Rozwizjenie

0
(0)

Autor: Szydera Zła Niedobra

Magazynek opróżniany serią – Rozdział VII – postapokaliptyczne przepowiednie.

[16+] [przemoc] [wulgarny język]


Z ulgą pokonał kilka ostatnich metalowych szczebli. Przylegająca do budynku drabinka kończyła się jakieś dwa metry nad ziemią tak, aby uniemożliwić niebezpieczne zabawy dzieciakom, pozbawionym chociażby niewielkich znamion zmysłu samozachowawczego. Zeskoczył w dół, lądując miękko pomiędzy kontenerem na odpadki, a stertą zniszczonych, drewnianych palet. Oddychał głęboko, starając się zapomnieć o traumatycznym przeżyciu. Już drugi raz tego samego dnia musiał mierzyć się ze swym lękiem.

Nasłuchiwał przez chwilę, po czym wychynął ostrożnie z kryjówki, rozglądając się wokół w poszukiwaniu zagrożenia. Wyglądało na to, że to chwilowo zostało odsunięte w czasie. W powietrzu unosił się jedynie nieprzyjemny swąd palonych zwłok, zupełnie jakby ktoś po pijaku zapomniał przypilnować grilla.

Mężczyzna odszedł nieco od ściany i spojrzał w górę, wzrokiem szukając swojego kompana. Gwizdnął.

Rozwichrzona, czarna czupryna pojawiła się nad krawędzią budynku. Szkiełka okularów błysnęły krwawo, odbijając szkarłatne promienie słońca, chylącego się wolno ku zachodowi. Dante machnął ręką, dając wyraźny sygnał, że okolica jest czysta, po czym wskazał na wypełniony  czarnymi workami kontener. Podszedł bliżej i wytężając wszystkie siły uniósł ciężką, metalową pokrywę. W jego nozdrza buchnęła słodka woń rozkładu. Odsunął się i raz jeszcze wskazał na pojemnik, a następnie uniósł kciuk do góry.

Mężczyzna na dachu skinął głową, po czym ponownie zniknął za krawędzią. Gdy znów się pojawił, w rękach trzymał wypchane po brzegi plecaki. Parę sekund później obydwa pakunki, jeden po drugim, wylądowały we wskazanym przez blondyna miejscu. Na koniec z hukiem dołączył do nich ciężki jak cholera młot, który z łatwością przebił się przez warstwę odpadów i z głuchym hukiem uderzył o dno zbiornika. Na efekty zamieszania nie trzeba było długo czekać.

W powietrzu ponownie rozległ się gwizd, choć może raczej była to nieudana próba gwizdu – dźwięk przypominający buczenie uszkodzonego odkurzacza zasysającego budyń z miski dla psa. Tommy nigdy nie opanował tej trudnej sztuki (mowa o gwizdaniu), pozostawała więc ona dla niego mistyczną, niepojętą tajemnicą. Jego zachowanie wystarczyło jednak, by zwrócić uwagę Dantego. Ten rzucił przelotne spojrzenie na wymachującego rękami kolegę, przypominającego kukłę, poruszaną przez niezbyt wprawnego lalkarza. Najwyraźniej Tommy usilnie starał się dać mu znać, że z lewej strony coś się poruszyło.

Głośne beknięcie dobiegające z ciemności zaułka szybko potwierdziło obawy Tommy’ego. Niewiele później z gęstego mroku wyłoniła się charcząca poczwara, szurająca po szorstkim chodniku koślawymi, powykręcanymi girami. Stojący kilka metrów dalej Dante z  mieszanką niepokoju i z chorobliwej fascynacji przyglądał się pełznącej zygzakiem kreaturze, która pomimo swojej deformacji była w stanie całkiem sprawnie się poruszać. Stwór wyciągnął ku mężczyźnie swe paskudne łapska, częściowo nadżarte przez mieszkające w okolicy szczury, łypiąc przy tym jedynym pozostałym w oczodole, fosforyzującym ślepiem. Zaschnięte ścięgna i stawy trzeszczały z każdym jego krokiem, przypominając trzask płonących w ognisku gałęzi.

Kopnięta przez Dantego paleta, sunąc po ziemi, z impetem wpadła pod powykręcane i – jak się okazało – kruche niczym skorupka jajka, kończyny trupa. Zachrzęściło i stwór padł jak długi, gdy jego stopy zostały wyłamane i odleciały gdzieś w tył. Nieumarły nie dał jednak za wygraną i ponownie zaczął się gramolić, podciągając się wątłymi łapami i powłócząc bezwładnymi nogami. Niecały metr dalej jego koszmarna wędrówka zakończyła się wraz z trzaskiem miażdżonej czaszki, gdy przecinająca ze świstem powietrze, ruda cegłówka rzucona przez Tommy’ego dosięgnęła celu.

Chwilę później Tommy, sapiąc, dołączył do stojącego nad truchłem przyjaciela. Ten zaś kucając, grzebał kawałkiem patyka w szarozielonych pozostałościach gąbczastego mózgu, rozsypanych jak puzzle w krwawej, połyskującej kałuży. Widząc to, Tommy zakrył usta dłonią, starając się pohamować wymioty.

Nie wyszło.

Gdy już opróżnił żołądek, a jego kicha zaczęła przypominać tym samym czarną i zimną pustkę wszechświata, podszedł do kompana.

– Skończysz to rozsmarowywać?

– Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem.

– Czego?

– Celności. Niby jesteś ślepy jak kret, a trafiłeś idealnie. I to w ruchomy cel.

Tommy uśmiechnął się ze smutkiem. Tylko on wiedział, że schodząc po drabince omyłkowo sięgnął poza jeden ze szczebli i niechybnie by z niej spadł, gdyby nie zahaczył nogą o wystającą z muru cegłę. Ta natomiast ukruszyła się i odfrunęła w dal, przypadkowo rozgniatając głowę kreatury jak tłuczek do ziemniaków rozgniata – jak sama nazwa wskazuje – ziemniaki. Ale nikt nie musiał tego wiedzieć. To znaczy o cegle. Bo o ziemniakach to chyba wiedzą wszyscy, prawda? Prawda?

– Lata praktyki, na studiach zawsze strzelałem na testach z pytaniami zamkniętymi.

Dante zarechotał.

– No dobra, ruszajmy się stąd. Już niedaleko.

Podeszli do kontenera, skąd wydobyli swoje plecaki, a także pokaźny młot, który stał się nową obsesją Dantego. Mężczyzna pieszczotliwie przejechał dłonią po obuchu, szepcząc pod nosem bliżej niezrozumiałe słowa w pieszczotliwym tonie, po czym zarzucił broń na ramię.

Niewiele później opuścili ciemny zaułek, kierując się ku siedzibie lokalnej gazety. Trzymając się linii zabudowań, przemykali sprawnie pomiędzy podcieniami i mijali stojące im na drodze kolumny, co chwilę przystając i rozglądając się, lub eliminując po cichu kolejne stwory, zataczające się jak student na tydzień po obchodach juwenaliów.

– Musimy przejść na drugą stronę ulicy – powiedział Dante i zerwał się z miejsca, jednak jego towarzysz chwycił za klamrę jego plecaka i pociągnął go w dół tak, że ten niemalże wyrżnął głową o krawężnik.

– Ej jej, co jest z tobą nie tak? Chcesz i mi rozwalić łeb? – Warknął z wyrzutem blondyn, wyszarpując plecak z rąk przyjaciela. Ten starał się go uspokoić.

– Czekaj, czekaj… Cholera, przestań się szamotać i patrz! – Wychrypiał Tommy, wskazując na stojącego nieopodal trupa. Dante fuknął i wymamrotał coś pod nosem, po czym poprawił pasek plecaka i spojrzał w kierunku wskazanym przez przyjaciela.

W niewielkiej odległości, na podwyższeniu pełniącym rolę murku oporowego i kwietnika w jednym, chwiejąc się jak trzcina na wietrze, stał trup. Jego odzienie stanowiły resztki poszarpanego, lekarskiego kitla, czepek chirurgiczny, a także białe chodaki o gumowej podeszwie, lecz najwyraźniej wykończone skórą. Ta musiała zostać przez kogoś posmakowana, gdyż widniały na niej ślady zębów. Jednak to, co przykuło uwagę obydwu mężczyzn obserwujących chwiejące się kuriozum, był przedmiot, który ów stwór trzymał w swej wątłej, gnijącej dłoni. Był to pozbawiony części kółek szpitalny statyw na kroplówkę, z którego zwisały dwa worki, częściowo wypełnione czerwoną cieczą.

Jeszcze dziwniejszym okazało się zachowanie stwora. Nie wyglądał bowiem na szwendającego się bez celu, bezmózgiego zombie, jakich przeważnie spotykali do tej pory. Ten wydawał się rozglądać wokoło o wiele czujniej, a dodatkowo bacznie przyglądał się zachowaniu pozostałych trupów kręcących się wokół podwyższenia. Zdarzało się, że okazyjnie wydawał z siebie stłumione dźwięki i pomruki, jak również używał czegoś na kształt gestów. Pozostałe zaś umarlaki powoli, lecz sumiennie zdawały się wypełniać jego wolę.

– Czy ja dobrze widzę? – Zapytał Tommy, lecz natychmiast zdał sobie sprawę z niefortunnej formy pytania, co Dante skwitował jedynie głośno wypuszczonym przez nos powietrzem. – Wiesz, co mam na myśli – dodał.

– Jeżeli to, że ten trupek wygląda na swojego rodzaju… Lidera, to tak. Jest jakiś dziwny.

– Myślisz, że to możliwe, że on ma jakieś specjalne umiejętności?

– A bo ja wiem? Do tej pory uważałem, że ich siłą napędową jest wyłącznie instynkt niepohamowanego mordu, a tu proszę… – Odparł Dante, z zastanowieniem pocierając podbródek, pokryty jasną szczeciną.

– Pamiętasz tych, którzy omal nie dopadli nas, gdy opuszczaliśmy miasto?

– Masz na myśli rolkarzy?

– Tak. A co jeśli to nie przypadek? Jeżeli tym razem te stwory naprawdę ewoluują, a przynajmniej uczą się określonych zachowań lub zajmują przypisane im miejsce w, nazwijmy to, nieumarłej społeczności?

– Hierarchia zombie?

– Coś w tym rodzaju.

– I ten tam, to taki jakby trup alfa?

– Możliwe.

– Chcemy przyjrzeć mu się z bliska?

– Może przy innej okazji. Lub w ogóle – stwierdził Tommy, opierając się plecami o drzwi wbitego w ścianę budynku pojazdu. – Niepokoi mnie jego dziwne zachowanie. W sumie, to chyba widziałem coś podobnego już wcześniej – powiedział, wyjmując z bocznej kieszeni plecaka batona z orzechami i z szelestem odwijając papierek. Widząc łakomy wzrok przyjaciela odłamał kawałek i wręczył mu resztę.

– Kiedy? – Zapytał Dante, niechlujnie wciskając sobie do ust kawałek słodyczy.

– Znalazłem przy kasach w markecie, mam jeszcze kilka sztuk – usłyszał w odpowiedzi. Ciemnowłosy dopiero po chwili zorientował się, że jego kolega wcale nie pytał o batona. Przemielił w zębach kleisty kęs, przełknął z trudem i kontynuował:

– Gdy wjeżdżaliśmy podnośnikiem. Zauważyłem, że gdy na halę wlała się kolejna fala zombie, jeden z nich zachowywał się inaczej od reszty. Nie biegał wokoło jak tuman, a stał pośród nich i rozglądał się z uwagą. A gdy wypatrzył nas w górze, jako pierwszy podbiegł do podnośnika. Miałem wówczas wrażenie, że w całym tym harmiderze usłyszałem rytmiczne warczenie lub pohukiwanie… W każdym razie coś, co mogłoby przypominać pewien rodzaj sygnału, jakąś formę komunikacji. Było jednak głośno i uznałem, że mi się przesłyszało. Jednak to wtedy pozostali zatrzymali się, po czym jednocześnie ruszyli do ataku, zaczynając wspinaczkę.

– A pamiętasz może, czy też się jakoś wyróżniał na tle pozostałych?

– Nie przypominam sobie, chociaż… Chyba miał na sobie strzępy kamizelki odblaskowej i kask…

– Coś jeszcze?

– Nie wiem, nie zwróciłem uwagi. Zaczęło robić się gorąco, i jeszcze ta baba…

Ich rozważania zostały nagle przerwane głośniejszą serią beknięć i metalicznych stuków. Zaintrygowani mężczyźni spojrzeli po sobie, z pytającym wzrokiem oczekując wzajemnej reakcji.

Wychynęli ponad złomem i gruzem, z najwyższą uwagą rozglądając się po okolicy. Spostrzegli, że gnijąca banda nieumarłych zebrała się w pobliżu drzwi wejściowych do placówki pocztowej. Kilka stworów kręciło się wokoło, a jeden z nich nawet pełzał na czworaka, wyraźnie obwąchując okolice progu, zupełnie jak pies szukający dogodnego miejsca do wypróżnienia się.           Dzięki Bogu, kreatura nie wygięła jednak pleców w pałąk i nie uraczyła obserwujących ją mężczyzn podobnie odrażającym incydentem. Stało się coś innego. Po kolejnej serii beknięć tajemniczego lidera, wskazał on swoją laską na drzwi, a otaczający go motłoch przystąpił do ataku, cisnąc się w wąskim przejściu jak śledzie w konserwie. Chwilę później przeszkoda ustąpiła z rumorem, a wyjąca fala gnijących ciał zaczęła wlewać się do budynku niczym cuchnący przypływ gnojówki. Nie zwracali przy tym uwagi na leżących między nimi kompanów, tratując ich zupełnie jak bydło i rozsmarowując ich krwawe pozostałości na granitowych schodach jak pasztet na zbyt dużej kromce chleba.

Niewiele później, w oknach na piętrze dało się zauważyć jakieś poruszenie. Na czystych do tej pory szybach nagle pojawiło się kilka krwawych rozbryzgów, a chwilę później w przezroczystą, grubą taflę z głuchym hukiem uderzył broczący krwią kawałek oderwanej kończyny. Właściciela jednak nie dostrzegli – jego resztki najprawdopodobniej spoczywały gdzieś na podłodze biura, rozrywane w opętańczym rytuale rzezi.

– Chyba czas na nas – skwitował Dante, poprawiając uprząż i wstając z miejsca. Tommy dołączył do niego i obaj, pochyleni nisko, starali się sprawnie przemknąć pomiędzy pozostawionymi na ulicy pojazdami. Gdy znajdowali się mniej więcej w połowie drogi, ich uszy poraził nagle donośny, krystaliczny trzask pękającego szkła, a po nim dzwoniący dźwięk opadających na chodnik, szklistych odłamków. Na koniec głuchy dźwięk uderzenia, mogący być tylko jednym.

– Głuchy dźwięk uderzenia… To mogło być tylko jedno – powiedział Dante, zatrzymując się nagle i prawie przyklejając plecami do mijanej właśnie taksówki. – Worek kartofli wyrzucany przez okno.

– Durniu, niby czemu mieliby wyrzucać przez okno worek kartofli? Może to listy? – Zapytał przestraszony Tommy, rozmasowujący nos po tym, jak wpadł twarzą w plecak zatrzymującego się nagle kolegi. – Skąd na poczcie miałby się w ogóle wziąć worek kartofli? To nie warzywniak!

– Przecież tam teraz sprzedają wszystko, od zabawek i książek, po poduszki i prezerwatywy z podobizną papieża. Może mieli i ziemniaki.

– Z podobizną papieża?

– Z podobizną – zgodził się Dante, po czym zaintonował w żartobliwym tonie – O Janie Pawle święty, w kartoflu zaklęty.

– Przestań kurwa ty idioto – parsknął Tommy, z trudem opanowując śmiech i dławiąc się przy tym jak przydrożna dziwka kutasem tirowca – to świętokradztwo. Pójdziesz do piekła, gotować się w rondlu. A ja za to, że śmiechłem, tuż obok ciebie.

– Myślisz, że byłoby gorzej niż tu? Przynajmniej miałbyś zawsze ciepłą wodę. I czystą dupę.

Szczerząc swój nienagannie szyderczy uśmiech, Dante wychynął zza pojazdu, a Tommy dołączył bez ociągania. Wybrali doskonałą chwilę – przez powstały w oknie otwór właśnie wyskakiwała jasnowłosa kobieta w krótkiej spódnicy i zakrwawionym żakiecie, której przedramiona i łydki pokrywały liczne, krwawe ugryzienia. Czas jakby się zatrzymał. Wokół niej, w powietrzu, niczym pawi ogon rozwinął się szeroki wachlarz ostrych, połyskujących w słońcu trójkątnych odłamków szkła. Przypominały stado migoczących, zabójczych motyli, wirujących w morderczym tańcu. Sekundę później czas powrócił na swe właściwe tory, a kobieta z impetem wylądowała na leżącym na chodniku, worku kartofli, po czym rzężąc, wydała z siebie ostatnie tchnienie.

– Zupełnie nieoczekiwany zwrot akcji – przyznał Tommy, śledzący zaskoczonym spojrzeniem szare bulwy, powoli toczące się po chodniku we wszystkie strony.

– Pospieszmy się, i tak zamarudziliśmy – odparł Dante, ponownie szykując się do drogi. Jednak dziwny, zwierzęcy skrzek natychmiast nakazał mu wstrzymać się z tą decyzją. Zaniepokojony, raz jeszcze rzucił okiem ponad karoserią.

W oknie na piętrze, z którego przed paroma chwilami wyfrunęła nieznana im kobieta, zauważyli gnijącą twarz w czepku chirurgicznym. Jej właściciel wskazywał obecnie w kierunku ich kryjówki, posiłkując się przy tym swoim magicznym berłem z kroplówki.

– Czy… Czy on właśnie wskazuje na nas? – Zapytał zaskoczony Tommy, wytrzeszczając swoje oczy do tego stopnia, że dotykały one niemal powierzchni spoczywających na jego nosie szkiełek.

W odpowiedzi, pierwsze uwięzione na piętrze zombie zaczęły wyskakiwać przez rozbite okno, nie zwracając uwagi na ostre krawędzie, które kaleczyły ich gnijące łydki. Opadały kolejno, bezwładne i pozbawione jakiejkolwiek gracji, rozchlapując czarną jak smoła krew na chodniku. Lądowały z trzaskiem łamanych kości i kruszonych zębów, by po chwili w groteskowy, przerażający sposób poderwać się na nogi i rozpocząć zawzięty pościg za swoją zwierzyną.

– Wiejemy! – Krzyknął Dante, zrywając się z miejsca. Na szczęście nie musiał dwa razy powtarzać i Tommy niemalże natychmiast do niego dołączył, sadząc susy pomiędzy rozbitymi autami, w czym pomagały mu patykowate, długie nogi świerszcza.

– Dokąd teraz? – Wysapał Tommy, usilnie starając się przytrzymać roboczy pas, który zaczął okręcać się wokół jego bioder. Przypominał tym samym damę w opałach, unoszącą rąbek swej sukni w obawie przed ubrudzeniem.

– Tutaj, tutaj! – Krzyknął Dante, wskazując na najbliższe drzwi, prowadzące do salonu prasowego. Wspólnie dopadli do ich gładkiej powierzchni.

– Zamknięte! – Zawył Tommy, bezowocnie siłując się z uchwytem.

– Czekaj, odejdź. No już, odsuń się! – Warknął Dante, odpychając kolegę na bok i biorąc zamach swym młotem. Wkładając w to całą siłę uderzył w zgrabną klamkę ze szczotkowanego aluminium. Metaliczny trzask wypełnił ich uszy, a chwilę później kolejny, zdradzający, że ułamana klamka wylądowała na chodniku. Blondyn wydał z siebie zduszone warknięcie i nabrał powietrza, a następnie odstąpił na krok i wymierzył w powierzchnię drzwi solidnego kopniaka. Te ustąpiły gwałtownie, roztrzaskując przy tym niewielką szklaną gablotę na elektroniczne fajki, stojącą po drugiej stronie. Chwycił Tommy’ego za rękaw i pociągnął, posyłając go do środka i wskakując zaraz za nim. Zatrzasnął drzwi i naparł na nie swoim ciężarem. Tymczasem ciemnowłosy sprawnym uderzeniem toporka rozmyślnie przeciął linkę od ciężkich, zewnętrznych rolet, które opadły z hukiem, odgradzając ich od nacierającej, bekającej sfory.

– Nie możemy tu zostać! Przedrą się!

– Musimy zablokować te drzwi! Dasz radę przytrzymać przez chwilę?

– Miejmy nadzieję. Pospiesz się!

Nie zwlekając, Tommy ruszył w głąb pomieszczenia, szukając czegoś, co mogłoby posłużyć do zabezpieczenia przejścia. Zombie jednak nie próżnowały. Ich spragnione miękkich, ciepłych ciał łapska pozostawiały coraz to liczniejsze wgniecenia na powierzchni aluminiowych rolet. Chwilę później tymczasowa bariera zaczęła ustępować i pojawiły się pierwsze, niewielkie pęknięcia.

– Dawaj, zaraz się przebiją! – Wysapał poddenerwowany Dante.

Buszujący po wnętrzu mężczyzna zdecydował się przepchnąć po prostu stojaki na gazety i książki, wypełniające większą część lokalu, a także okrągły stoliczek służący do wypełniania kuponów na loterię.

Rolety odpadły od muru z trzaskiem giętego metalu, przygniatając kilka najbliższych poczwar i wzbijając przy tym tumany kurzu, paprochów i piór, jakie pozostawiły po sobie srające na przechodniów gołębie. Na ich miejscu natychmiast pojawiły się inne, które rozdeptały wierzgających pod blaszaną plandeką współbraci, po czym z wilgotnym, nieprzyjemnym plaśnięciem przywarły do szklanej powierzchni drzwi, niczym demoniczne glonojady do ściany akwarium.

Mężczyźni tymczasem dokładali kolejne przeszkody. Ich prowizoryczna, wciąż rosnąca bariera najwyraźniej zdawała egzamin.

– Świetna robota – podsumował Dante, rzucając na sam szczyt niewielki stojak na kartki z życzeniami. Tommy tymczasem dopychał w kąt niewielką chłodziarkę na napoje. – A teraz uciekajmy – dodał z westchnieniem, sięgając ku urządzeniu i wyciągając z niej schłodzone puszki coli. Wręczył jedną z nich zmęczonemu kompanowi. Ten podziękował skinieniem głowy. Dwa ciche syknięcia zaginęły w kakofonicznych, zwierzęcych bulgotach, dobiegających z zewnątrz.

– Z tyłu powinno być drugie wyjście. Ruszajmy, zanim zupełnie się ściemni – zakomenderował blondyn, puszczając Tommy’ego przodem. Ten osuszył puszkę, poprawił wiszący przy biodrach pas i ruszył przez jedyne przejście, prowadzące do dalszej części budynku.         Truchtając, przemierzali kolejne metry salonowej sali, kryjąc się między regałami z książkami, filmami i grami komputerowymi. W pewnym momencie, biegnący jako drugi Dante kątem oka dostrzegł niepokojący cień, który przemknął gdzieś pośród półek po lewej. Nim ostrzegł swego przyjaciela, zza jednego z mebli wychynęło zombie, które rzężąc rzuciło się na ciemnowłosego. Ten jednak zdążył zorientować się w sytuacji i odbił w prawo, z impetem wpadając na etażerkę, na której rozstawiono gry planszowe i zwalając jej zawartość na zakurzoną podłogę. Zdezorientowany stwór zachwiał się i nim przystąpił do kolejnej szarży, leżący na ziemi mężczyzna zdołał zasłonić się jednym ze sporych pudełek niczym tarczą, a to dało cenne sekundy nacierającemu na stwora Dantemu.

Obuch pięciokilogramowego młota wyburzeniowego zasyczał przeciągle, tnąc wypełnione duszącym kurzem powietrze i podążając ku nieuchronnemu spotkaniu z czerepem poczwary. Donośny trzask wypełnił salę, odbijając się od ścian. Podobnie odbijały się od nich kawałki roztrzaskanej czaszki. Uderzenie dosłownie zmiotło głowę napastnika z bladego karku, rozbryzgując jej wnętrze po znacznej połaci ściany, pod którą leżał Tommy, zahaczając przy tym aż po podwieszany sufit. Całość wyglądała zupełnie, jakby przepełniona dziką frustracją osoba, pragnąć wyładować swą złość, miotnęła słoikiem malinowego dżemu w najbliższą ścianę. Makabryczny widok uzupełniała reszta zwłok, która stała teraz wsparta na niskiej biblioteczce i drżała dziko, targana konwulsjami. Chwilę potem, nie przestając się trząść, truchło osunęło się na ziemię, wydając z siebie zabawne dźwięki podobne do pierdzenia przez mokre gacie.

Dyszący ciężko Dante wsparł się na pokrytym posoką trzonku młota i odszukał Tommy’ego w kartonowym zwałowisku. Ten spoglądał na przyjaciela zza trzymanego w dłoniach opakowania puzzli i ochlapanych juchą szkiełek okularów, po których powoli spływał kawałeczek mózgu.

– Nic ci nie jest? – Zapytał blondyn, wyciągając pomocną dłoń w kierunku towarzysza. Ten przytaknął i skorzystał z pomocy. Wstał sztywno, po czym w dystyngowany i pełen opanowania sposób zdjął okulary, wyciągnął z kieszeni kawałek chusteczki higienicznej i hamując odruch wymiotny jak dławiący się kawałkiem sierści kot, zaczął przecierać zaplamione szkiełko. Dante obserwował ten proces w ciszy, a gdy Tommy uporał się już z problemem, gestem poprosił o używany przez przyjaciela, nasączony krwią kawałek materiału. Przecierając zakrwawiony i oblepiony resztkami mózgu i kości obuch, więcej rozmazał niż starł, jednak i tak najwyraźniej uznał mierne efekty swej pracy za satysfakcjonujące. Ponownie przekazał szmatkę Tommy’emu, który przyglądał się przez chwilę galaretowatym drobinom, wplątanym we włókna, po czym wrzucił szkarłatne paskudztwo do jakiegoś niezidentyfikowanego pojemnika, stojącego w kącie.

– Chodźmy stąd – wyszeptał ciemnowłosy mężczyzna trzeszczącym jak suche igliwie głosem. – Już późno.

W istocie, ruda tarcza słońca wkrótce miała zniknąć za horyzontem, pozwalając tym samym zapanować nad światem wrogiej ciemności oraz jej przebrzydłym sługusom rodem z koszmaru. Po chwili odnaleźli drzwi ewakuacyjne z drugiej strony budynku. Powoli, ostrożnie wychynęli na zewnątrz, upewniając się tym samym, że było bezpiecznie.

Rzecz jasna nie było. Ściemniało się, a po ulicach wędrowały krwiożercze trupy, ożywione za sprawą tajemniczych mocy. Ale nie o to chodzi. Po prostu tym razem po otwarciu drzwi, po drugiej stronie nie czekała na nich żadna niemiła niespodzianka.

– To ten – wskazał Dante, wyciągając palec w kierunku pomarańczowej, odrestaurowanej kamienicy nieopodal pobliskiego skrzyżowania. – Nie traćmy czasu.

Ruszyli przed siebie biegiem, spoglądając w kierunku ostatnich czmychających promieni słońca, niosących ich sercom odrobinę nadziei. Dotarli do celu akurat w chwili, gdy cienie zaczęły intensywnie się wydłużać, okrywając swoim zasięgiem coraz większy obszar miasta. Drzwi były zamknięte, zamek nie był jednak wyzwaniem dla mocy młota. Chwilę później, mężczyźni z trzaskiem łamanego drewna i kruszonego metalu wdarli się do środka.

– Zabarykadujmy się – zaproponował Tommy, przepychając rząd połączonych ze sobą, biurowych krzeseł. Dante dołączył do niego, podsuwając niewielki regał z ulotkami i wieszak na płaszcze. Zapora wyglądała na wystarczająco solidną, żeby przetrzymać szturm nacierających nieumarłych.

– Gdzie teraz? – Zapytał Tommy, siadając na jednym z krzeseł i zrzucając z ramion plecak, by dać odpocząć zmęczonym plecom. Dante wyciągnął latarkę i omiótł jej światłem pomieszczenie w którym się znajdowali. Zauważył klatkę schodową, przy której wywieszono rozpiskę biur, znajdujących się w budynku.

– Gazeta… Jest! Na pierwszym piętrze – ogłosił mężczyzna.

– Co jeśli tam nie ma osoby, której szukamy? – Zwątpił Tommy.

– Sprawdźmy to.

Nie ociągając się dłużej ruszyli schodami w górę. Mimo tego, iż obaj byli wyczerpani całym dniem spędzonym w towarzystwie zombie, to jednak odczuli nagły przypływ sił. Wreszcie mieli okazję osiągnąć kamień milowy w podróży, będący punktem zwrotnym dla dotychczasowych wydarzeń.

Ich dudniące kroki niosły się echem wśród pustych pomieszczeń biurowych. Najwyraźniej zostały opuszczone w pośpiechu, biorąc pod uwagę bałagan, jaki w nich panował. Na miejscu zostały nawet resztki czyjegoś drugiego śniadania, próbujące niespiesznie uciec z talerza, jak również filiżanki z niedopitą kawą. Niektóre z urządzeń, jak drukarki czy laptopy w dalszym ciągu meldowały gotowość do pracy poprzez miarowe miganie diod sygnalizujących tryb spoczynku.

– Rozejrzyjmy się, tylko ostrożnie – wyszeptał Dante, kierując się na prawo. Tommy ruszył w lewo, zaglądając do kolejnych boksów. Większość z nich okazała się niestety pusta, jeśli nie liczyć biurowego wyposażenia oraz kilku wyliniałych paprotek.

Wtem, spośród przytłaczającej swą pustką ciszy wyłowił uchem coś, co przypominało powietrze, miarowo wypuszczane przez przytkany katarem nos, a także ciche pogwizdywanie. Mężczyzna ostrożnie zbliżał się do źródła nieznanego dźwięku, zaciskając rękę na trzonku przytwierdzonego u pasa toporka, co dawało mu złudną nadzieję gotowości do walki. Wreszcie dotarł do nieco obszerniejszego biura, znajdującego się w osobnym pomieszczeniu. Musiało należeć do jakiegoś lidera.

Przylegając bokiem do ściany, Tommy sunął powoli w kierunku wejścia. Gdy stanął w progu, natychmiast zauważył mężczyznę, śpiącego na niewielkiej kozetce ustawionej bezpośrednio pod oknem, w najdalszej części pokoju. Gdy Tommy ruszył przez próg, poczuł dziwny opór na wysokości swoich kostek. Sekundę później zorientował się, iż zerwał rozciągniętą między ościeżnicą linkę, której zadaniem było zwolnienie mechanizmu obronnego.

Mechanizmem tym okazało się nic innego, niż wiadro od mopa wypełnione spinaczami, zszywaczami i innym biurowym ustrojstwem, które z hukiem wylądowało – szczęśliwie – obok poruszonego Tommy’ego, obsypując go nieco dokuczliwą zawartością i odwracając jego uwagę. Chwilę później z wnętrza pomieszczenia rozległ się krzyk, a następnie pospieszne kroki.

– Ani kroku dalej, ani kroku, nie zbliżaj się! – Wrzasnął przebudzony mężczyzna. Kiedy Tommy odszukał w ciemności jego sylwetkę zorientował się, że ten celuje w jego kierunku wylot gaśnicy. Tommy wyciągnął przed siebie rozpostarte dłonie.

– Nie jestem twoim wrogiem. Nie wiem, jakie ty filmy oglądasz lub książki czytasz, ale jak twoim zdaniem gaśnica miałaby mnie powstrzymać? – Zapytał powoli, chcąc przełamać pierwsze lody.

Mężczyzna zwlekał przez chwilę z odpowiedzią, drżąc ze strachu, lecz na jego twarzy wreszcie odmalowało się zdecydowanie bojowe nastawienie.

– Mógłbym na przykład rozwalić ci nią łeb! – Odkrzyknął buntowniczo, postępując krok naprzód i udając zamach. Tommy cofnął się lekko.

– Przyznaję, że coś w tym jest – odpowiedział spokojnie Tommy, prostując się. Kilka spinaczy osunęło się z jego ramion i wylądowało na podłodze.

– Czego chcesz!? – Ponownie krzyknął nieznajomy. – Jesteś sam? – Zapytał.

– Tak, jestem sam – skłamał Tommy, pozostawiając obecność Dantego jako swojego asa w rękawie.

– Kłamiesz! – Warknął tamten, unosząc wyżej wylot gaśnicy. – Wiem, że kłamiesz!

– Kłamię? Dlaczego tak uważasz? – Zapytał Tommy, nie kryjąc swojego zdziwienia.

– Po prostu to wiem, i tyle.

– Słuchaj, może udzielisz mi informacji i po prostu się rozejdziemy? Zabrzmi to dziwnie, ale szukam wróżki. Lub wróża.

Mężczyzna z gaśnicą prychnął lekceważąco, po czym wskazał Tommy’emu narożnik pokoju.

– Stań tam. Przodem do ściany. Zrzuć plecak. I nie odwracaj się, bo dostaniesz w łeb. Gdzie jest ten drugi? – Zapytał, gdy Tommy przylgnął do ściany. Następnie podszedł i odpiął roboczy pas z ekwipunkiem, który odrzucił w bok. W tej chwili do pomieszczenia wszedł Dante, oświecając sobie drogę latarką.

– Hej, gdzieś ty się podział? – Rzucił, nim snop światła trafił na stojących w biurze mężczyzn. Tommy poczuł nagły ucisk wokół szyi, a następnie metaliczny, zimny obiekt który nagle przylgnął do jego skroni. Zaskoczony, głośno przełknął ślinę i zmrużył oczy przez padające na nich światło latarki Dantego.

Z kolei wchodzącego właśnie do biura Dantego zaskoczył niecodzienny widok rudowłosego, piegowatego chudzielca w pokaźnych brylach, na oko w wieku okołostudenckim, który zaciskając szczupłe ramię wokół szyi Tommy’ego, jednocześnie przykładał do jego skroni zszywacz do papieru.

– Nie ręczę za siebie! – Krzyknął rudzielec, mocniej przyciskając zszywacz do głowy zakładnika. – Jeszcze krok i rozwalę mu łeb!

– Nie wiem, jakie ty filmy oglądasz lub książki czytasz… – Zaczął Dante.

– Chyba kurewsko kiepskie… – Wycharczał podduszany Tommy, jednak zamilkł, gdy oplatające się niczym anorektyczny pyton ramię zacieśniło się wokół jego szyi.

– … Ale to tak nie działa – dokończył stojący w progu blondyn.

– Czyżby? A co jeśli akurat trafię mu w tętnicę, cwaniaczku? – Odparł dziarsko napastnik jeszcze mocniej przyciskając zszywacz. – Rzuć młot i stań pod ścianą!

– W tym miejscu nie ma tętnic – westchnął Dante, spoglądając na młot. – Chcesz go? Łap! – Dodał, biorąc jednocześnie zamach i posyłając obuch w kierunku Tommy’ego oraz trzymającego go ciemiężyciela. Ten odepchnął swego zakładnika i odskoczył w tył, nim pocisk minął go o centymetry i z impetem wpadł na niewielką, drewnianą gablotę, roztrzaskując ją w drobny mak.

Nieco zamroczony ograniczoną ilością tlenu Tommy wylądował na glebie i zwalczając wędrujące przed oczami mroczki uniósł się, wspierając się łokciami. Zauważył Dantego, doskakującego do chwiejącego się na nogach rudzielca. Zacisnąwszy dłoń w kułak, wymierzył solidny cios pod żebra, jednak jego przeciwnik wykazał się niezwykłą zwinnością i tylko cudem uniknął zamarkowanego uderzenia.

Blondyn nie poprzestał na tej jednej, nieudanej próbie i uderzył zgiętym kolanem, celując w przeponę. Jednak i tym razem musnął jedynie swój cel. Rozwścieczony mężczyzna zawarczał, po czym chwycił rudowłosego oburącz za bluzę, mniej więcej na wysokości mostka i pchnął, lądując wraz z nim na podłodze i szamocząc się pośród resztek zmasakrowanej szafki. Chwilę potem Dante przygwoździł go do ziemi, siadając na nim okrakiem i byłby zasypał go gradem ciosów, gdyby nie Tommy, który ku jego zdziwieniu odciągnął go od niedoszłej ofiary.

– Wystarczy, dosyć! – Krzyknął Tommy, starając się uspokoić ogarniętego bojowym szałem przyjaciela. – Nie przyszliśmy po niego!

Dante uspokoił się, po czym prychnął, oswobodziwszy się z uścisku kolegi. Wstał, otrzepując się i mierząc rudzielca nienawistnym spojrzeniem.

– To on zaczął – wybąkał pod nosem, sięgając po młot.

– Wyluzuj. Pogadam z nim – odparł Tommy łagodnym tonem, chcąc wyjaśnić to nieporozumienie – a ty odsapnij.

– Bardzo dobrze – podsumował Dante, przerzucając młot przez ramię. Odstawił latarkę w taki sposób, by rzucała jak najwięcej światła na całość pomieszczenia, po czym zajął miejsce na obrotowym, skórzanym fotelu. Uśmiech wypływający na jego twarz zdradzał, że mebel był wyjątkowo komfortowym miejscem do odpoczynku.

Tymczasem Tommy pomógł wstać poobijanemu nieznajomemu i zaproponował miejsce na zajmowanej przez niego wcześniej kozetce. Sam zaś podsunął sobie wiadro i obróciwszy je do góry dnem, skorzystał z niego jak z prowizorycznego taboretu.

– Jestem Tommy, a mój w gorącej wodzie kąpany druh ma na imię Dante – zaczął niepewnie ciemnowłosy, siląc się na przyjazny ton. – Nic ci nie jest? – Zapytał.

– Wszystko w porządku. Jestem Richard. Czego chcecie?

– Słuchaj, wiem, że to co powiem może brzmieć dla ciebie nieco dziwacznie, ale zaufaj mi. Nie chcemy niczego oprócz informacji – powiedział garbiący się na wiadrze mężczyzna, jednocześnie grzebiąc w kieszeni spodni. Po chwili wyciągnął z nich kawałek papierowego świstka.

– Szukamy autora tej rubryki. Znasz go? – Zapytał z nadzieją. Richard kiwnął głową twierdząco.

– Czy on żyje? Gdzie moglibyśmy go znaleźć?

Tym razem zawahał się przez chwilę, a jego wzrok uciekł na chwilę w kierunku rozłożonego w fotelu prezesa Dantego. Po chwili jednak odpowiedział.

– To mój tekst. Ja go ułożyłem. Ale co to ma do rzeczy? To tylko durny horoskop.

– Twierdzisz, że zawarte w tym urywku informacje nie są prawdziwe? – Zapytał Tommy, wbijając w twarz rozmówcy badawcze spojrzenie. Ten zamilkł na chwilę zastanawiając się i jakby szukając słów, które w odpowiedni sposób mogłyby zobrazować jego myśli.

– To tylko pierdoły dla użytku gawiedzi. Horoskopy pisze się w taki sposób, by każdy znalazł w nich coś prawdopodobnego. Niekoniecznie czystą prawdę.

– Czyli zmyślałeś pisząc to? Richie, to bardzo ważne.

Ku zdziwieniu Tommy’ego, rudowłosy poprawił okulary, po czym zaczął  agresywnie wypluwać z siebie kolejne słowa.

– Kim wy w ogóle jesteście, co? Czego naprawdę chcecie? Mam uwierzyć, że interesują was moje horoskopy? Ludzie mają je w dupie, śmieją się z nich po kątach! To gówniana praca, dzień w dzień ślęczeć nad tymi nic nieznaczącymi głupstwami, a ja tylko dorabiałem sobie na studiach, to wszystko!

Nagłe poruszenie ponownie zwróciło uwagę Dantego. Wyprostował się w fotelu i posłał krzykaczowi jedno zimne, ponure spojrzenie szarych ślepi, po czym odezwał się:

– Kim jesteśmy? – Zaczął stanowczo. – Mój kolega z grzeczności przedstawił ci nasze imiona. To Tommy, dojrzały owoc wieloletniego spierdolenia, który stara się ocalić twoją skórę. A ja? Jeśli cię to naprawdę interesuje, to jestem wróżką zębuszką i przyszedłem po twoje zęby. Wszystkie. – Dokończył, wyraźnie akcentując ostatnie wypowiadane słowo i wymownie głaszcząc trzonek ułożonego przed nim na blacie młota. – Chyba, że zaczniesz grzecznie odpowiadać na pytania mojego kolegi – dodał, po czym ponownie rozłożył się w fotelu. Nastąpiła chwila ciszy.

– W porządku – odezwał się wreszcie Richie. – O co chodzi?

– Horoskop jest prawdziwy? – Zapytał raz jeszcze Tommy, próbując nie skisnąć ze śmiechu po przemowie przyjaciela. Rudy westchnął.

– Moja prababka była wielką zielarką, która służyła swojej niedużej, wiejskiej społeczności. Leczyła bóle głowy, odbierała porody i pomagała uporać się ze sraczką, opracowując specjalne, ziołowe eliksiry. Wyrywała nawet… – Tutaj nastąpiła chwila pauzy, a także ukradkowe spojrzenie w kierunku młota i nerwowe przełknięcie śliny – … Zęby. A niektórzy twierdzą, że z pomocą  naparów potrafiła spoglądać w przyszłość, przewidując zbliżające się zagrożenia, jak choćby klęski nieurodzaju albo epidemię biegunki. Jeszcze inni mówili, że miała talent i wcale nie potrzebowała do tego ziół – zawahał się – mam na myśli wróżby, nie leczenie sraczki. Do tego zawsze potrzebowała ziół. Albo węgla. Drzewnego.

– Co sraczka ma wspólnego z horoskopem? – Zapytał zaciekawiony Tommy, zachęcając tym samym swego rozmówcę do kontynuacji fascynującej relacji na temat zaburzeń trawienia.

– Najprawdopodobniej udało mi się w jakimś niewielkim stopniu odziedziczyć po niej cząstkę jej talentu.

– Potrafisz przewidzieć nadchodzącą sraczkę? – Parsknął Dante. Tommy spiorunował go spojrzeniem.

– Jak do tego doszedłeś? – Spytał ponownie Tommy.

– Pewnie potrafi wróżyć ze stolca – ponownie wciął się Dante, z trudem hamując śmiech.

Tommy prychnął, starał się jednak z całych sił zachować powagę i profesjonalne podejście do rozmówcy, choć było to niełatwe.

– Nie zwracaj uwagi na tego kretyna. To co z tym dziedzictwem?

– Och, to bardzo proste – odparł Richard, śmiejąc się pod nosem. – Kojarzysz szkolne sprawdziany, w których występowały pytania zamknięte?

Tommy uśmiechnął się i kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Sugerujesz, że zawsze znałeś dobrą odpowiedź, tak? Zawsze zaznaczałeś wszystko bezbłędnie?

– Och, nic z tych rzeczy – odparł tamten, czym przywołał na oblicze Tommy’ego wyraz niemego zdziwienia – Ale zawsze, kiedy już oddałem nauczycielce kartkę z zaznaczonymi odpowiedziami, wiedziałem, że zjebałem – dodał po chwili, uśmiechając się smutno.

Słysząc to, ciemnowłosy westchnął, a następnie zdjął swoje okulary i przetarł przekrwione, zmęczone życiem oczy, po czym mętnym wzrokiem odszukał swojego towarzysza. Ten natomiast siedział w fotelu z mordą rozdziawioną jak pelikan, szykujący się do połknięcia w całości okazałej ryby.

– Czasami miewam takie przebłyski i wiem, co się wydarzy. Dlatego wiedziałem, że nie przyszedłeś sam.

– A także znałeś moje myśli w chwili, gdy wymierzałem cios, dlatego nie mogłem cię trafić – dodał Dante, rzucając w kierunku wróża badawcze spojrzenie.

– Nie, ale znam judo – odpowiedział tamten z dumą. Po chwili dodał jednak – To znaczy oglądałem kiedyś filmy z Jackie Chanem.

Dante głośno wciągnął powietrze nosem.

– To dobre filmy – odparł tak sucho, że niemalże było słychać piach, przewalający się w jego trzewiach. Tymczasem Tommy postanowił przejąć inicjatywę i pociągnąć rozmowę dalej, kierując ją na odpowiednie tory.

– Słuchaj Richie, my naprawdę potrzebujemy pomocy medium. Poinformowało nas o tym inne, jednak nie było w stanie nam pomóc, gdyż wcześniej wpadło w gnijący uścisk śmierci, dosłownie. Tylko ty możesz nam pomóc. Musimy z kimś się skontaktować.

– Nie wiem, czy potrafię – odparł tamten pocierając nerwowo ręce.

– Myślę, że potrafisz – wtrącił Dante, jakby od niechcenia głaskając szorstką rączkę młota.

– Mogę spróbować. O kogo chodzi? Ducha babci lub ciotki? Jakiegoś innego krewnego lub znajomego? O psa? Chomika?

Dwóch mężczyzn spojrzało po sobie. Dante gestem dłoni zachęcił swego kompana, by ten kontynuował. Nieco zmieszany Tommy odetchnął głęboko, po czym odchrząknął kilkukrotnie i podrapał się po potylicy, czochrając przy tym swoje gęste, czarne włosy. Wreszcie zebrał się w sobie, wbił spojrzenie przenikliwych oczu, spoglądających ponad zawieszonymi na nosie okularami i powiedział, wyraźnie akcentując każdą, pojedynczą sylabę:

– Musimy skontaktować się z Jezusem.

 

Dotrwałeś do końca?

Oceń tekst!

Średnia ocen 0 / 5. Liczba głosów: 0

Żadnych głosów - bądź pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *