Autor: Tomasz „Azamer” Mikiera
Świat Zabójców – pokusa ratowania światów przed zagładą oraz niesienia pomocy pięknym, skrzydlatym niewiastom jest zbyt silna, by oprzeć się logice i zdrowemu rozsądkowi
[12+] [przemoc] [wulgarny język]
Żółte ślepia łowcy wypatrywały ofiary, cień zapikował i runął na wilgotną trawę. Szpony zacisnęły się na suchym wiechciu. Gdzieś z boku cichł odgłos ucieczki przerażonego gryzonia. Rozgniewany niepowodzeniem drapieżnik wydał z siebie ostry, przenikliwy skrzek. Ponownie wzbił się ku nocnemu niebu, by po chwili wylądować na gałęzi rozłożystego dębu.
Głodny puszczyk poprawił lotki na lewym skrzydle i strząsnął z piór kilka kropel wieczornej rosy. Nagle pochylił głowę, znieruchomiał, czujnie obserwując dwa długie cienie, nadciągające od strony miasta. Z ubolewaniem patrzył jak ciemne sylwetki zajmują jego teren łowiecki, płosząc swym sapaniem i tupaniem wszelką potencjalną zdobycz. Z oburzonym pohukiwaniem poderwał się z gałęzi i zniknął w ciemnościach.
Tomasz ziewnął potężnie, kładąc na ziemi reklamówkę wypełnioną piwem i przekąskami. Zdjął z ramienia koc i rozłożył go na trawie. Z ukosa spojrzał na Szydercę, który z wyrazem błogości na obliczu stał jak kołek i wciągał w nozdrza rześkie, nocne powietrze. Sprawiał wrażenie węszącego zwierzęcia, poszukującego kolejnej ofiary.
– Możesz przestać dyszeć? Wysmarkaj się – warknął mag pod nosem, rozpakowując torbę z przekąskami. – Zawsze muszę wszystko robić sam. Przynajmniej byś chipsy otworzył.
– Zaraz. Kurwa… Spójrz na to niebo. Coś pięknego.
Pan Ciemności zadarł głowę i przez chwilę gapił się na czarną połać upstrzoną tysiącami jasnych punktów. Znudzenie tym widokiem nadeszło już po kilku sekundach. Opuścił wzrok, westchnął ciężko, po czym sięgnął po butelki z trunkiem. Podał jedną Miłoszowi, który nadal zachwycał się nieboskłonem i jako esteta czerpał znacznie więcej przyjemności z tego typu „rozrywek”.
Tomasz ułożył się na kocu, a chwilę później dołączył do niego kompan. Co jakiś czas mag podnosił się lekko, by sięgnąć po przekąskę. Te miarowe, powtarzające się czynności chroniły go przed wszechogarniającym poczuciem nudy. Po prostu nie znosił bezczynności. Dlatego też był pełen podziwu dla ludzi, którzy wyjeżdżają na wakacje nad morze i przez kilka dni siedzą dupą na piachu. Dla niego była to jedna z wielu definicji szaleństwa.
– Zaczęło się – szepnął podekscytowany Miłosz. – Pomyśl życzenie.
Leżący na plecach wojownik uniósł rękę i zaczął kreślić skomplikowane wzory między gwiazdami. Między jego palcem wskazującym a serdecznym przemknął jasny punkt. Szyderca zaśmiał się w głos, jednocześnie krztusząc się piwem. Rozkaszlał się na potęgę, szybko usiadł, kilkukrotnie uderzył się w pierś i wyznał:
– Chciałbym mieć harem.
– Kretynie, nie mów życzenia na głos, bo się nie spełni – szepnął Tomasz zaspanym głosem, lecz po chwili oprzytomniał, gdy dotarł do niego sens słów przyjaciela. – A na cholerę ci harem?
Miłosz spojrzał na kompana jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu. Zastanowił się przez chwilę i uznał, że jeszcze nie nadszedł czas na rozmowę o pszczółkach i kwiatkach. Nieprzygotowana psychika Tomasza mogłaby tego nie udźwignąć i złamać się jak sucha gałąź podczas wichury. Naprędce wymyślił kilka innych, równie świetnych argumentów na uzasadnienie swojego życzenia.
– Zawsze miałbym z kim grać na konsoli, oglądać seriale czy pójść na piwo w miłym towarzystwie…
– Przecież masz mnie – oburzył się Tomasz, lecz zaraz nastąpiła chwila refleksji. – Wybacz, nie dosłyszałem tej części o miłym towarzystwie… Kontynuuj.
– Hm, co tam jeszcze? Powiedzmy, że ten harem byłby różnorodny kulturowo, więc miałbym pod ręką umiejętności kulinarne z całego świata. No i załóżmy, że byłaby to dwucyfrowa liczba kobiet. Wtedy zawsze któraś miałaby ochotę na obejrzenie Władcy Pierścieni w wersji reżyserskiej.
– Widzę, że masz to wszystko nieźle przemyślane.
– Oczywiście. A ty jakie masz życzenie?
– Jeszcze nie zobaczyłem spadającej gwiazdy – Tomasz wbił wzrok w nocne niebo i po chwili ujrzał lekko przemieszczający się jasny punkt. – To chyba samolot, co nie?
Pan Ciemności zamrugał, jednocześnie ganiąc swą bujną wyobraźnię. Zdjął okulary, przetarł szkła kawałkiem szaty i ponownie umieścił je na nosie. Tym razem był prawie pewien, że obserwowany obiekt rósł z każdą sekundą, zupełnie jakby…
– Co do kurwy – krzyknął Miłosz, zrywając się na równe nogi. – Jakiś strącony satelita?
– One nie spalają się w atmosferze? Zresztą, skąd mam wiedzieć? Nie jestem astrologiem, do cholery!
– Chyba astronomem?
– Nim też! Jak uderzy w miasto, to nawet kamień na kamieniu nie zostanie!
– Hmmm, dziwne… To coś jest za małe – Miłosz patrzył na szybko zbliżający się płonący punkt. – W dodatku leci prosto na nas.
Tomasz powstrzymał się przed uszczypliwym komentarzem w kwestii rozmiarów i zebrał energię. Stanął pewniej na zboczu, zapierając się nogami o ziemię. Wyciągnął ręce w stronę obiektu i zamknął oczy, by strach nie rozpraszał jego myśli. Otoczyła go czarna energia, dająca złudne poczucie bezpieczeństwa.
W tym czasie Władca Portali złożył dłonie i z utworzonego przejścia wyciągnął ogromną, wzmacnianą tytanem tarczę. Nie zrobił tego ze względu na brak wiary w umiejętności maga. Wręcz przeciwnie, wiedział że Tomasz da sobie radę i zatrzyma to coś, czymkolwiek by to nie było. Po prostu głupio się czuł, stojąc z pustymi rękoma obok przyjaciela.
Na skroni Pana Ciemności uwypukliła się jedna z żył. Okulary pokryły się parą a krople potu kapały z nosa mężczyzny, który właśnie sięgał do swoich najgłębszych magicznych rezerw. Powietrze wokół maga płonęło od zgromadzonej energii. Kilka nieświadomych zagrożenia komarów wleciało w magiczną strefę i zmieniło się w popiół.
– Co widzą twoje szydercze ślepia? – zawołał mag.
– Pięć kilometrów… Cztery… Dwa… Jeśli chcesz to rozpiździć w drobny mak to teraz! – Miłosz z niepokojem zerkał na kompana. – Jeden kilometr. Co ty wyprawiasz? Siedemset metrów… Pięćset…
Mag zdecydowanym wyrzutem ramion posłał moc w stronę nadlatującego obiektu. Z rękoma drżącymi z wysiłku siłował się z ognistą kulą, która z każdą sekundą wytracała prędkość. Mężczyzna dyszał od gorąca, na jego dłoniach pojawiły się pierwsze oparzenia. W pewnym momencie nie mógł już dłużej znieść bólu. Resztkami sił zmienił tor lotu pocisku, jednocześnie padając na trawę z wyczerpania.
Szyderca z dobrze skrywanym podziwem patrzył na wysiłki przyjaciela. W gotowości trzymał lekko uniesioną tarczę, by w ostatniej chwili osłonić kompana. Na szczęście nie musiał tego robić. I był z tego faktu zadowolony, bowiem próba zatrzymania kosmicznego pocisku, pędzącego ku nim z ogromną prędkością, przy użyciu kawałka blachy wątpliwej jakości zakrawało o obłęd.
Podszedł do Tomasza i pomógł mu wstać. Zdobył się nawet na zdawkowe poklepanie po ramieniu, które miało oznaczać coś w stylu „dobra robota, chłopie!”. Po chwili pomachał dłonią przed nosem oszołomionego maga i wskazał mu miejsce upadku tajemniczego obiektu, po czym uniósł kciuk w górę.
Opuszczony kościółek na skraju lasu już od kilku lat chylił się ku upadkowi. Dach przegnił i ziała w nim sporej wielkości dziura, przez którą podczas ulew przedostawały się hektolitry wody. Budynkowi nie pomogło również uderzenie ognistej kuli w boczną nawę, gdzie obecnie znajdowała się ogromna, dymiąca wyrwa.
Zabójcy zeszli po trawiastym zboczu i powoli zbliżali się do ruin kościoła. Miłosz jako pierwszy dotarł do lekko uchylonych drzwi wejściowych i ostrożnie zajrzał do środka. Otworzył usta, kilkukrotnie poruszając nimi jakby chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Obrócił się do Tomasza i w końcu wyszeptał:
– W środku stoi największa baba jaką w życiu widziałem.
– Na mózg ci padło? – mag zajął miejsce wojownika i sam zerknął do wnętrza.
Do wnętrza, poprzez resztki witraży z uwiecznionymi w kolorowym szkle świętymi, wpadało światło księżyca. Kilka z kościelnych ław zajęło się ogniem. Płomienie tańczące na ścianach wiły się obok ogromnego cienia tajemniczej postaci. Tomasz zdjął i przetarł okulary, po czym spojrzał raz jeszcze.
– Stary, ona chyba ma skrzydła.
– To anioł! Tak w sumie to muszę ci się do czegoś przyznać…
– Hm?
– Bo tak naprawdę nie wierzyłem w te bzdury o życzeniach i spadających gwiazdach. Moja niezwykle silna osobowość musiała wpłynąć na wszechświat. A ten ugiął się pod moją wolą jak sługa przed władcą. Zmiażdżyłem jego…
– Do rzeczy! O co ci w ogóle chodzi? – przerwał mu zniecierpliwiony mag.
– To pierwsza kobieta do mojego haremu! Anioł, czaisz to?!
– Miłosz, nie jestem pewien, czy… Do kurwy nędzy!
Rozpromieniony Władca Portali kopniakiem otworzył drzwi i wszedł do środka. Odrzucił tarczę i rozłożył dłonie, by pokazać, że nie ma złych zamiarów. Ruszył w kierunku wybranki, czując jak z każdym krokiem serce bije mu coraz mocniej.
Natychmiast oczarowały go blond loki spływające kaskadą na srebrne naramienniki. Całym sobą zapragnął dotknąć tych otoczonych blaskiem włosów. Zanurzyć się w nich i otulić niczym ciepłym kocem. Wyciągnął rękę…
Znieruchomiał i głośno przełknął ślinę. Tuż przy jego grdyce pojawiło się błyszczące ostrze i wystarczyłby jeden prosty sztych, by pozbawić go życia. Tomasz krzyknął i natychmiast zebrał moc w dłoni.
– Nie radzę, czarowniku – ostrzegł go lekko zachrypnięty kobiecy głos. – Zabijałam już za mniejszą bezczelność.
– To jakieś nieporozumienie – nerwowo roześmiał się Miłosz. Miecz dotknął szyi wojownika. Poczuł kroplę ciepłej krwi spływającą po skórze.
– Czyżby? Te paskudztwa, rojące się w twojej głowie były nieporozumieniem? – kobieta skrzywiła się z niesmakiem.
– Umiesz czytać w myślach?
– Nie. Widziałam je w twoich oczach, śmiertelniku. Teraz widzę w nich jedynie strach. I jest to znacznie przyjemniejszy widok.
Szyderca uśmiechnął się, czując dziwny ucisk w okolicy pasa. Duma nie pozwalała mu na dłuższe odgrywanie ofiary. Nie był skamlącym, chowającym się przed śmiercią tchórzem. Spojrzał prosto w oczy kobiety, jakby rzucając jej wyzwanie. Wypowiedział pierwszą rzecz jaka przyszła mu do głowy na widok jej piękna.
– I tak prędzej czy później pozbawię cię twej zbroi, pani.
Gardło Miłosza zostało rozorane przez ostrze. Z rany wydobyła się czarna, kleista maź, która zaczęła kapać na ziemię. Zaskoczona wojowniczka patrzyła na rozpadającą się makietę o twarzy Szydercy wykrzywionej w kpiącym uśmiechu. Drugie spojrzenie wystarczyło, by zrozumiała, co się stało.
– Zdejmij to ze mnie, do cholery! – krzyknął Miłosz, siłując się z opasującą go liną.
– To tak dziękujesz za uratowanie życia? – zirytował się mag, który ledwo stał na nogach i dyszał z wysiłku. – Wiesz jak trudno zrobić coś takiego?
– Gówno mnie to obchodzi! Mam pełno drzazg w dupie! Musiałeś tak szarpnąć?
– Następnym razem poczekam aż zdechniesz! I wiesz co? Będę się przy tym świetnie bawił!
– To była najpaskudniejsza rzecz pod słońcem – Miłosz wzdrygnął się z obrzydzeniem i dotknął nosa. – Maska z bagna.
– Zajebię cię – mag zadygotał z wściekłości. Przygryzł wargę i podwinął rękaw szaty.
– Popłakało się dziecko i biegnie do demona na skargę. Buuuuhu, no dawaj tego skurwiela! Wyciągaj Azamera! – wojownik skoczył na równe nogi i zaczął składać pieczęcie.
– Ej! Przestańcie natychmiast!
Kobieta przewyższająca Miłosza o głowę błyskawicznie znalazła się między Zabójcami. Spoglądała to na jednego, to na drugiego jakby próbowała dopasować brakujący element w układance. Po chwili w jej dłoni pojawił się ozdobny arkusz, na którym widniały trzy słowa.
– Ty musisz być Tomasz. A ty Miłosz… A Azamer?
– Zna moje imię. Chętnie ją pożrę!
– Zamknij mordę – warknął mag, po czym dodał: – To nie do ciebie. Jest tutaj. To skomplikowane.
– Rozumiem. Nazywam się Bro-Hilda i jestem Wałkirią w służbie pana naszego jedynego, Ordyna Paskudnego. Przybyłam po was.
– Chwila, jesteś Wałkirią? – Miłosz powoli łączył fakty, po czym wycelował oskarżycielski paluch w stronę Tomasza. – Pewnie mnie zabiłeś, skurwielu!
– Uspokój się, obaj żyjecie – Bro-Hilda pokiwała głową z niedowierzaniem kiedy Szyderca próbował przeniknąć przez jedną z drewnianych ław. Nie udała mu się ta sztuka i omal nie upadł na twarz, co było wyraźnym dowodem, że nie jest duchem.
– W takim razie czego od nas chcesz? Po co przybyłaś na ziemię? – mag powoli usiadł na ziemi, nie mogąc dłużej ustać na drżących nogach.
– Miałam sen. Tak, wiem jak to brzmi – warknęła na ciche prychnięcie Szydercy. – Ale widziałam zagładę Wałhalli. Zbliża się koniec mojego świata. Ktoś dybie na królestwo Ordyna.
– Mówiłaś mu o tym?
– Owszem. On jednak nie daje mi wiary. Powiedział tylko: „daj więcej miodu i nie przeszkadzaj, bo patrzę jak moi najlepsi wojownicy się napierdalają”. Mimo to musiałam działać. Wciąż mam w głowie ten obraz. To będzie rzeź. I tylko wy możecie ją powstrzymać.
– Na pewno chodzi o nas? Na ziemi jest pełno utalentowanych wojowników – mruknął Tomasz.
– W moim śnie widziałam odzianą w czerń paskudę przypominającą bardziej zwierzę niż człowieka. Towarzyszyły mu kruki i gawrony, skrzeczące i wydłubujące oczy jego wrogom…
– Na pewno chodzi o ciebie – powiedział wojownik.
– Widziałam też w oddali postać w srebrze, wyprostowaną, z dumnie uniesioną głową przyodzianą w koronę. Miecz wzniesiony w górę był świadectwem jego potęgi i niechybnej wiktorii.
– Zdecydowanie nie chodzi o ciebie – odciął się mag.
– Czekaj, czekaj, podsumujmy – Miłosz podszedł do porzuconej tarczy i nonszalancko wrzucił ją do zbrojowni przez stworzony portal. – Przyśniła ci się zagłada boskiego świata. I twierdzisz, że jesteśmy jedynymi osobami zdolnymi temu zapobiec… Brzmi sensownie. W drogę!
– Co kurwa? – Tomasz z wrażenia otwierał i zamykał usta niczym rybka wyjęta z akwarium.
– Nie słyszałeś? Dama w opałach, świat na krawędzi zagłady, a ty się wylegujesz. Rusz dupę. Poza tym ile masz okazji by pomóc bogu?
Wyszli za Bro-Hildą z ruin kościoła. Na zewnątrz Wałkiria rozłożyła imponujące skrzydła i poleciła im stanąć kilkanaście metrów dalej, by mogła wziąć rozbieg. Spojrzeli po sobie, nie wiedząc czego się spodziewać. W następnej chwili widzieli już pędzącą ku nim kobietę, która chwyciła ich niczym dwa worki kartofli i z łatwością uniosła w przestworza.
***
– Nie wiedziałem, że bramy do zaświatów są ponad chmurami. Czyli patrzenie w górę przy modlitwie ma jakiś sens – zastanawiał się Tomasz, gdy przeszli przez odrzwia do królestwa Ordyna.
Miłosz wzruszył ramionami i pochylił się, by podnieść uszkodzoną drewnianą tarczę z namalowanym na niej orłem, który po zmrużeniu oczu bardziej przypominał kurczaka. Czarno białe skrzydła ptaszyska upstrzone były kroplami krzepnącej krwi. Posoka była świeża, więc Zabójca rozejrzał się wokół w poszukiwaniu stygnącego ciała wojownika. Nie znalazł niczego poza wyszczerbionym mieczem, leżącym w niewysokiej trawie.
– Koniec bitwy, czas na ucztę – mruknęła pod nosem Bro-Hilda, po czym zwróciła się do Zabójców. – Chodźcie za mną, zaprowadzę was do Wielkiej Sali.
Tomasz szedł za Wałkirią, lecz wzrok utkwiony miał w leżącym na ziemi, praktycznie rozdzielonym na dwoje hełmie. Ochraniacz na łepetynę pozostawał w jednym kawałku jedynie dzięki paskowi metalu szerokiemu na dwa palce. Mag wzdrygnął się, gdy wyobraźnia podsunęła mu przed oczy obraz pionowo opadającego topora.
– Ekhem, ekhem.
Flegmatyczne pokasływanie wyrwało Pana Ciemności z zamyślenia. Ustąpił miejsca dwukołowemu, drewnianemu wózkowi, który ciągnięty był przez zasuszonego, brodatego staruszka. Tomasz z zaciekawieniem obejrzał się za siebie i zobaczył jak starzec zatrzymuje się, pochyla i drżącymi z wysiłku dłońmi podnosi jeden z walających się mieczy. Broń z metalicznym brzdękiem wylądowała na wózku. Zbieracz rozejrzał się wokół, po czym ruszył w dalszą drogę.
Marsz ku Wielkiej Sali można było porównać do spaceru po polu minowym, gdzie zamiast min użyto mieczy, toporów, halabard i włóczni. Tomasz po raz kolejny cudem uniknął postawienia stopy na wystającym z ziemi grocie ułamanej strzały. Syknął, okręcił się na pięcie i chciał postawić nogę tuż obok, lecz stracił równowagę. Padł na ziemię, boleśnie obtłukując sobie łokcie i kolana. Wrzasnął bardziej z zaskoczenia niż ze strachu i odsunął się od zakrwawionej ręki z dłonią wciąż zaciśniętą na rękojeści miecza.
– No kurwa! Nareszcie!
Do Zabójców i Bro-Hildy podbiegł młody, na oko dwudziestokilkuletni mężczyzna, na którego obliczu malowała się nieopisana ulga. Miłosz wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdyż wiedział, że pierwsze wrażenie czasami potrafi zdziałać cuda. Ponadto chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: onieśmielić rezydenta zaświatów oraz zachwycić Wałkirię kulturą osobistą i dobrym wychowaniem.
Wyciągnął otwartą dłoń w kierunku nieznajomego, lecz za chwilę pokracznym gestem zamaskował swój ruch i zasłonił usta w imitacji kaszlu. W ostatniej chwili zauważył, że młody mężczyzna odziany w skórzaną zbroję nie posiada prawej ręki, która została obcięta na wysokości łokcia. Zabójca przełknął ślinę i zerknął po twarzach pozostałych. Na szczęści nikt nie zauważył jego niezręcznej pantomimy.
Tymczasem wiking podszedł do Tomasza i sięgnął po leżącą obok niego kończynę. Zbliżył odciętą część do zakrwawionego kikuta i jedno mrugnięcie powieki później, wyszczerzył się, prostując i zaciskając palce dłoni.
– Znowu, Gumnir? – westchnęła Bro-Hilda, kręcąc głową.
– Po prostu mam pecha – stwierdził młodzieniec. – Idziecie do Wielkiej Sali? Uczta chyba jeszcze się nie zaczęła… I coś czuję, że dzisiaj będzie miał miejsce sąd, więc…
– Sąd? Jaki sąd? – zainteresował się Miłosz, który dostrzegł kolejną okazję, by się wykazać, tym razem erudycją.
– Zobaczysz – ucięła Wałkiria. – Chodźmy, nie każmy im czekać.
Wiking szedł u boku Miłosza, w którym najprawdopodobniej dojrzał bratnią duszę. Mężczyźni pogrążeni byli w żywiołowej dyskusji na temat walki mieczem i tarczą. Na Tomasza nikt nie zwrócił uwagi, więc mag nie miał co liczyć na pomocną dłoń przy podźwignięciu się z kolan. Wzdychając ciężko i czując się jak piąte koło u wozu, dołączył do idących.
– Cieszę się, że was dzisiaj spotkałem – rozgadywał się młodzieniec. – Zazwyczaj wchodzę do Wielkiej Sali jako ostatni.
– Dlaczego? – zainteresował się Władca Portali.
– Takie jest prawo. Na uczcie nie mogą być niepełni ciałem lub duchem. I dopóki ktoś nie odzyska straconej w bitwie ręki lub nogi, nie może przekroczyć progu. – westchnął ciężko wiking. – Niestety mamy tu kilku potomków Lolkiego, którzy uważają za niezwykle zabawne odrąbać komuś rękę i rzucić ją na drugą stronę pola bitwy. Skurwiele.
Miłosz wyszczerzył zęby. Pewne rzeczy się nie zmieniają i nawet w zaświatach zdarzają się mendy, uprzykrzające innym – z braku lepszego słowa – życie. Władca Portali już nabierał ogromnej chęci na nauczenie synów Lolkiego odrobiny kultury osobistej, gdy stanęli przed drzwiami Wielkiej Sali. Bro-Hilda popchnęła jedno z ramion i weszli do środka.
– Nareszcie jesteś, córko. Zajmij swoje miejsce – zagrzmiał Ordyn.
Wałkiria stanęła przy jednym z filarów i założyła ręce na piersi. Zabójcy nie wiedząc co ze sobą zrobić, postanowili trzymać się z tyłu i pozostać niezauważonymi, co na razie się udawało. Tomasz nie wiedział jakim cudem pozostawał poza zasięgiem zainteresowania rosłych mężczyzn, odzianych w niedźwiedzie i wilcze skóry. Przecież w czarnej szacie maga wyróżniał się jak dojrzałe jabłko w beczce pełnej kiszonych ogórków.
– Niech rozpocznie się sąd! – rzekł głośno władca wikingów.
Tysiące drewnianych kubków zaczęło uderzać o blaty długich, podłużnych ław. Z jednakiej ilości gardeł wydobyły się podekscytowane okrzyki. Kilku wojowników beknęło tak potężnie, że przebiło się przez ogólną wrzawę i zdobyło powszechne uznanie. Siedzący na podwyższeniu Ordyn uniósł dłoń, po czym nastała cisza.
– Garothe do mnie. Halgir! Halgir, syn Huldira jarla Szarej Grani!
Przed obliczem władcy stanął postawny mężczyzna, który nerwowo zacierał ręce. Niekiedy jego ciałem wstrząsały chorobliwe dreszcze. Tomasz zauważył, że wiking rozgląda się niespokojnie jakby w poszukiwaniu wsparcia towarzyszy lub w nadziei na znalezienie drogi ucieczki.
– Ty jesteś Halgir? – spytał bóg z marsową miną.
– Tak, to ja, panie.
– Moja córka, Garothe, przekazała mi niezwykle interesujące wieści. Otóż powiedziała, że latała sobie nad dzisiejszą bitwą, rutynowo dobijając rannych i skamlących. I wiesz co wtedy zobaczyła?
– Nie wiem, panie – ciałem mężczyzny wstrząsnął silny dreszcz.
– A może sam się przyznasz? Mniejsza plama na honorze będzie…
– Ależ panie, ja nie wiem…
– Czyli wybrałeś – powiedział z nieukrywanym smutkiem Ordyn. – Przedstawić główny dowód w sprawie!
Nastąpiło poruszenie, ktoś wstał od jednej z ław, stęknął głucho i sapnął, jak gdyby próbował podźwignąć niezwykły ciężar. Po chwili w świetle ogniska pojawił się mężczyzna o posturze niedźwiedzia, który targał ze sobą dwukrotnie przewyższający go głaz. Dłonie wielkości gigantycznych bochnów chleba bielały z wysiłku, ściskając powierzchnię marmuru.
– Tylko z tym uważaj, bo wczoraj nowe deski położyłem – ostrzegł go Ordyn. – To znaczy rękami moich sług. Nieważne.
– Postaram się, panie – rozległo się sapnięcie zza kamienia.
– Czy uczestniczyłeś w dzisiejszej bitwie?
– Tak, panie… – przytaknął oskarżony.
– Doprawdy? A czy przyznajesz się, że całą walkę tchórzliwie spędziłeś, ukrywając się za tym kamulcem? Trzęsąc się ze strachu jak robak, na widok haczyka?
– Nie, to nie tak… Ja, panie…
– Winny… Tchórz… Winny… – pomruk z tysięcy gardeł przeszedł przez Wielką Salę.
Ordyn rozparty na tronie skrzywił się, po czym skinął na swoją córkę imieniem Garothe. Wojowniczka pochyliła się nad ojcem i usłyszała pytanie:
– Powiedz mi, moja droga, jakim chujem ten tchórzliwy pajac dostał się po śmierci do mojego królestwa?
– To twój syn, panie. Pamiętasz jak w 834 roku wybrałeś się do Norwegii i spotkałeś Dallę? Powiła syna, którego Huldir wziął jako własnego na wychowanie. A zgodnie z prawem twoi synowie…
– Kurwa mać… – zaklął Ordyn. – Znam prawo. Sam je ustanowiłem. Dziękuję córko.
Bóg spojrzał na swojego syna bez cienia pobłażliwości, za to z ogromną dozą rozczarowania. Nawet wspomnienie pięknej Dalli oraz jej zniewalającego uśmiechu, nie było w stanie zmniejszyć jego gniewu na tego mizernego, tchórzliwego człowieka.
– Już ja cię nauczę odwagi! I śmierci w bitwie!
– Nie, tylko nie… – zajęczał padając na kolana Halgir.
– Krwawy Bałwanek! – wrzasnął Ordyn, opluwając się ze złości.
Przez chwilę w Wielkiej Sali słychać było jedynie posapywanie mężczyzny, który próbował utrzymać główny dowód w sprawie w swych drżących z wysiłku ramionach oraz szlochanie skazanego wikinga. Następnie z jednej z ław pozrzucano złote talerze i puchary, i przeniesiono ją bliżej ogniska, płonącego w centrum. Dwóch wikingów chwyciło tchórza pod ramiona i rzuciło na drewniany blat. Ku wrzeszczącemu, wijącemu się i próbującemu uciec mężczyźnie wystrzeliły dłonie kilku wojów, skutecznie go unieruchamiając.
– Panie mój, czy ten głaz będzie jeszcze potrzebny? – rozległo się rozpaczliwe pytanie zza kamulca.
– A nie, dziękuję Baldurze.
Mężczyzna zwany Baldurem ostatkiem sił uczynił kilka pospiesznych kroków i głaz wysunął mu się z ramion z głuchym łupnięciem. Miłosz stuknął stojącego obok Gumnira w ramię i spytał:
– Co się dzieje? Co to za głupota z tym bałwankiem?
– Zaraz zobaczysz – wiking skrzywił się jakby przełknął cytrynę. – To najgorsza z naszych kar. Brzmi niepozornie, ale… Zresztą, sam się przekonasz.
Ordyn wstał z tronu i z wolna zbliżył się do ogniska. Wręczono mu żelazne szczypce, którymi zaczął przewracać czerwone bierwiona. W końcu wybrał jasno żółty, bielejący od temperatury kolisty fragment, przypominający rozgrzany węgiel i zbliżył się do skazanego. Dłonie wikingów zerwały z Halgira lnianą koszulę.
Przeraźliwy wrzask poniósł się po Wielkiej Sali, gdy Ordyn przyłożył żarzący się węgielek do pępka skazanego. Następnie zbliżył go do mostka oraz trochę wyżej na linii obojczyka. Bóg cofnął się do ogniska i przez chwilę trzymał szczypce nad ogniem. Znowu zbliżył się do mężczyzny, który stracił dech od bolesnych krzyków.
Tym razem węgielek umieszczony został na prawym i lewym oku Halgira, na zawsze pozbawiając go wzroku. Mężczyzna wił się z bólu, lecz stalowy uścisk wikingów nie zelżał nawet na moment. Ordyn odrzucił syczące bierwiono do paleniska i sięgnął po zakrzywiony nóż do skórowania lisów, tkwiący dotychczas przy jego pasie. Pochylił się nad skazanym i dwoma zręcznymi cięciami poszerzył mu uśmiech. Wrzaski mężczyzny przerodziły się w ciche rzężenie. Umierał.
Miłosz nie potrafił oderwać oczu od makabrycznego przedstawienia. Dlatego też z narastającym podekscytowaniem obserwował wikingów, którzy podają Ordynowi młotek oraz długi klin. Stanął na palcach, by lepiej widzieć jak nordycki bóg pochyla się nad Halgirem, przykłada żelazo do jego nosa i coś szepcze. Dźwięk młota przetoczył się po wielkiej sali, wielokrotnie odbijając się echem od wiekowych ścian, obwieszczając koniec tchórzliwego wikinga.
– Ciekawe, jakie były ostatnie słowa jakie usłyszał od Ordyna – Miłosz zastanowił się na głos.
– „Do zobaczenia jutro” – odparł Gumnir. – Zawsze tak mówi. Bo wiesz, Halgir będzie walczył w jutrzejszej bitwie… I tak dzień w dzień… Aż do Ragnaroku.
– E, w takim razie to bez sensu.
– Mylisz się – mruknął Tomasz. – Gdy nadejdzie czas końca, wszyscy muszą walczyć na sto procent. A takie sceny utrzymują dyscyplinę i zapewniają rozrywkę. O dydaktycznym aspekcie nie wspominając… Czujecie ból, prawda?
– Jak cholera – Gumnir głośno przełknął ślinę i bezwiednie podrapał się po ręce w okolicy łokcia.
Ciało Halgira zabrano, a podłużna ława wróciła na swoje pierwotne miejsce. Na krwawą plamę narzucono wilcze futro, które powoli nasiąkało posoką, lecz nikt się tym nie przejmował. Ustawiono puchary i półmiski, a niebywałej urody służące oraz służący zaczęli napełniać kielichy miodem i winem.
Ordyn obmył dłonie z krwi i sadzy w podanej mu misie, po czym usiadł na tronie. Znudzonym gestem przywołał do siebie Bro-Hildę. W trakcie krótkiej rozmowy twarz boga przybrała lekko purpurowy kolor. Z wyrzutem spojrzał na córkę i mrużąc oczy zaczął rozglądać się po sali biesiadnej. W końcu jego wzrok padł na dwóch Zabócjów, pogrążonych w rozmowie z Gunmirem.
Tomasz wzdrygnął się, czując na sobie badawcze spojrzenie władcy. Widział jak Ordyn już otwiera usta, by przerwać ucztę i najprawdopodobniej wygnać nieznajomych ze swojego królestwa. Jednak nie wypowiedział ani słowa, gdyż nieoczekiwanie otwarto wrota Wielkiej Sali.
Wojownicy usadowieni najbliżej wejścia zamilkli i znieruchomieli. Cisza zatoczyła szeroki krąg, sprawiając, że nawet ci najbardziej rozgadani i najmniej spostrzegawczy musieli przerwać swe opowieści, by spojrzeć na postać stojącą w progu. Tomasz rozpoznał w przybyszu wątłego staruszka, którego mijali po drodze do siedziby boga.
Siwowłosy, wątły chudzielec szedł powoli między ławami zastygłych wojowników. Wyciągnął rękę w stronę tronu, nie spuszczając wzroku z szanowanego władcy. Lecz Pan Ciemności wiedział, że spojrzenie mężczyzny zasnuwa mgła, a każdy krok wymaga niesamowitych pokładów woli i fizycznego wysiłku.
Starzec dotarł do kresu swych sił, przystanął i stał w miejscu przez sekundę jakby zamieniony w kamień. Na jego szarej, poznaczonej licznymi bruzdami twarzy pojawiła się ulga. Wargi ułożyły się w imitacji uśmiechu, lecz zaraz wykrzywiły się w bolesnym grymasie. Mężczyzna westchnął, tocząc niewidzącym spojrzeniem po zgromadzonych wojownikach i upadł na twarz. Z jego pleców wystawała długa strzała z hebanowego drewna, zakończona śnieżnobiałymi lotkami.
Zwierzęcy ryk wyrwał się z gardła jednego z wojowników. Złoty puchar z brzękiem upadł na podłogę. Przewrócony stół gruchnął o twardą powierzchnię, a Tomasz i Miłosz, nim zdążyli się w ogóle zorientować w czym rzecz, zostali porwani przez rozwścieczoną ciżbę. Pan Ciemności poczuł gwałtowne szarpnięcie i zaklął, gdy ktoś przydepnął mu końcówkę szaty.
Wylali się z Wielkiej Sali z gracją i delikatnością kilku setek rozwrzeszczanych mężczyzn, w których żyłach miast krwi płynął gniew. Ktoś pchnął ramię długowłosego maga, inny nadepnął mu boleśnie na stopę. Tomasz bezskutecznie rozglądał się wokół w poszukiwaniu Miłosza. Nigdzie wokół nie dostrzegł jednak wyszczerzonej, szyderczej mordy.
Biegnącego obok niego topornika coś odrzuciło do tyłu. Nieszczęśnik upadł na wojownika o szerokich barach i po chwili zniknął pod stopami wyjącego tłumu. Tomasz potrząsnął głową jakby chciał pozbyć się sprzed oczu obrazu o strzale sterczącej z oczodołu stratowanego. Wrzasnął, gdy jeden z wypuszczonych przez nieznanego adwersarza pocisków drasnął go w ramię. Ściskając powierzchowną ranę dopadł do wozu z bronią i przywarł plecami do tej prowizorycznej ochrony.
Obok niego zatrzymał się jeden z nordyckich wojowników, wyszczerzył zęby w szaleńczym uśmiechu, po czym chwycił leżący na wozie dwuręczny topór i z wrzaskiem pobiegł gdzieś dalej. Mag ostrożnie wyjrzał zza drewnianej osłony i w tumulcie rozpoczynającej się bitwy ujrzał nieprzyjaciela. Świst strzały o śnieżnobiałych lotkach przekonał go do pochylenia głowy.
– Co tu się odpierdala? – mruknął do siebie, próbując poskładać to wszystko w logiczną całość. – Dlaczego atakują?
Rozmyślania Pana Ciemności przerwało pojawienie się tuż przed nim dwumetrowego mężczyzny o młodzieńczym obliczu, na którym próżno było szukać choćby zmarszczek czy zarostu. Nieznajomego otaczała tajemnicza, złocista łuna, wydostająca się strużkami pulsującego światła spod napierśnika i karwaszy. Tomasz podniósł dłonie w przyjacielskim, pozbawionym złych intencji geście.
– Hej, spokojnie, ja z tych dobrych. W sumie to pozbywam się zła ze świata, więc walczymy po tej samej stronie…
– Zostaniesz osądzony przez Pana! – odparł potężnym, zupełnie nie pasującym do tak młodego człowieka głosem.
Po tych słowach mag wiedział już, że negocjacje z tym człowiekiem lub czymkolwiek by to coś nie było, nie mają najmniejszego sensu. Nie potrafił jednak zrozumieć, dlaczego nieznajomy patrzy na niego z taką pogardą. A co ważniejsze dlaczego właśnie wznosi miecz, by odebrać mu życie? Mag zacisnął zęby, czując zalewającą go falę gniewu.
Nie miał czasu na wypowiedzenie jakiejś heroicznej, kozackiej kwestii, choć na usta cisnęło mu się coś w stylu: „Chyba nie wiesz z kim zadarłeś, skrzydlaty skurwysynu”. Zebrał energię, błyskawicznie stworzył czarną włócznię i uprzedził cios nieprzyjaciela. Z przebitego napierśnika trysnęła błękitna posoka ochlapująca buty maga. Mężczyzna wypuścił miecz z dłoni i dogorywał wsparty na wbitym w ziemię drzewcu.
Tomasz w zadowoleniu wyszczerzył zęby i chwycił zdychającego młodziaka za kręcone, złociste włosy. Podniósł mu głowę i spojrzał prosto w zasnute mgłą oczy. Nie dostrzegł w nich nawet cienia wcześniejszej pogardy. Sekundę później nieszczęśnik wydał ostatnie tchnienie. Pan Ciemności zabrał dłoń, pozwalając by głowa martwego bezwładnie opadła na pierś.
– Co za gówno – mruknął spojrzawszy na swoją rękę. Palce miał pokryte żółtym, mieniącym się proszkiem, przypominającym brokat. Pomyślał o wytarciu błyszczącego badziewia o skraj szaty, lecz zaraz odrzucił ten pomysł. Przecież nie będzie bezcześcił czerni jakimś złotym cholerstwem.
Spojrzał na rozpływającą się w powietrzu włócznię. Drobiny energii wróciły do swego pana, a ciało martwego anioła gruchnęło o ziemię. Tomasz pochylił się, wyrwał kilka śnieżnobiałych piór ze skrzydeł i wytarł ręce. Uniknięcie zaplamienia szaty wprawiło go w tak dobry nastrój, że chwilowo zapomniał o wszechobecnej bitewnej zawierusze. Na szczęście czujny Los szybko mu o niej przypomniał.
Nagłe uderzenie w bark omal nie zwaliło go z nóg. Odzyskał równowagę i spojrzał na drżące, leżące na trawie ciało anioła. Sekundę później pojawił się przy nim wiking w przekrzywionym hełmie. Topornik wyrwał broń z pleców boskiego sługi i bez wahania pobiegł szukać kolejnego przeciwnika.
Mag pokręcił głową i ścisnął prawe ramię, które znowu zaczęło krwawić. Prawy rękaw szaty miał uwalany krwią oraz złotym pyłem, który posypał się z kudłów upadającego anioła. Przeklął wszystkie zastępy niebios i przysiągł sobie, że jeśli któryś z tych skrzydlatych pachołków przeżyje, to dostanie rachunek zarówno od krawca, jak i z pralni.
Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu Miłosza. Zamiast niego dostrzegł tajemniczą postać stojącą na pobliskim wzgórzu i obserwującą przebieg bitwy. Skrzydlata istota trzymała w dłoniach płonący miecz, lecz dotychczas nie zrobiła z niego użytku. Tkwiła jedynie w bezruchu i łatwo ją można było pomylić z alabastrowym posągiem otoczonym jasną łuną.
Domyślając się, że jest to dowódca ataku, Tomasz zaczął biec w tamtym kierunku, lecz po chwili zawahał się i zwolnił. Nie wiedział nic o przeciwniku i jego sile. Bieg na oślep w kierunku wroga jest jak proszenie się o szybką śmierć. Takie nierozsądne, wręcz bezmyślne zachowanie bardziej pasowało do Miłosza, a nie do niego. Właśnie! Gdzie ten cholernik się podziewa?
Znając swego kompana tak dobrze jak sfatygowany kamasz żołnierską stopę, mag rzucił się w stronę największego bitewnego tumultu. Uchylił się przed rzuconą glewią, po czym zdzielił w twarz jedną z cherubinek tak silnie, że wypluła zęby. I pewnie zrobiłoby mu się przykro z tego powodu, gdyby pierw nie chciała przekłuć go mieczem.
Wreszcie usłyszał znajomy rechot, w którym radość mieszała się z kpiną. Ujrzał Władcę Portali skąpanego w niebieskiej posoce i rozdającego śmiercionośne razy na prawo i lewo. Posypany był złocistym brokatem tak silnie, że przypominał wyklejankę oddawaną przez dziewczynki w klasach jeden-trzy. Jednak w szkolnych pracach z rzadka pojawiały się miecze, tarcze oraz rozdawane kopniaki. A tych ostatnich było aż nadto.
Tomasz dopadł do przyjaciela w momencie, gdy ten chwycił jednego z aniołów za kudły i barowym obyczajem przyłożył mu z byka. Oczy skrzydlatego stanęły w słup, po czym osunął się on na ziemię. Miłosz przez chwilę miał zeza, lecz potrząsnął czerepem i z radością spojrzał na kompana.
– Przeżyłeś! – wrzasnął zaskoczony, parując sztych kolejnego skurwola.
– Próbowałem z nimi gadać – mag wypuścił z dłoni czarny sztylet, który zagłębił się w ramię jednego z nieprzyjaciół. – Nie słuchają. Pieprzeni fanatycy.
– To rzeź! Nikogo nie zostawiają przy życiu. Dobijają rannych.
– Walka o terytorium? Władzę?
– Szybciej w piekle zabrakłoby miejsca niż na górze – odkrzyknął Miłosz kopiąc w goleń wyjątkowo wysokiego i chudego włócznika.
– W co ty nas, kurwa, znowu wpakowałeś…
– Ja?! Przecież ja nigdy…
Nieoczekiwanie dla ich przeciwników wymienili się miejscami. Tomasz naszpikował chudego anioła strzałkami z magiczną trucizną, zmieniając krew napastnika w czarną breję. Nieprzyjaciel chwycił się za serce i padł na stos zakrwawionych, często pozbawionych kończyn towarzyszy. Natomiast Miłosz prostym cięciem jednoręcznego miecza skrócił o głowę skrzydlatego włócznika.
Po kilku kolejnych spektakularnych pojedynkach wokół zrobiło się trochę miejsca. Jakoś nikt więcej nie kwapił się, by podejść do dwóch szaleńców, którzy hurtowo wysyłali anioły do ich stwórcy. Pan Ciemności przypomniał sobie o tajemniczej postaci stojącej na wzgórzu. Uniósł głowę, odnalazł ją i z niepokojem stwierdził, że istota się porusza. Niestety słaby wzrok nie pozwolił mu dostrzec żadnych szczegółów.
– Stary – zwrócił się do Miłosza i uniósł dłoń. – Widzisz tego o, tam? Co on robi?
– Żre jabłko.
– Jabłko?
– Nie wiesz jak wyglądają jabłka? Takie z jabłonki, pyszne, czerwoniutkie. Żre sobie – odparł zasapany Miłosz, oszczędnie dobierając słowa.
– Uciekaj! – niespodziewanie wrzasnął Tomasz i chwycił przyjaciela pod ramię.
– Co do…
Przeskakiwali przez ciała poległych i omijali walczących, gnając przed siebie na złamanie karku. Nagle coś przesłoniło słońce, pogrążając Zabójców w cieniu. Odwrócili się i zobaczyli anioła wielkości kilku bloków mieszkalnych. Gigant uczynił krok i z łoskotem postawił stopę w miejscu, gdzie jeszcze kilka chwil temu znajdowali się Zabójcy.
– Owoc Edenu – mruknął Tomasz. – Przecież to mit…
– Jebany naoglądał się Power Rangersów – podsumował Miłosz, sprowadzając rozmowę na sobie znane tory.
– Czyli te anioły to kitowcy?
– Chyba tak, ale nie mają tego ich słabego punktu i nie robią „gulugulugulu”.
W ostatniej chwili rzucili się do przodu i padli na ziemię. Ogromny płonący miecz rozorał ziemię, unicestwiając zarówno żywych jak i poległych. Czując na plecach żar bijący z magicznej, anielskiej broni ponownie zaczęli biec przed siebie. Byle dalej od olbrzyma i jego destrukcyjnych zapędów.
– Jak mamy walczyć z czymś takim? – wrzasnął Miłosz, pędząc ile sił w płucach.
Tomasz nie miał czasu na odpowiedź. W jego dłoniach pojawiła się czarna włócznia o lśniącym, skrzącym się od magii grocie. Zabójca okręcił się na pięcie i rzucił bronią jak oszczepem. Śmiercionośny pocisk ze świstem przeciął powietrze i dosięgnął celu.
Miłosz w biegu odwrócił głowę, prychając pogardliwie. W przedramieniu giganta tkwiła ciemna wykałaczka, która czyniła mu równie dużo szkody, co komar przysiadły na skórze nosorożca. Jednak niezrażony swą zwyczajową porażką mag, z całej siły zacisnął dłoń w pięść.
Czarna włócznia zmieniła się w ognistą kulę, wpychając odłamki czarnej energii w ciało giganta. Westchnięcie pełne bólu i zaskoczenia potoczyło się po polu bitwy, nieoczekiwanie dając Miłoszowi nadzieję na pokonanie przeciwnika.
– Zajebiście! Nakurwiaj tymi włóczniami! To działa! – wrzasnął wojownik, patrząc jak krople błękitnej krwi spływają po przedramieniu olbrzyma.
– Wiesz ile to zżera many? Ledwo udało mi się stworzyć jedną!
– Jesteś, kurwa, bezużyteczny!
Szyderca złożył dłonie, wyciągnął z portalu długi łuk refleksyjny wykonany z połyskującego cisowego drewna. Mięśnie ramion zagrały niczym pianista na koncercie w Wiedniu, napinając cięciwę do granic możliwości. Wypuszczona strzała z szybkością błyskawicy pomknęła przez nieboskłon i odbiła się od metalowego pancerza olbrzyma.
– Brawo, pokazałeś jak to się robi – sarknął Tomasz, po czym nieoczekiwanie zatrzymał się i złapał przyjaciela za ramię.
Z Wielkiej Sali wychodził właśnie sam Ordyn w towarzystwie swych urodziwych, walecznych córek. Kobiety natychmiast wzbiły się w powietrze i dołączyły do bitwy z anielskimi zastępami, zbierając krwawe żniwo w szeregach wroga.
Ojciec wikingów obrzucił nienawistnym spojrzeniem gigantycznego dowódcę wrogiej armii i potężnie beknął. Podrapał się po wzdętym kałdunie, po czym sięgnął po przytroczony do pasa róg z zaprawionym, wzmocnionym miodem. Przyłożył naczynie do ust i zaczął siorbać, a z każdym łykiem na jego obliczu jawiła się coraz głębsza czerwień.
W końcu z policzkami o barwie dojrzałych czereśni odrzucił bukłak, wyciągnął zza pasa topór i zaczął iść w stronę wroga. Z każdym krokiem potężniał i rósł, wydłużając swe członki do niewyobrażalnych rozmiarów. A gdy stanął przed przeciwnikiem był od niego niewiele niższy, nadrabiając niedobór centymetrów szerokością i stabilnością postawy.
Zabójcy z otwartymi ustami obserwowali pojedynek gigantów. Co prawda widzieli już w swoim życiu sprzeczkę górskich trolli, które poswarzyły się o to, kto zeżre ostatniego z przygotowanych na wolnym ogniu krasnoludów. Jednak potyczka trolli nijak miała się do tego, co właśnie rozgrywało się przed ich oczyma.
Ordyn mimo swej tuszy poruszał się po polu bitwy jak tancerz, wyprowadzając i parując wrogie ciosy. Siłą i doświadczeniem dorównywał swemu przeciwnikowi, który bezustannie próbował wyprowadzić go z równowagi i zmusić do popełnienia błędu.
Wielu dzielnych wojowników straciło życie pod stopami walczących gigantów. Równie wielu spłonęło od żaru anielskiego miecza. Miłosz z niepodobną do niego litością, krótkim cięciem miecza skrócił męki wrzeszczącego anioła, który zmieniony w żywą pochodnię, przebiegał tuż obok Zabójców.
– Zaczyna przegrywać – Władca Portali zacisnął pięści w bezsilnej złości, nie spuszczając oczu z potyczki.
– Co ty gadasz? Przecież idą łeb w łeb.
– Drzewce topora zaczyna pękać. Siłą są sobie równi, lecz ten skrzydlaty skurwiel ma lepsze itemy. Nie jesteśmy w stanie mu pomóc… Jesteśmy, no może nie do końca zwykłymi, ale wciąż tylko ludźmi.
Miłosz wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu i Tomasz już wiedział, że za chwilę z ust przyjaciela padnie jakaś heroiczna kwestia.
– Jesteśmy ludźmi, ale przynajmniej umrzemy jako bohaterowie.
– Kurwa, przyznaję, to było całkiem niezłe – mruknął Pan Ciemności, sięgając do zakrwawionego ramienia.
Miłosz zaczął wrzeszczeć, bo jak powszechnie wiadomo ilość dostępnej mocy wzrasta wraz z głośnością głównego bohatera. Dłonie wojownika składającego dziesiątki pieczęci zmieniły się w świetliste, niezbyt wyraźne smugi. Po raz kolejny przekraczał własne ograniczenia, naginając krnąbrną rzeczywistość do swej woli.
Tuż obok wojownika rozległ się gardłowy, niepodobny do ludzkiego szept, po którym nastąpiła eksplozja ciemnej energii. Pan Ciemności wyprostował demoniczne skrzydła i wzbił się w powietrze, omiatając pole bitwy spojrzeniem czarnych oczu.
Ścierający się giganci nie dostrzegli portalu, który pojawił się dobre kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Ignorowali również szybującego wokół nich Tomasza, uznając go za zagrożenie na kształt bzyczącej końskiej muchy.
Miłosz wykonał dłońmi ostatnią pieczęć z niezwykle skomplikowanej kombinacji i opadł na prawe kolano, oddychając ciężko. Zadarł głowę, obserwując swą najpotężniejszą broń, wynurzającą się ze stworzonego portalu. Otoczony jasnym blaskiem kolos powoli wjeżdżał do królestwa Ordyna.
– Do boju, panie Staszku – szepnął Zabójca.
Kierowca siedzący w kabinie trzynastotonowego walca uniósł kciuk do góry, po czym zakręcił sumiastym wąsem i wcisnął gaz do dechy. Maszyna z głośnym terkotem ruszyła w stronę walczących gigantów, jednocześnie zaprzeczając prawom fizyki oraz zdrowemu rozsądkowi.
– O kurwa, diabeł! – krzyknął pan Stanisław, oglądając się za siebie.
Tyłu kabiny operatora uczepił się Tomasz, który zacisnął zęby z wysiłku tak silnie, że te tylko cudem nie popękały. Zgromadził całą dostępną energię w dłoniach, a następnie w jednym momencie wyzwolił ją, dotykając rury wydechowej maszyny. Czerń pomknęła do silnika, zmieniając w nim kuce pociągowe w silne i rącze rumaki, z których jeden był bardziej narowisty od kolejnego.
Wydrenowany do ostatniej magicznej kropli Pan Ciemności puścił metal i spadł na ziemię, przypominając w locie ćmę trzepniętą kapciem. Na szczęście miał stosunkowo miękkie lądowanie, spadł bowiem prosto na stos anielskich, uskrzydlonych ciał. Ucieszył się, że w tej przygodzie amortyzatorem jego upadku nie był tradycyjny beton, asfalt lub wulkaniczna skała.
Tymczasem na desce rozdzielczej w kabinie pana Stanisława pojawił się jaskrawy, neonowo migający przycisk. Kierowca trzynastotonowego walca spojrzał prosto na generała niebiańskiej armii i wyrzucił z siebie tak obelżywe przekleństwo, że nawet strach byłoby o nim napisać. Zacisnął prawą dłoń na kierownicy i z całej siły wdusił tajemniczy przycisk z napisem: NITRO.
Maszyna wystrzeliła niczym pocisk wystrzelony z procy. Sekundę później grzmotnęła anielskiego generała prosto w czoło z takim łoskotem, że wielu z walczących wikingów uniosło swą tarczę nad głowę, krzycząc coś o spadającym niebie. Skrzydlaty gigant potrząsnął łepetyną, zachwiał się i chciał przyłożyć łapę do zranionego, szybko puchnącego miejsca, lecz nie zdołał. Ordyn wykorzystał chwilową słabość przeciwnika, ścisnął drzewce topora i jednym cięciem pozbawił skurwiela głowy.
Anioł zaczął maleć, aż w końcu bezwładnie upadł na ziemię. Zmęczony nordycki bóg również powrócił do swojej naturalnej postaci i po ścięciu kilku wycofujących się skrzydlatych żołnierzy, podszedł do potężnego artefaktu. Pochylił się, sięgnął po rękojeść i uniósł miecz, lecz po chwili syknął z bólu. Z jego prawicy unosiły się strużki pary. Poczuł nieprzyjemny swąd przypalanej skóry. Dla własnego bezpieczeństwa rozluźnił palce i wypuścił miecz z dłoni.
Bro-Hilda wylądowała obok ojca i rozmawiała z nim o wygranej bitwie, gdy dołączyli do nich Tomasz z Miłoszem. Władca Portali z błyskiem w oczach patrzył na płonące ostrze leżące w trawie. Wyciągnął rękę, lecz dłoń Ordyna powstrzymała go przed dotknięciem broni.
– W swoim czasie. Widzę żeś godny go dzierżyć, lecz twoje wątłe ciało nie zniesie jego potęgi. Nabierz krzepy, chłopcze i wezwij go, gdy będziesz gotowy.
– Wow, świetnie, a co ze mną? – wtrącił się mag, z widocznym trudem utrzymujący pionową postawę.
– Nie rozumiem – Ordyn zmarszczył brwi.
– Za wygranie bitwy i uratowanie twojego królestwa on dostaje płonący miecz. A ja?
– Masz moją dozgonną wdzięczność. I wiedz, że jesteś tu mile widziany a drzwi Wielkiej Sali stoją przed tobą otworem.
– No tak, jak zwykle chuj mi w dupę – sarknął Tomasz, odwracając się plecami do boga wikingów. – On dostaje magiczny miecz, a ja mogę sobie to wpisać w CV. Pięknie, po prostu pięknie.
Miłosz parsknął śmiechem i uścisnął prawicę Ordyna, po czym mrugnął do Bro-Hildy. Na policzkach wojowniczki zauważył delikatny rumieniec, więc odważył się na jeden ze swoich tekstów na podryw. A po wypowiedzeniu poniższych słów musiał szybko dołączyć do obrażonego maga.
– Mam nadzieję, że następnym razem zobaczę cię bez zbroi, o pani.
– To moja córka, do cholery! Wracaj tu, ty…