero później odczuł ból wykręcanego do granic możliwości nadgarstka. Po chwili zorientował się także, że klęczy, a po twarzy spływają mu słone łzy i smarki.

Powietrze przeciął drażniący uszy krzyk dziewczyny, wychylającej się z pojazdu.

– Stul dziób, durna pindo – krzyknął Miłosz, wbijając w nią wzrok. Krzyk ucichł nagle, jak ucięty nożem. Podparty o laskę mężczyzna, nie zwalniając solidnego uchwytu, zwrócił się ponownie do klęczącego i szlochającego oponenta, z którego agresja uchodziła jak powietrze z dziurawego balonu. – Może teraz odjedziesz?

– Już…  Przepraszam pana. – Wychrypiał, a Miłosz zwolnił wreszcie uchwyt i machnął ręką, dając mu znak, że jest już wolny, po czym skierował się do swojego samochodu.

 

*

 

Przechadzał się z wolna pomiędzy sklepowymi regałami, wypatrując charakterystycznego opakowania ze swoją ulubioną kawą, na którym umieszczono egzotycznego ptaka. Niezmiernie ucieszył się widząc, że pożądany przez niego artykuł trafił na promocję, o czym informował krzykliwy plakat, rozwieszony w poprzek alejki. Skierował się w jego stronę, postukując swą podporą o ceramiczne płytki.

Chwilę potem znalazł się pod banerem. Zauważył pożądanego przez siebie Świętego Graala, spoczywającego wysoko na górnej półce. Podszedł bliżej i wyciągnął się, stając na palcach, jednak opakowanie znajdowało się poza jego zasięgiem. Wymamrotał pod nosem kilka nieprzyzwoitych słów, przeklinając swą niedołężność i spróbował raz jeszcze. W pewnym momencie usłyszał za plecami kobiecy głos.

– Może jednak ci pomogę?

Odwrócił się i zauważył młodą kobietę, stojącą przy sąsiednim regale. Dopiero po chwili dojrzał w oddali również kilkunastoletnią dziewczynkę, z zaciekawieniem przyglądającą się kolorowym opakowaniom owocowych żelków. Rozpoznał w nich parkę, która odwiedziła go wcześniej tego samego dnia.

– Śledzicie mnie? – Zapytał mrużąc oczy i pozwalając kobiecie podejść do regału z kawą. Ta podskoczyła nieco i szybkim ruchem chwyciła ostatnią saszetkę, po czym wręczyła ją marszczącemu krzaczaste brwi Miłoszowi.

– Nie, byłyśmy tutaj przed tobą. Widziałam twoje auto zza witryny – odpowiedziała kobieta. Przywołała towarzyszącą jej dziewczynkę i obydwie bez słowa udały się w kierunku linii kas. Mężczyzna odprowadził je wzrokiem, a gdy zniknęły za rogiem alejki, ruszył w przeciwnym kierunku.

Czytaj dalej!

Dotrwałeś do końca?

Oceń tekst!

Średnia ocen 0 / 5. Liczba głosów: 0

Żadnych głosów - bądź pierwszy!

Exit mobile version