Trzaski w potrzasku

0
(0)

Autor: Szydera Zła Niedobra

Magazynek opróżniany serią – Rozdział VI – uwięzieni w markecie.

[16+] [przemoc] [wulgarny język]


Szeroki słup czarnego dymu został daleko za ich plecami. I tym razem nie była to wyłącznie wina starego, kopcącego diesla.

Pożar, ogarniający początkowo wyłącznie cyrkowe namioty i przyczepki, rozprzestrzenił się wraz z wiatrem na okoliczne drzewa i teraz okrywał swym zasięgiem niemalże cały park. Oni jednak nie mogli już nic na to poradzić. Podobnie jak miejska jednostka straży pożarnej, którą mijali w drodze do centrum, z rykiem silnika mknąc główną magistralą telekomunikacyjną. Obecnie wszyscy strażacy, wytrzeszczając zbielałe, gnijące ślepia, panoszyli się po okolicy, w poszukiwaniu świeżych mózgów, i ani myśleli… W sumie na tym można by zakończyć.

Z każdą sekundą i mijaną przecznicą rosła ilość nieumarłych, kłębiących się w bekających i cuchnących stadach niczym glizdy po deszczu. Nie napawało to zbytnim optymizmem, a stanowiło nie lada wyzwanie. Siedzący w pojeździe mężczyźni byli coraz bardziej zaniepokojeni.

– Początkowe etapy tej podróży jakoś mniej mnie stresowały – wychrypiał Tommy, sięgając po butelkę z wodą, by zwilżyć wyschnięte na wiór gardło.

– Bo jechaliśmy w przeciwnym kierunku. Możemy mieć problem, żeby się przebić – zgodził się Dante, starając się omijać pełznących drogą umarlaków, z obawy, że powgniatana karoseria ich samochodu może w końcu nie wytrzymać kolejnych uderzeń. Wokoło zaczynało robić się naprawdę tłoczno.

– Jedna sfatygowana siekiera i wykrzywiona saperka na pewno nie wystarczą – dodał Tommy odskakując od bocznej szyby, gdy uderzył w nią rozpędzony trup. – Poza tym dźwięk silnika najwyraźniej ich wabi – dodał, wyciągając z kieszeni i wgryzając się w kawałek kotleta, którego udało mu się pochwycić, gdy opuszczali obóz nad jeziorem.

– Nie mogę porzucić mojego maleństwa, tak świetnie się spisuje – odrzekł z rozpaczą w głosie blondyn, czule klepiąc deskę rozdzielczą. Coś skrzypnęło niepokojąco i mężczyzna jak oparzony zabrał rękę.

Kluczyli jeszcze jakiś czas, aż wreszcie zrezygnowany Dante zjechał z głównej drogi, kierując się ku niewielkiemu osiedlu. Zatrzymał się na parkingu w cieniu rosnących rzędem lip, przygważdżając bekającego zombie do ściany sklepu monopolowego. Ten zacharczał zdziwiony i wypuścił z rozdziawionej mordy falę brunatnego szlamu zmieszanego z krwią.  Wzdrygnęli się z niesmakiem. Tommy spojrzał na trzymaną w kawałku papierka resztkę kotleta, po czym otworzył okno i upuścił zawiniątko na ziemię, wypluwając przy tym ostatni, przeżuty już kęs. Otarł usta rękawem i uśmiechnął się smutno.

– Jestem pełny – skłamał.

– Zostały nam jakieś dwa kilometry, ale nie podjedziemy bliżej. Jak oblezą auto, to kaplica – powiedział Dante, odpinając pasy. – Musimy się przemknąć. Ale najpierw powinniśmy zadbać o odpowiednie uzbrojenie – dodał i wysiadł, by przy użyciu saperki rozłupać czaszkę stwora, malującego szkaradnymi łapami krwawe szlaczki na masce jego kochanego pojazdu. Trzask pękającego orzecha kokosowego zlał się przez chwilę z urwanym kwikiem zarzynanego wieprza i zrobiło się cicho.

– Sprawdźmy tam – powiedział Tommy, dołączając do przyjaciela i wskazując na niewielki market budowlany po drugiej stronie ulicy.

Chwycili plecaki i trzymając się cienia chyłkiem podreptali w kierunku wskazanym przez Tommy’ego, uważnie się przy tym rozglądając. Choć żaden nieumarły nie zastąpił im drogi, to jednak rozlegające się w niewielkiej odległości beknięcia informowały ich na bieżąco, że nie są tu sami.

– Zamknięte – wysyczał przez zęby Dante, szarpiąc za metalową rurkę, pełniącą rolę uchwytu. Kucnął za stojącymi przy wejściu kubłami na odpadki i zaczął rozglądać się wokół.

– Moglibyśmy je po prostu rozbić – zasugerował Tommy, przyglądając się szklanym skrzydłom – Ale z pewnością zwabilibyśmy tym całą zgraję.

– Czyli nie możemy ich po prostu rozbić – odpowiedział z przekąsem blondyn, nadal omiatając wzrokiem okolicę. – Jakiś inny doskonały pomysł?

– Wejście od zaplecza?

– Spróbujmy.

Okrążyli budynek, zostawiając za sobą kolorowe, krzykliwe bilbordy. Chwilę później trafili do zalatującego stęchlizną zaułka, który swoim ponurym wyglądem przypominał bardzo dosadnie, że aktualnie trwała apokalipsa. Pomiędzy powywracanymi kubłami na śmieci panoszyły się szczury wielkości kotów. Farba ze ścian łuszczyła się całymi płatami, przypominając rozkładające się na prerii truchło, z którego odłaziła gnijąca skóra. Pożółkłe od słońca sztachety ogrodzenia przywoływały na myśl uzębienie pospolitego żula, w niewytłumaczalny sposób różniąc się od siebie wielkością i odcieniem – nie licząc tych, jakie zastąpiła wyłącznie pusta przestrzeń.

Mężczyźni ostrożnie minęli żerujące w odpadkach i niepokojąco im się przyglądające gryzonie. Ich czerwone ślepia z uwagą śledziły każdy ich krok, jakby tylko czekając na chwilę, gdy któryś z nich zachwieje się lub upadnie, by mogły rzucić mu się do gardła i skosztować świeżego mięsa. Wreszcie, po minucie lub dwóch dotarli na tyły, gdzie znajdowała się rampa dla ciężarówek czekających na rozładunek. Drzwi dla personelu również okazały się być zamknięte, jednak uwagę Dantego zwróciły blaszane wrota, przypominające segmentową bramę garażową.

– Pomóż mi z tym – powiedział Dante, chwytając za jeden z uchwytów. Sapiąc i złorzecząc na czym świat stoi, udało im się po chwili ruszyć bramę i unieść ją o kilka centymetrów w górę.

– Przytrzymam, a ty szybko coś podłóż! – Wysapał blondyn. Zacisnął zęby z wysiłku w czasie, gdy jego kompan wciskał w szczelinę blaszany kubeł, odebrany demonicznym szczurom, ku ich widocznemu i słyszalnemu niezadowoleniu.

– Gotowe. Wchodzimy?

– Tak. Szybko, zanim nas zeżrą – odparł nerwowo Dante, wskazując podbródkiem na przemykające między rozoranymi workami, syczące cienie.

Trafili do pomieszczenia służącego za magazyn. Tommy po omacku zdołał odszukać włącznik światła, jednak ten został uszkodzony lub po prostu nie działał. Gęstniejąca wokoło ciemność nie napawała optymizmem. Tym bardziej, iż obaj zdawali sobie sprawę ze śmiertelnego zagrożenia, mogącego czaić się w mroku.

Dante przykucnął i korzystając z sączącego się pod wrotami mdłego światła, zaczął wywracać do góry nogami zawartość swojego plecaka. Widząc pytające spojrzenie kompana, powiedział szybko:

– Wrzucałem gdzieś obozową lampkę. Sprawdź swój – po czym wrócił do przetrząsania ekwipunku.

– Nie, niestety. Taki bajzel, że nawet jakby nasrać do środka, to nikt by nie zauważył – kąśliwa uwaga Tommy’ego odbijała się echem od ścian. Dante prychnął.

– Jak dbasz, tak masz – odpowiedział, a na jego twarzy pojawił się ledwie dostrzegalny w ciemności błysk szczerzonych zębów. Niewiele potem jasny słup światła rozświetlił twarz blondyna.

– Mam. Pospieszmy się. Nie wiem, na ile wystarczy baterii.

Ruszyli w głąb blaszanego pudła, przypominającego dawno zapomnianą jaskinię. Wokół panował prawdziwy rozgardiasz – nie byli pierwszymi osobami, które czegoś tutaj szukały – toteż posuwali się do przodu wyjątkowo ostrożnie tak, aby nie zwabić wrogów niepotrzebnym hałasem. Delikatne światło kiepskiej jakości latarki z sieciowego marketu z trudem przebijało się przez smolistą czerń wnętrza budynku, który pozbawiony okien odcinał wędrowców skutecznie od innych źródeł światła.

– Przypomina grobowiec – wyszeptał Tommy, z niesłychaną łatwością radzący sobie z przeszkodami, co nie umknęło uwadze jego towarzysza. Ten, nawet pomimo światła latarki co chwila potykał się o porozrzucane na podłodze graty.

– Jak ty to robisz? – Zapytał wreszcie, powodowany niesłabnącą ciekawością.

– Robię co?

– Przechadzasz się po ciemku zupełnie tak, jakby było tu jasno jak w dzień.

– A widzisz… – Zaczął z przekąsem Tommy, a na jego brzydkiej twarzy pojawił się grymas, który mógłby zdradzać pewną ogarniającą go dumę – Ty nie widzisz w ciemności, bo twoje oczy potrzebują światła. Ja nie widzę różnicy, bo jestem ślepy jak kret. Nie jesteśmy tacy sami.

– Znaczy, że…

– To znaczy tyle, że będąc obdarzonym doskonałym wzrokiem o wiele dotkliwiej odczuwasz negatywne skutki sytuacji, w których zostajesz pozbawiony możliwości korzystania z tego zmysłu – dokończył za kolegę Tommy, tonem wykładowcy uniwersyteckiego, rzucającego studentowi ostatnią deskę ratunku w trakcie egzaminu.

– Aha… – Przytaknął Dante i skierował światło latarki ku szerokim, dwuskrzydłowym drzwiom, prowadzącym ku dalszej części sklepu. Na drzwiach, oprócz bazgrołów i dziwnych plam, znajdowały się dwa okrągłe okienka, po jednym na każdą stronę. To właśnie stąd niezbyt skorzy do pomocy pracownicy mogli obserwować halę sprzedaży, nim pojawili się na sąsiadujących sekcjach, ryzykując tym samym kontaktem z narzekającym na wszystko klientem.

Zbliżyli się do przeszkody i ostrożnie wychynęli zza plastikowych okienek. Dante omiótł przestrzeń przygasającą z wolna latarką.

– Musimy się pospieszyć. Na razie wygląda bezpiecznie.

Wybiegli na halę, szybko kierując się ku wijącemu się w dal labiryntowi alejek i regałów. Zatrzymali się na chwilę i nasłuchiwali. Otaczała ich wyłącznie martwa cisza.

– Ja biorę lewą, ty prawą stronę – wyszeptał Tommy, wskazując na najbliższy z działów. – Gdy skończymy, razem przechodzimy dalej.

– Zaczekaj – powiedział Dante, podbiegając do porzuconego, sklepowego wózka z nadzieją, że wszystkie cztery kółka będą sprawne.

Nie były.

Dante przeklął, kopiąc wykrzywione, najwyraźniej żyjące własnym życiem kółko, które ponownie obróciło się w kierunku zupełnie innym, niż zamierzony. Mężczyzna syknął z irytacją.

– Nie wiem czego się spodziewałeś – podsumował z ponurym uśmiechem Tommy, gdy jego przyjaciel powrócił, uparcie pchając przed sobą zdezelowany kosz.

– Chyba właśnie dokładnie tego – odparł nieco zrezygnowany, krzywiąc się przez piszczący dźwięk zbuntowanego kółka, penetrującego małżowiny jego uszu.

Rozpoczęli mozolną wędrówkę ku jądru ciemności, w drodze mijając kubły z farbą, pędzle, rolki zwiniętej tapety i całą masę szmelcu, bezużytecznego w konfrontacji z agresywnym, krwiożerczym wrogiem. Nie wiedzieli czego dokładnie szukają – jednak intuicja, odziedziczona po przodkach (w tym po łowcach mamutów) podpowiadała im, że powinno być to twarde i ciężkie, ewentualnie ostre, lecz w dalszym ciągu poręczne. Do tej pory ich jedynym przydatnym znaleziskiem były szklane butelki z łatwopalnym rozpuszczalnikiem, które bardzo ucieszyły Dantego. Po koszmarnej przygodzie nad jeziorem wiedzieli już, że ogień z łatwością radzi sobie ze szczerzącymi kły zwłokami, wędrującymi po ulicach.

Wreszcie po przedłużającej się tułaczce wśród milczących jak nagrobki regałów, Tomasz zauważył na ścianie coś interesującego. Szturchnął przyjaciela, wskazując by ten skierował światło we wskazanym przez niego kierunku. Ich oczom ukazał się wielki napis „MAJSTERKOWANIE”.

– To chyba tutaj – wyszeptał, ruszając w stronę, wskazywaną przez wielką strzałkę.

Po chwili dotarli do celu. Wokół nich, na ścianach i półkach leżały młotki, obcęgi, śrubokręty i cała masa innych narzędzi. Nieco dalej, na stelażach graniczących z działem „OGRÓD” wisiała doskonale wyeksponowana kolekcja siekier i poręcznych toporków, przypominająca muzealną wystawę. Na ten widok, obaj westchnęli zupełnie jak dziesięciolatek w dziale klocków LEGO, widzący najnowszy, wymarzony zestaw. Lub zboczeniec, widzący samotnego dziesięciolatka w dziale klocków LEGO. Nie tracąc więcej czasu, ruszyli przed siebie, kompletując bojowe wyposażenie i wrzucając co ciekawsze rzeczy do piszczącego smętnie wózka.

– Dzięki temu utorujemy sobie drogę – powiedział Dante, ważąc w rękach solidny, pięciokilogramowy młot wyburzeniowy. Był ciężki i nieco nieporęczny, lecz jego potencjał bojowy z pewnością miał szansę przemówić sam za siebie. Tommy wybrał z kolei mniejszy toporek, zastanawiając się pomiędzy nim a solidnym łomem, finalnie stawiając jednak na mobilność i szybkość ataku.

– Nie lubię broni obuchowej. Jednak co ostrze, to ostrze – podsumował wybór, odkładając pręt na miejsce. – Spójrz tutaj – dodał, wskazując na solidne, skórzane pasy narzędziowe.

– Doskonale! – Dante sięgnął ku taśmom, chwytając dwie z nich i mając przed oczyma wspomnienia ikonicznych filmów akcji z lat ‘90, założył je na tors w taki sposób, by krzyżowały się w okolicach mostka. Następnie przytroczył do nich kilka sztyletopodobnych śrubokrętów nie będących sztyletami, a także zgrabny młotek stolarski. Drugi z mężczyzn pozostał nieco bardziej zachowawczy, wieszając podobny pas przy biodrach, jak nakazuje zdrowy rozsądek.

– To co, mamy już chyba wszystko? – Zapytał Tommy, poprawiając uwierający go ekwipunek i kręcąc przy tym tyłkiem, jakby miał za chwilę wystąpić w pokazie tańca na rurze. W chwili gdy wypowiadał te słowa, latarka Dantego mrugnęła kilkukrotnie i zgasła. Mężczyzna westchnął, po czym trzepnął urządzeniem kilkukrotnie w otwartą dłoń. Słup światła ponownie wystrzelił z wnętrza cylindra, jednak w każdej chwili znajdujące się wewnątrz baterie mogły się całkowicie wyczerpać.

– Cóż, nie wyobrażam sobie, żebyśmy odnaleźli się tu bez źródła światła – wymamrotał blondyn, spoglądając z zakłopotaniem na towarzysza. Ten westchnął zrezygnowany.

– Z tego co kojarzę, baterie zazwyczaj znajdują się przy linii kas. Załatwmy to szybko.

Ruszyli przed siebie z nieco większą werwą niż poprzednio. Bojowy ekwipunek, nawet tak prowizoryczny, dodawał im pewności siebie. Po drodze udało im się znaleźć jeszcze kilka interesujących przedmiotów, takich jak ochraniacze na kolana czy grube, skórzane rękawice spawalnicze. Pchany przez nich kosz niemal po brzegi wypełnił się zabójczym asortymentem.

Wreszcie dotarli do celu.

– Spójrz, dzisiaj wszystkie kasy są samoobsługowe, hehe – powiedział Dante, siląc się na wymuszony, aczkolwiek kiepski żart.

– Boki zrywać. Szukaj lepiej tych baterii.

– Ojej, pan maruda… – Prychnął Dante i ruszył ku jednemu z urządzeń. – Spójrz, tam wiszą zupełnie nowe latarki… – Urwał i stanął jak wryty.

– Co jest? – Zapytał Tommy, zaintrygowany dziwnym zachowaniem przyjaciela. Ten jednak nie odpowiadał, a jedynie nakazał gestem, by Tommy został z tyłu, sam natomiast przykucnął i nasłuchiwał. Gdzieś w niewielkiej odległości rozległo się stłumione beknięcie, rozwiewające wszelkie wątpliwości odnośnie tego, co czekało w mroku przed nimi. Dante przywołał przyjaciela gestem.

– Musimy załatwić go szybko, nie wiadomo ile ich jeszcze się tutaj kręci. Zajdziemy go z dwóch stron. Ty odwrócisz jego uwagę, a ja – przerwał, unosząc solidny obuch na wysokość ich twarzy – Rozwalę mu łeb.

Zapadła chwila ciszy, zakłócanej wyłącznie przez osobliwe, mało apetyczne odgłosy przypominające żucie. Słysząc to, mężczyźni skrzywili się z niesmakiem.

– Dlaczego to ja mam robić za przynętę? Może ty mu się pokaż, a ja zaciukam go siekierką?

Ich wymianę zdań przerwało donośne beknięcie, a następnie szuranie stóp po posadzce. Stwór najwyraźniej skończył ucztować i ruszył się z miejsca.

– Nie mamy czasu na dyskusje. Do dzieła!

Ruszyli w stronę źródła kroków, kolejno dobywając broni. Dzierżona przez Dantego latarka przygasała rytmicznie z każdym stawianym przez niego krokiem, zmieniając halę marketu w dyskotekowy parkiet. Utrudniało to niestety prawidłową orientację w terenie i chwilę później w powietrzu rozległo się głuche uderzenie, któremu wtórował wściekły syk bólu, gdy dzierżący młot mężczyzna przyrżnął kolanem w bramkę antykradzieżową, a następnie wylądował na podłodze, upuszczając swoją broń. Ta z łoskotem rąbnęła o posadzkę, odtoczyła się w dal i z hukiem przydzwoniła w przeciwległą ścianę. Rumor ten nijak miał się jednak do dźwięku wyjącej syreny alarmowej, która uruchomiła się, gdy tylko Dante przekroczył linię kas. Mało tego – nad ich głowami rozpaliła się czerwona, migocząca dioda. Hałas był tak donośny, że byłby prawdopodobnie w stanie zbudzić nawet umarłych. W miejscu, w którym do tej pory zalegała niemalże jednorodna cisza, przypominało to nagłą eksplozję gwiazdy neutronowej.

Ci jednak aktualnie nie spali.

Widząc zniekształconą twarz zombie, a zwłaszcza jego niemalże fosforyzujące w ciemności ślepia, zakryte matowym bielmem, przez łepetynę chłopaka przeszła zabawna myśl, że przynajmniej wypełnił zadanie, doskonale wabiąc trupa w swoim kierunku.

Starał się wycofać, jednak parszywe zombie postąpiło krok naprzód, szczęśliwie ślizgając się nieco w kałuży krwi swej poprzedniej ofiary i plącząc się w jej rozciągniętych między kasami flakach. Trup chciwie kłapnął szczękami i wywalił na wierzch gnijący, i porośnięty krostami jęzor. Ten zaś wił się groteskowo, niczym schwytany w sieci węgorz, pragnący powrotu na muliste dno bajora. Leżący na ziemi blondyn nerwowo rozejrzał się wokół, korzystając ze szkarłatnego, migającego rytmicznie światła lampy alarmowej i usilnie szukając czegoś, co byłoby w stanie obrócić niezbyt pomyślny bieg wydarzeń na jego korzyść, i mimo wszystko ocalić mu skórę.

Korzystając ze swojej najpotężniejszej umiejętności pasywnej, jaką obdarzył go Los –  szczęścia głupca – zauważył niewielki automat na żetony, wypełniony kauczukowymi piłeczkami. W ostatnim rozpaczliwym zrywie zdołał sięgnąć wijącego się po podłodze przewodu i szarpnąć urządzenie, które z trzaskiem wyrżnęło o twardą powierzchnię sklepowych kafli. Znajdująca się w górnej części szklana kula wypełniona fantami pękła z hukiem, wyrzucając z siebie kolorową eksplozję barwnych piłeczek. Te, gnane siłą rozpędu, napłynęły pod koślawe nogi charczącego stwora, niczym fale dzikiego przypływu poruszane bliskością Księżyca i uderzające o skalisty brzeg. Stwór charknął jakby zdziwiony, gdy jedna z jego własnych kończyn wyfrunęła spod niego z taką prędkością i impetem, że niemal trafiła go w czoło, sprawiając tym samym, że ten z jękiem rypnął plecami o posadzkę.

– Kinetyka, suko – wysapał Dante, wspierając się na dziecięcej karuzeli, przypominającej żółtego słonia w czapce i ze śmigłem w dupie.

Świecąca resztkami swych sił latarka zamrugała dwukrotnie, po czym z pyknięciem zakończyła swój żywot. W ostatnich promieniach zbawiennego światła Dante zauważył, jak stwór z dzikim skowytem podnosi się i wyciąga przed siebie pokryte mozaiką strupów łapy, zakończone powykrzywianymi przez pośmiertne stężenie paluchami. Trup ponownie zaczął przeć naprzód, choć skutecznie utrudniały mu to rozsypane piłeczki.

Tymczasem, poruszający się ze zręcznością kulawej, trójnogiej fretki Tommy nadbiegał już zza pleców stwora. Dzierżąc dwa niewielkie toporki, przypominał atakującego indiańskiego wojownika, wymachującego tomahawkami i łasego na nowe skalpy. Z tą różnicą, że zamiast zwyczajowego okrzyku bojowego, z płuc mężczyzny wydobywało się jedynie charczenie i pokasływanie.

Rozległo się donośne uderzenie i wkrótce po nim kolejne, a następnie dźwięk przypominający trzask  pękającego jajka. Zwierzęcy kwik wypełnił uszy leżącego na ziemi mężczyzny. Poczuł, jak na twarz chlusnęła mu chłodna, cuchnąca ciecz, którą z obrzydzeniem zaczął ścierać rękawem. Dosłownie sekundę później, tuż obok niego z ciężkim łupnięciem wylądowało coś przypominającego worek kartofli.

– Jesteś cały? – Zdołał wysapać Tommy, szukając po omacku swojego kompana.

– Tak, żyję, dzięki – Odpowiedział z ciemności ten drugi i chwycił wyciągniętą dłoń przyjaciela. Zachwiał się lekko, gdy podeszwa jego buta wylądowała na toczącej się po posadzce, gumowej kulce. – Szczęście znowu mi dopisało – powiedział, wspierając się na karuzeli.

– Jak to przystoi głupiemu – skwitował Tommy.

– Nie musiałbym tyle kombinować, gdybyś ruszył się w porę! – Warknął zirytowany blondyn, rozmasowując obolałe kolano – Co cię zatrzymało tak długo?

Tommy nie kwapił się zbytnio z odpowiedzią, wręczył natomiast koledze kartonowe pudełko, w którym ten znalazł nową, solidną latarkę.

– Znalazłem je, nim rozpętało się to piekło.

Chwilę później jasny snop białego światła opromienił przestrzeń wokół nich. Tommy uruchomił znalezioną latarnię obozową i unosząc ją ponad głowę, wskazał na plastikowe panele za swoimi plecami.

– Próbowałem ominąć bramki alarmowe, jednak próżny okazał się to trud – odpowiedział, wzdychając ciężko i spoglądając z rozczarowaniem na przyjaciela, podobnie jak nauczyciel spogląda na porażkę swego najlepszego ucznia.

– Chyba żartujesz – warknął nieźle poirytowany Dante, podnosząc z ziemi swój młot – Twoje zboczenie zawodowe omal nie kosztowało mnie życia!

– Raczej twoja własna nieuwaga i nadmierna żywiołowość.

– Skąd mogłem wiedzieć, że bramki zadziałają, skoro światła nie udało się uruchomić?

– Przezorność. Mówi to panu coś, panie w gorącej wodzie kompaneczku?

Podpierając się na solidnym trzonku młota wyburzeniowego, Dante wbijał wzrok w nieruchomą twarz swojego przyjaciela. Niewiele później syrena wreszcie przestała wyć, lecz irytująca dioda nadal pulsowała wściekłą czerwienią.

– Co teraz? – Zapytał, przerzucając młot przez ramię. Jakby w odpowiedzi z ukrytego w bezkresnych ciemnościach wnętrza budynku dobiegły ich niepokojące dźwięki.

– Spieprzajmy stąd – powiedział krótko, kierując się ku wyjściu. Rozsuwane drzwi pozostawały jednak zamknięte.

– System alarmowy zatrzasnął drzwi na dobre, nie wyjdziemy – wycedził Tommy widząc zakłopotanie towarzysza.

– Dobra, dobra, nie czas na to, by to roztrząsać. Towarzyszą nam skrajne emocje. Czasami zdarza się popełnić błąd. Ale zaraz go naprawię – to mówiąc, blondyn odłożył latarkę, by ująć oburącz swój potężny oręż. Wymierzył.

Choć siła uderzenia była niebagatelna, a drzwi zatrzeszczały w swych ramach, to jednak starania mężczyzny nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Tommy parsknął.

– To nie szkło, tylko solidne, wytrzymałe tworzywo. Nie do przebicia.

– Czyli jesteśmy udupieni?

– Zgadnij, dzięki komu?

Ich rozwijającą się dysputę przerwało coraz wyraźniejsze charczenie oraz odgłosy człapiących kroków, trzeszczących stawów i stukających zębów. Licznych kroków – co nie wróżyło najlepiej, biorąc pod uwagę położenie, w jakim bohaterowie się znaleźli.

– Nie możemy tu zostać, biegiem! – Krzyknął Dante, chwytając za wózek i ruszając niczym wariat w losowo obranym kierunku, kierując się ponownie w głąb sklepu. Tommy westchnął, po czym ociągając się dołączył do towarzysza, licząc na to, że temu jak zwykle dopisze szczęście i uda im się w jednym kawałku opuścić budynek.

Mieli pecha.

Alejka którą wybrali, okazała się prowadzić donikąd.

– Musi tu być jakieś inne wyjście! – Wysapał Dante, rozglądając się wokół.

– A co powiesz na to? – Odparł Tommy, wskazując na rozległy świetlik dachowy.

– I jak twoim zdaniem mielibyśmy się tam dostać?

– W alejce obok ktoś zostawił… – Nie było mu jednak dane dokończyć, gdyż zza pobliskiego regału zaczęły wyłaniać się pierwsze żądne krwi trupy, maszerujące ponuro pośród ciemności. Ich czerwone ślepia jarzące się niczym diody lub pryszcze na gębie dojrzewającego nastolatka lśniły w mroku. Fala ścierwa, niczym stado wygłodniałych wilków zwęszyła swoją ofiarę. Wokół rozbrzmiała dzika wrzawa, kakofonia beknięć, charknięć i kwików w szerokiej gamie tonacji.

– Nie mamy szans, to koniec – zaskomlał Tommy, upuszczając swoją broń, która z brzdękiem wylądowała u jego stóp. Widząc to, Dante wrzasnął i ruszył na wroga w akcie desperackiej bezsilności. Potężny zamach z hukiem oderwał głowę pierwszego z napastników, posyłając ją daleko w tył. Kolejny cios, tym razem opadający z góry z trzaskiem zmiażdżył czaszkę skowyczącego potwora. Widząc zmagania towarzysza, Tommy odzyskał nieco rezonu.

Krzycząc bez opamiętania, rzucił się w wir walki, zasypując nadciągające zło falą ciosów. Ciemna jucha tryskała wokoło, a przeraźliwy kwik konających po raz wtóry potworów świdrował uszy, motywując do kolejnych zrywów i walki.

Jednak pomimo ich niebywałych wysiłków, zombie wciąż nacierały, z wolna zyskując coraz to większą przewagę. Wyraźnie zmęczeni mężczyźni zaczynali się cofać, ustępując przed gnającą, gnijącą hordą.

– Już po nas – wysapał Tommy, wbijając ostrze siekiery w pokryty mieszaniną śluzu i osocza łeb bekającej kreatury. To niestety utknęło, więc mężczyzna odepchnął napastnika, kopiąc go w klatkę piersiową. Żebra ustąpiły z trzaskiem, a sam nieumarły zachwiał się solidnie i powalając swoich krwiożerczych towarzyszy jak kulopodobne coś nie będące kulą do kręgli, uderzył w jeden z pobliskich regałów. Na głowy drepczących stworów posypały się pakunki z górnych półek.

Widząc to, Dante uśmiechnął się szyderczo i raz jeszcze ruszył do szalonej kontrofensywy, wymachując młotem i siejąc wokół prawdziwe spustoszenie. Jednak kłębiące się wokoło zombie wciąż nacierały, niemalże odcinając mężczyznę od walczącego za jego plecami sojusznika. Kolejna głowa pękła niczym doniczka, rozsadzona przez fajerwerki dowcipnego łobuza z sąsiedztwa. To pozwoliło Dantemu zbliżyć się do wypełnionego towarem regału. Nie zastanawiając się długo, przymierzył się do uderzenia.

Pięciokilogramowy, stalowy obuch zetknął się z nogą konstrukcji, krzesząc pomarańczowy pióropusz iskier. Półki i znajdujące się na nich towary zatrzęsły się groźnie, jednak nic więcej się nie wydarzyło.

– No dalej! – Wysapał przez zaciśnięte zęby Dante i zamierzył się raz jeszcze. Ponownie sypnęły iskry, a metalowa konstrukcja jęknęła, jak wiekowe drzewo smagane zbyt silnym wiatrem. Chwilę potem rozpoczęło się istne pandemonium.

Metalowy kątownik ugiął się pod wpływem uderzenia i spoczywającego na półkach ciężaru, a cała konstrukcja zaczęła chylić się ku nieuniknionemu upadkowi. Pojedyncze kartony zaczęły spadać na głowy niespodziewających się niczego bekających stworów, kolejno ich nokautując. Kilka sekund później runął cały regał, a powietrze wypełniło się wizgiem konających zombie. Stalowe pręty przygniotły większą część potwornego zgromadzenia, a kilka z nich, pękając, opadło na wierzgające wciąż truchła niczym sztych miecza, przebijając gnijące ciała i przyszpilając je do ziemi.

Początkowo zadowolony z siebie Dante nagle zaczął się wycofywać, z przestrachem widząc, że zniszczony regał uszkodził kolejny, stojący naprzeciwko, który zachwiał się i zaczął kołysać.

– Odsuń się! – Krzyknął blondyn do swego towarzysza, gestykulując żywo i odpychając w jego kierunku wózek. Ten jednak widząc eskalującą reakcję łańcuchową przylgnął do najdalszej możliwej ściany, jak pijawka do skóry na dupie, niemalże stając się z nią jednością.

Kolejne półki opadły ze zgrzytem i hukiem, wzniecając tumany duszącego kurzu i przygniatając resztki wciąż pełznących w ich stronę zombie. Destrukcyjny spektakl trwał jeszcze kilkanaście sekund, póki wszystkie konstrukcje w zasięgu nie runęły na płytę podłogi niczym lawina drewna, stali i papieru. Chwilę później, wokół skulonych pod ścianą mężczyzn rozciągało się istne pobojowisko. Gdzieś spod warstwy szczątków wciąż dobywało się rzężące charkanie konających zombie, jednak żaden ze stworów nie był w stanie wydostać się spod zwałowiska.

– To było… Imponujące – wydusił z siebie Tommy, pomimo kurzu i duszącego kaszlu siląc się na ton uznania i otrzepując ramiona z zalegającego na nich pyłu. – Chodź, pokażę ci co znalazłem.

Obeszli gruzowisko, potykając się i co rusz zaczepiając nogawkami o kawałki wygiętego metalu lub inne walające się wokoło badziewie. Wtem Tommy zatrzymał się, wskazując na częściowo przysypany podest samobieżny, służący konserwatorom oświetlenia.

– Tym dostaniemy się na górę – powiedział, natychmiast zabierając się do usuwania śmieciowiska. Dopiero po czasie zorientował się, że towarzysz stoi nieruchomo, a na jego twarzy zawitało wyraźne zwątpienie.

– Co znowu?

– Powiedz mi, ile my się znamy, co?

– Chyba za długo – odparł sucho mężczyzna, odrzucając na bok połamaną deskę klozetową w taki sposób, by uzmysłowić swojemu rozmówcy rosnący poziom irytacji. – A o co chodzi? Bo mamy mało czasu.

– Chyba nie wyobrażasz sobie, że na to wlezę i dam się unieść do góry? Mam lęk wysokości. Poszukajmy lepiej innego wyjścia.

Tommy zgarnął z podestu pozostałe śmieci, westchnął i otrzepując się podszedł do przyjaciela, nie patrząc nawet w jego kierunku. Wydobył z kieszeni sfatygowane opakowanie chusteczek, po czym gwałtownym ruchem pociągnął za jedną z nich i zaczął przecierać pokryte brudem i kurzem dłonie.

– Słyszysz to? – Zagadnął, nie odrywając wzroku od tańczącego między palcami skrawka materiału, powoli zmieniającego swą barwę z białego na ciemnoszary – Nadciąga kolejna horda. A my nie mamy już nic więcej, co mogłoby spaść im na łeb. Ponadto jesteśmy wykończeni poprzednim starciem. Więc albo wsiadamy na podest i ruszamy do góry, albo giniemy tutaj, rozerwani na strzępy i pozwalamy, by i nasze rozciągnięte między filarami flaki przystroiły wnętrze. – Urwał na chwilę, gdy gdzieś z sąsiedniego korytarza dobiegło ich echo nadchodzących kwików i beknięć. – Więc skończ płakać jak baba, pakuj co udało nam się zebrać i ładuj dupę do środka! – Dokończył ostro, mierząc przyjaciela zza okularów.

Widział na jego twarzy zwątpienie, obawy i rezygnację a nawet strach, gdy ten ukradkowo zerknął na pojazd. Nie mieli jednak wyjścia, skinął więc tylko w milczeniu głową i biorąc głębszy wdech sięgnął ku zabezpieczającym podest barierkom.

Niewiele później podest zaczął się rozkładać, stopniowo przybliżając swoich pasażerów do jaśniejącego w suficie celu ich podróży. Gdy byli mniej więcej w połowie wysokości, z jednego z bocznych korytarzy z rykiem wylała się cuchnąca fala zwłok i rozlała się po całej hali, w poszukiwaniu ofiar. Początkowo zombie zaczęły krążyć wokół zwałowiska, rozglądając się i starając zwęszyć trop. Tommy odruchowo przykucnął, gdy zauważył gnijącego, napuchniętego grubasa w resztkach kamizelki odblaskowej, którego żarzące się w ciemności czerwienią oczy powędrowały w górę i zatrzymały się na kołyszącym się podeście. Stwór zahukał cudacznie i ruszył w stronę maszyny.

– Cholera, wypatrzył nas! – Warknął mężczyzna, podrywając się z miejsca i doskakując do konsoli sterowania. – Nie można szybciej? – Zapytał, spoglądając na swego towarzysza. Ten jednak blady ze strachu przylgnął do barierek i stał jak spetryfikowany, a jego zaciśnięte przy uchwytach dłonie bielały z wysiłku.

Zombie ruszyły jak jeden mąż. Charcząc i zawodząc zaczęły przeciskać się przez gruzowisko, z każdą sekundą zbliżając się do podnośnika. Gdy pierwszy ze stworów, ten sam tłuścioch w kamizelce dobiegł do celu i zaczął się wspinać, inne poszły za jego przykładem. Napędzane instynktem stada, podobnie jak antylopy gnu starające się przekroczyć rzekę pełną wygłodniałych krokodyli, kolejne kreatury zaczęły włazić na rusztowanie, nie zwracając uwagi, iż to obciążone dodatkowo może w każdej chwili runąć.

Tommy spojrzał w dół i zauważył kłąb ciał, który z trzaskiem wyłamywanych stawów i stukaniem zębów obejmował już niemalże cały podnośnik, oplatając go jak wąż owinięty wokół gałęzi. Pierwsi z napastników znajdowali się już naprawdę blisko i nawet miotane przez mężczyznę przedmioty, które zabrał ze sobą ze sklepowych półek okazały się niewystarczające, by odegnać wygłodniałych napastników.

Usłyszał naprawdę bliskie beknięcie i obejrzał się gwałtownie. Trupioblada dłoń o zzieleniałych, nabiegłych ciemną krwią paznokciach zaciskała się wokół kostki Dantego. Tuż za nią, spod podestu wychynęła przesuszona głowa staruchy, którą porastały rzadkie resztki bladoróżowych włosów, które niegdyś puszyły się dumnie na jej głowie w formie trwałej.

Stwór mlasnął i przygotował się do ataku. Niczym bulgoczący relikt dawnych czasów zawył, rozdziawił paszczę, aż pokrywające jego podgardle fałdy zmarszczek zadrgały na podobieństwo korali dorodnego koguta. Chwilę później, ku przerażeniu Tommy’ego, szczęki kreatury zacisnęły się na łydce jego kompana, ochlapując gęstą śliną jego buty.

– Kurwa! – Krzyknął, natychmiast rzucając się przyjacielowi z odsieczą. Pełnym nienawiści kopnięciem i z chrzęstem miażdżonego nosa, posłał truposza z powrotem na sam dół biegającego wokół podnośnika stada. Wówczas urządzenie zatrzymało się.

– Szybko, na górę, jazda! – Wysapał Tommy, obuchem toporka posyłając kolejnego trupa w dół. Szarpnął oniemiałego kolegę za rękaw i pociągnął. Ten, niczym w transie ruszył się wreszcie z miejsca i niepewnym krokiem, kurczowo trzymając się barierek ruszył w stronę okna.

– No dalej, wyłaź! – Krzyknął płaczliwie ciemnowłosy, po czym ponownie zamachnął się toporkiem na pomarszczoną trupią łapę, która oplotła się już wokół barierki. Trzasnęło i gnijące palce ze stukiem spadły na podest, natomiast ich właściciel z kwikiem przepadł w zwałowisku u podnóża pojazdu. – Tylko ty z naszej dwójki dasz radę sam się podciągnąć! – Dodał, wyrzucając przez otwór resztki ich zdobycznych fantów.

– Nie mogę! Za wysoko! – Wyjęczał Dante żałośnie, sięgając ku aluminiowej ramie okna.

– Wejdź… – Odkrzyknął Tommy, rozgniatając czaszkę kolejnego napastnika – Na barierkę wejdź! Musisz!

Drżący jak osika blondyn podszedł do obdrapanej balustrady i zaskomlał jak domagający się spaceru pies. Oblepiony żądnymi krwi trupami wózek kołysał się niebezpiecznie na wszystkie strony. Tommy kątem oka zauważył przyjaciela, który zrezygnowany osuwa się ponownie na podest – No to po nas – przeszło mu przez myśl, gdy w ostatnim zrywie, sapiąc jak parowóz, siekł ostrzem siekiery, odrąbując kolejnemu zombie żuchwę. Ta zawirowała wokół poręczy jak zręcznie rzucona podkowa. Jednak było ich zbyt wielu. Otaczała ich niemal nieprzenikniona ściana trupów, hałaśliwa i rozsiewająca obrzydliwą woń rozkładu.

– Podaj rękę! – Usłyszał gdzieś ponad sobą. Brzmiało to jednak jak ulotne echo. Zrezygnowany, odwrócił się i zauważył twarz Dantego, zerkającą z zewnątrz. Na jego wciąż trupiobladym, niemalże kamiennym obliczu odmalował się jednak niepewny uśmiech. Tommy, niczym w ulotnych snach wyciągnął drżącą z wysiłku dłoń. Silny uchwyt przyjaciela uświadomił go, że to nie złudzenie.

Chwilę później obaj wylądowali na dachu. Tommy opadł na plecy, wyczerpany przedłużającą się walką i westchnął. Zdjął okulary i przetarł oczy przedramieniem i wierzchem dłoni, ścierając resztki juchy i śluzu. Zamrugał kilkukrotnie i zauważył Dantego, który z butelką rozpuszczalnika zbliża się do okna. Z wnętrza budynku w dalszym ciągu dobiegały szaleńcze odgłosy żądnych krwi bestii. Mężczyzna mamrotał coś pod nosem, po czym oderwał kawałek poszarpanego podkoszulka i wcisnął go do wnętrza pojemnika. Spośród kakofonii beknięć i wrzasków, uszy Tommy’ego jakimś cudem wyłowiły charakterystyczny dźwięk zapalniczki, a następnie trzaskający odgłos pękającego szkła.

Dzikie wrzaski nieumarłych rozgorzały podobnie jak szkarłatne płomienie, buchające z otworu w sklepieniu budynku. Chwilę później ciemny, gryzący dym przesłonił bezchmurne do tej pory niebo, zmuszając przyjaciół do tego, by nieco się oddalić. Przysiedli więc na niewielkim kominie i nie odzywając się do siebie, odpoczywali przez chwilę wsłuchując się w odgłosy konania.

Wreszcie, pierwszy odezwał się Tommy, wyrywając swojego towarzysza z zamyślenia.

– Myślałem, że już po nas. Jesteśmy kwita – wysapał. Dante kiwnął głową, jednak nie odezwał się, będąc zajętym rozmasowywaniem łydki. Dopiero wówczas Tommy uświadomił sobie, co zaszło.

– O kurwa, stary… – Wyjąkał, z przerażeniem wskazując podbródkiem na obolałą kończynę. – Co z tym zrobimy?

– To nic – odpowiedział drugi krótko, w dalszym ciągu rozmasowując obolałe miejsce.

– Jak to nic? Ta suka cię ugryzła! Jeśli czegoś nie zrobimy, zmienisz się w jednego z nich!

– Mówię ci, że to nic. Ale jeśli się upierasz, to nie wiem… Możesz wyssać jad, najlepiej przez siura.

– Kurwa spierdalaj! – Odburknął poirytowany Tommy, wstając z miejsca. – Pokaż!

– Co, siura? Nie, jednak nie. To gejowe – Odparł Dante, drażniąc przyjaciela i mimo powagi sytuacji przednio się przy tym bawiąc. Widząc jednak zmieniającą się na purpurowy kolor skórę kompana, a także pulsujące na jego skroniach żyły, podciągnął nogawkę. W miejscu ugryzienia skóra była lekko zaróżowiona, jednak bardziej w wyniku tarcia, niż przez ślady zębów.

– Jak to? – Zapytał Tommy, opadając z powrotem na siedzenie. – Przecież widziałem wyraźnie, jak zatapiała kły w twojej nodze…

– No właśnie w tym rzecz – odpowiedział spokojnie Dante, opuszczając nogawkę – Że nie zatopiła. Bo nie miała czego zatopić.

– Nie rozumiem.

– Gdy tak szeroko otworzyła japę, tuż po tym jak zauważyłem jej wyłysiały łeb, wypadła jej proteza – wyjaśnił mężczyzna – I spadła gdzieś w dół.

– Nie ma zębów…

– Nie ma ugryzienia. I nie ma zarażenia. To takie proste. Choć fakt, pozostają im łapska i ogólne pragnienie mordu.

– Byłoby łatwiej, gdybyśmy w takim razie mogli wszystkich pozbawić uzębienia, a to niemożliwe – stwierdził kwaśno Tommy, opierając się plecami o komin i osuwając się w dół.

– Ale możemy spróbować – powiedział dziarsko Dante, podnosząc z ziemi młot.

Dotrwałeś do końca?

Oceń tekst!

Średnia ocen 0 / 5. Liczba głosów: 0

Żadnych głosów - bądź pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *