Autor: Tomasz „Azamer” Mikiera
Świat Zabójców – oderwanie się od wszystkiego ma swoją cenę. Na przykład w postaci słowiańskich bestii, pragnących nie tylko krwi…
[16+] [wulgarny język] [przemoc]
Spokój starej, lekko podupadłej posiadłości zakłócił ostry dźwięk dzwonka do drzwi. Mężczyzna zacisnął usta i wypuścił powietrze nosem, wykonując ostatnie powtórzenie. Kropla potu spłynęła mu po czole, przemknęła po twarzy i zniknęła w upośledzonej brodzie wikinga. Dwa ciężkie wiadra wypełnione betonem o dość bagiennym stanie skupienia, uniosły się, po czym stuknęły o podłogę.
Miłosz sięgnął po ręcznik, ocierając spocone ramiona. Rozejrzał się po pokoju, który z zagraconej sypialni został zamieniony w prowizoryczną salę treningową. Pokręcił głową, odganiając od siebie niemiłe uczucie bycia obserwowanym. Narzucił na tors koszulę i wyszedł na korytarz.
Zabójca nie słyszał jak w przestrzeni między światami rozległo się zawiedzione westchnięcie. Zjawa wiekowego, greckiego rzeźbiarza spłynęła ze stołu na podłogę. Wzrok artysty płonął z twórczego podniecenia. Był pewien, że gdyby w tym momencie dorwał się do gliny, stworzyłby perfekcyjną rzeźbę Aresa. Chwilę później duch przypomniał sobie, że jest martwy. Z irytacją na bladym obliczu, poprawił wyraźnie opięte w jednym miejscu spodnie i zniknął.
Tymczasem Miłosz był już przy drzwiach wejściowych i sięgał za klamkę. W progu stał młody chłopak z lekko przestraszoną miną, lecz w pierwszej chwili Zabójca jakby go nie dostrzegł. Oczy Władcy Portali rozszerzyły się w zdumieniu. W jego głowie pojawiły się obrazy dalekich krain, zachodów słońca oraz wzburzonej wody, rozbijającej się falami o zamulony brzeg. Dałby słowo, że usłyszał również ciche słowa pieśni, napisanej u zaraniu dziejów. Nie zdawał sobie sprawy, że podobny dźwięk słyszeli wszyscy bohaterowie, stojący u progu wielkiej przygody.
– Eee… Przepraszam, weźmie pan tę pizzę? – zapytał przedstawiciel lokalnej małej gastronomii.
– Tak, oczywiście – wyrwany z zamyślenia Miłosz sięgnął po kartony, a bijący z nich przyjemny zapach, przypomniał mu, że nie jadł jeszcze śniadania. – Dzięki, ale ja nie zamawiałem…
– To dla Pana Ciemności, władcy podziemnego świata, sługi krainy umarłych – przerwał mu chłopak, nerwowo zerkając na notkę z adresem i szczegółami zamówienia.
– Jasne, przekażę mu.
– Do widzenia – chłopak skinął głową, obrócił się na pięcie, a po chwili rozległ się szczęk zamykanej furtki oraz warkot odpalanego skutera.
Miłosz z naręczem ciepłych pudeł skierował swe kroki prosto do pokoju kompana. Zastanawiając się doszedł do wniosku, że w sumie to dawno go nie widział ani z nim nie rozmawiał. Przypomniał sobie, że w ostatnim miesiącu kilkukrotnie dostrzegał jedynie czarną, przemykającą chyłkiem zjawę, którą brał za wyjątkowo udaną mutację nietoperza z modliszką. Z dziwnym uczuciem w żołądku, mogącym być zarówno skutkiem niepokoju o przyjaciela jak i głodem, uświadomił sobie, że od ostatniej wspólnej misji ratowania świata minęły już blisko dwa miesiące.
Stanął przed pokojem Tomasza i z racji zajętych rąk, pomógł sobie stopą, by trzykrotnie zastukać w twarde sosnowe drewno. Zaczekał chwilę w oczekiwaniu na odpowiedź, lecz gdy ta nie nadchodziła, załomotał ponownie. Tym razem usłyszał wyraźnie zirytowany, ochrypły, jakby elektroniczny głos:
– Połóż je pod drzwiami i odejdź, śmiertelniku.
– Ja ci dam śmiertelnika – mruknął Miłosz jakby został obrzucony inwektywą.
Oburzenie Władcy Portali było dość bezzasadne i mocno wyprzedzało fabułę, zgodnie z którą Zabójcy zyskują nieśmiertelność dopiero po potyczce z Pożeraczem Światów. Oczywiście mówimy tu o opowieściach kanonicznych i zbiorach sprzed Wielkiej Wojny. To zupełnie inna historia, ale jako narrator nie uznaję tych wyssanych z palca fillerów, w których bohaterowie nie mają nawet ściśle określonego poziomu mocy.
Ale wróćmy do zirytowanego Miłosza, który właśnie zaczął kopać w drzwi tak silnie, że te dygotały w zawiasach.
– Otwarte! – dobiegło z pokoju.
Zadowolony Szyderca uśmiechnął się półgębkiem i nacisnął klamkę łokciem. Uśmiech z jego twarzy spełzł tak szybko, jak się pojawił. Uderzyła w niego fala smrodu, w której dominowały nuty szczyn, potu i zgnilizny. Nie mogąc osłonić nosa ręką, uniósł wyżej pudełka z pizzą. Przyjemny zapach ciasta ginął wśród niekwestionowanego władcy – fetoru.
Postępując nieco wbrew sobie wojownik przestąpił próg, mrużąc szczypiące i łzawiące oczy. Początkowo sądził, że znalazł się na pogrążonym w półmroku wysypisku, składającym się głównie z pudełek po pizzy oraz srebrnych i papierowych resztkach po kebabach. Krzywa wieża opakowań wznosiła się od podłogi aż po sufit, tworząc paskudną, gnijącą instalację niespełnionego artysty. W kącie pokoju rozległ się nieprzyjemny chlupot, jakby ktoś właśnie zwymiotował.
Samoświadomy kawałek pleśni zaatakował właśnie szczura, pożerającego zielonkawy kawałek pepperoni. Nieszczęsny gryzoń pisnął cicho i zniknął pod naporem cuchnącego szlamu, z którego gdzieniegdzie wyrastały owocniki grzybów o długich, wiotkich nóżkach i kolorowych kapeluszach. Miłosz wątpił, czy po spałaszowaniu któregoś z tych lekko fosforyzujących grzybków, obudziłby się w Kansas.
W centralnej części rozgardiaszu, śmietniska oraz koszmaru każdej matki, tkwiła sporej wielkości poducha. Na jej środku leżało człekopodobne coś o ziemistej, niezdrowej cerze i wykrzywionym, brzydkim obliczu. Szmaragdowe, pałające żądzą mordu spojrzenie przedostawało się przez kurtynę długich, przetłuszczonych, splątanych kudłów i padało na Miłosza.
Ten zaś odłożył stygnącą pizzę na w miarę wolnej i bezpiecznej przestrzeni – na szczęście drapieżna pleśń wciąż była zajęta trawieniem szczura. W półmroku dojrzał pilota, sięgnął po niego i wcisnął czerwony przycisk. Telewizor zgasł z cichym pyknięciem, na co stworzenie z poduchy zawarczało. Następnie wydało z siebie szereg dźwięków jakby chciało coś powiedzieć, lecz już dawno zapomniało ludzkiej mowy.
Miłosz ostrożnie podszedł do stwora i pochylił się, próbując wyłuskać z jego dłoni pada od konsoli. Siłował się z urządzeniem, lecz dał sobie spokój, gdy zauważył czerwonawe ślady, biegnące od nadgarstka maszkary aż po gałki kontrolera. Zaschnięta i zmieszana porcja sosów była równie solidna co przeświadczenie patusa, że w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem.
Wojownik minął rzężącą maszkarę i podszedł do okna. Odchylił jedną z zasłon i otworzył okno, wpuszczając do środka rześkie, poranne powietrze. Niemrawe sprzeciwy stwora przerodziły się w gwałtowne, wrzaskliwe protesty.
– Dobrze, już dobrze. Tylko je uchylę! Przecież zawsze możesz wstać i je zamknąć – powiedział Szyderca.
– Grrrrrr… Wrau! Szzzzhhhhh…
Dopiero teraz Zabójca zrozumiał, że ta przeklęta istota nie jest już w stanie poruszać się o własnych siłach. Niczym krab ze znalezioną muszlą, stała się jednością z siedziskiem, a ogromny puf był integralną częścią jej jestestwa.
– Eh, szkoda słów… Biorę jedną, ok? – Miłosz wziął pudełko, a resztę podsunął stworowi w zasięg łap.
Paskuda warknęła coś cicho, poruszyła małym palcem lewej ręki, który zastygł nad urządzeniem, leżącym mu na brzuchu. Wdusił jeden z przycisków, a z głośnika nad drzwiami popłynął głos Tomasza:
– Połóż je pod drzwiami i odejdź, śmiertelniku.
Stwór zmieszał się, zmarszczył krzaczaste brwi i ponownie wcisnął przycisk na urządzeniu.
– Drobne pod wycieraczką! – kolejne kliknięcie. – Dzięki! A teraz wypierdalaj!
Nastała cisza i Miłosz zrozumiał, że ostatnia kwestia była tym, co stwór miał mu rzeczywiście do powiedzenia. Skinął więc głową i wyszedł, zostawiając w spokoju to, co niegdyś było jego najwierniejszym kompanem.
***
Jeśli ktoś właśnie pomyślał, że Szyderca jest gnojkiem, pajacem, fajfusem i zasrańcem, który odwraca się plecami do przyjaciela w potrzebie, to niech natychmiast zapierdala na przeprosinową pielgrzymkę. Najlepiej do monopolowego, by wypić zdrowie Zabójcy! To znaczy wszystkie powyższe określenia do Miłosza pasują, lecz nie z powodu zostawiania druhów w potrzebie.
Władca Portali wcielał w życie swój iście diaboliczny plan. Siedział więc w kuchni z łokciami opartymi o blat stołu i powoli przeżuwał kawałki pizzy. Przez poruszającą się miarowo żuchwę oraz brodę zwieńczoną kępką jasnych włosów, przypominał obecnie starego, znudzonego capa.
Po posiłku wstał z miejsca i przeszedł do drugiej fazy planu. Znalazł się przed domem, przystanął na moment ciesząc się wspaniałą aurą lata. Przedpołudniowe promienie słońca padały na jego twarz, zapewniając ciału końską dawkę witaminy D. Oblicze wojownika pokraśniało jakby właśnie dowiedział się o wygranej w totka.
Każdy element otoczenia sprawiał, że jego dobry nastrój nadymał się niczym materac podłączony do pompki elektrycznej. Śpiew ptaków, widok przemykających jaskółek, kąpiące się w piasku wróble, wąż ogrodowy leżący w trawie – jednym słowem uwielbiał rzeczy, których normalny człowiek nie dostrzega. A gdy już je zauważy, to dziwi się i żałuje, że nie widział ich wcześniej.
Miłosz pochylił się i podniósł z ziemi końcówkę węża, którym podlewał swoją do granic absurdu wypielęgnowaną rabatkę. Podszedł do wystającej z ziemi metalowej rury, zakończonej kranem. Odkręcił zawór i poczekał aż ciepła, nagrzana przez słońce woda zmieni się w lodowaty strumień. Zagiął plastik, by nie marnować zasobów matki natury i skierował się w lewo.
Po kilkunastu krokach znalazł się tuż przy delikatnie uchylonym oknie. Zajrzał do środka upewniwszy się, że stwór niczego nie podejrzewa. Zakrył usta dłonią, tłumiąc śmiech. Czuł się jak za starych dobrych czasów, gdy był młodszy i życie było znacznie prostsze – kiedy nie trzeba było ratować zespolonego z pufą kompana.
Wyprostował się, pociągnął do siebie węża, który niczym prawdziwe zwierzę wił się na ziemi. Odetchnął głęboko i policzył do trzech. W momencie gdy w jego myślach zabrzmiała i zwizualizowała się neonowa trójka, otworzył okno, gwałtownym ruchem zerwał przeszkadzające zasłony i odgiął plastik.
Lodowaty strumień chlusnął o parapet, by zaraz pod wpływem palca Szydercy, zmienić się w wodny bicz. W tej potyczce Miłosz nie brał jeńców i był głuchy na rzężenia oraz jęki rannych. Z wyszczerzoną w paskudnym uśmiechu mordą oczyszczał pokój, czując się jak Nepton – bóg jezior, mórz i oceanów. Bóg ten był również władcą bagnistych sadzawek, ale zazwyczaj o tym nie wspominano, by nie robić mu przykrości.
Dzierżona przez Miłosza broń pozbywała się wszelkiego plugastwa, które zalęgło się w pokoju. Jak za dotknięciem magicznej różdżki ze ścian poznikała pleśń, z regałów kurz, a od wielkiego pufa z wrzaskiem odkleił się Tomasz. Mężczyzna wydając z siebie nieludzkie, gardłowe wrzaski, niekiedy przerywane bulgotaniem topielca, miotał się po pokoju jak poparzony.
Zimny prysznic był dobrym i cierpliwym nauczycielem. Początkowo Pan Ciemności wydawał z siebie jedynie nieartykułowane dźwięki, lecz po kilku chluśnięciach zimnym strumieniem po mordzie, zaczęły wydobywać się z niego pierwsze słowa.
Miłosz bawił się wyśmienicie i wyszczerzył zęby, gdy usłyszał wrzaskliwe przekleństwa, będące zwiastunem powrotu przyjaciela na łono człowieczeństwa. W końcu zagiął końcówkę węża i krytycznym okiem spojrzał na swoje dzieło. A było ono doprawdy piękne.
Tomasz stał na środku pokoju w lekkim rozkroku, z rękami przyklejonymi do boków i łypał wokół nienawistnym wzrokiem. Szata maga odzyskała swój dawny blask, długie włosy przestały być zlepionym i zawszonym kłębowiskiem. Pan Ciemności uczynił krok w stronę okna i wystawił przed siebie dłonie, zupełnie jakby chciał zacisnąć je na szyi drugiego z Zabójców. Miłosz wycelował w niego wężem i rzekł:
– Paskudo zakichana! Grzybie śmierdzący, pleśnią obrośnięty! To ja w misjach uczestniczę, pieniądze zarabiam… A ty się wylegujesz, żresz badziewie i po prostu mnie wkurwiasz?
– Smutek… – dźwięk wydobywający się z gardła Tomasza, brzmiał jak stłumiony głos nieszczęśnika, którego zamurowano we wnętrzu starego domostwa.
– A wiesz, co jest najlepsze na smutek i trud doczesnego życia? – zapytał wojownik natchnionym tonem.
– Piwo w oszronionej szklance, podane przez piękną dziewczynę w bikini?
– Hmmm… W sumie, to też – odparł Miłosz po krótkim zastanowieniu. – Ale miałem na myśli WY-PRA-WĘ! Masz trzy godziny na ogarnięcie dupy. No już, raz, raz!
– A pocałuj ty się w…
Niestety wszechświat nie usłyszał, gdzie Miłosz ma się cmoknąć. Końcówka węża z przyciśniętym do niej palcem Szydercy natychmiast skierowała się w stronę maga i strumień lodowatej wody uderzył go prosto w pysk. Ponownie rozległy się bulgoczące dźwięki przerywane złorzeczeniami.
– Trzy godziny – powtórzył Władca Portali, powoli odchodząc od okna.
W tym momencie ktoś rozsądny powinien zadać pytanie: czy warto było reagować tak gwałtownie? Czy środki użyte wobec zapleśniałego przyjaciela nie były aby przesadą? I czy warto było niszczyć konsolę oraz wszystkie sprzęty, a sam pokój (i dom w konsekwencji) zmienić w wilgotne i sprzyjające rozwojowi grzyba środowisko?
Zapewne w głowie Miłosza w odpowiedzi na te wszystkie pytania pojawiłoby się tylko jedno słowo. Warto.
***
Srebrna Strzała terkotała przed domem. Piętnaście minut temu Miłosz wrzucił ostatnią rzecz do zapakowanego do granic możliwości bagażnika, a teraz siedział na miejscu kierowcy i w zniecierpliwieniu bębnił palcami o kierownicę. Spojrzał na zegarek i westchnął ciężko, godząc się z losem. Już miał gasić silnik i iść po ogrodowego węża, gdy drzwi od strony pasażera otworzyły się, a na miejsce wgramolił się Tomasz.
Wyglądał dosyć czysto i schludnie – przynajmniej jak na swoje indywidualne standardy – w niczym nie przypominając obrzydliwego, grzybicznego stwora sprzed kilku godzin. Jednak było w nim coś dziwnego… Coś niezwykłego w jego postaci sprawiało, że Miłosz nie potrafił oderwać wzroku.
– Gapisz mi się na bebech? – zapytał mag, groźnie mrużąc oczy i próbując się wyprostować, by ukryć wyraźnie zaokrąglony, piwny brzuszek.
– Zerknąłem tylko. Spasłeś się – stwierdził Szyderca. – Wyglądasz jak te robale z „Facetów w czerni”, wiesz, te patykowate z wydętymi bebzonami..
– Dobra, jedźmy już.
– Bo to raczej nie z głodu, co? – kpił dalej wojownik, po czym dodał z miną niewiniątka. – Może masz ochotę na pizzę lub kebaba? Zatrzymam się po drodze…
– Weź zamknij w końcu mordę, ok? Poćwiczę, przejdę na dietę i będzie git. Jeszcze zobaczysz, będę miał taki sześciopak na klacie, że się zesrasz z zazdrości.
– Yhym, bo jedyny sześciopak jaki dotychczas widziałeś to ten z półki w monopolowym – mruknął pod nosem Miłosz i nie kontynuował tematu.
Opony Srebrnej Strzały zachrzęściły na żwirze i mężczyźni niespiesznie ruszyli w kierunku jednej z najniebezpieczniejszych przygód w ich życiu. Wybór miejsca na Wyprawę zawsze należał do Miłosza. Po pierwsze posiadał on legendarny zmysł orientacji w terenie oraz umiejętność czytania map. Nawet tych odwróconych do góry nogami. Po drugie tylko on posiadał prawo jazdy.
Szyderca nadal wzbraniał się przed używaniem portali, jeśli w grę wchodził coroczny wyjazd. Mówił, że podróż samochodem ma swój urok, wzmacnia więź między towarzyszami oraz daje poczucie dumy, że zachowują się jak normalni ludzie, a nie przerysowani, komiksowi bohaterowie.
W trakcie przejażdżki wehikułem nie wydarzyło się nic wartego wspomnienia. No może poza przeprawą promem przez jedną z lubuskich rzek. Miłosz oparty o barierki przez kilka minut opowiadał o stopniu zamulenia Odry z takim przejęciem, że zwrócił na siebie uwagę dwóch starszych wędkarzy, którzy z lubością podjęli temat. Podczas ich dyskusji prom przybił na brzeg, a Szyderca z miną niewiniątka wsiadł do auta i ruszył w dalszą drogę, zostawiając kłócących się Januszy o najlepszą zanętę na karasie.
Po blisko kwadransie Miłosz skręcił w jedną z polnych dróg i zaczął zwalniać. Zatrzymał się i wykrzywił wargi w tajemniczym uśmiechu. Tomasz spojrzał na zielony, gęsty portal stworzony przez matkę naturę. Wiedziony ciekawością otworzył drzwi i wyszedł z auta, po czym przyjrzał się łukowato wygiętej gałęzi, zagradzającej dalszą drogę. Odwrócił się gwałtownie, gdy w zielonym listowiu coś zachrobotało.
– Pieprzony lelek – mruknął Zabójca i zwrócił się do przyjaciela. – Postaram się unieść ten konar, żebyśmy mogli przejechać. W sumie to daleko jeszcze?
– Nie, parę metrów.
Pan Ciemności mruknął coś obelżywego pod nosem, domyślając się, że cel ich wędrówki znajduje się tuż za zieloną kurtyną. Jakby na potwierdzenie jego myśli, podmuch wiatru przyniósł ze sobą szum trzcin i delikatny plusk drapieżnika polującego w szuwarach. Tomasz uniósł prawą rękę i zebrał energię. Z dłoni maga wystrzeliła czarna łapa, która chwyciła obrośnięty bluszczem konar i ostrożnie uniosła go na kilkanaście centymetrów.
Silnik Srebrnej Strzały zamruczał cicho, gdy Miłosz wrzucił jedynkę i powoli toczył się po piaszczystej ścieżce, której środkiem biegł wąski pasek karłowatej trawy. Auto zatrzymało się po drugiej stronie przeszkody, a zielona kurtyna opadła tuż za nim.
– I co sądzisz? – zapytał Szyderca rozglądając się wokół.
Tomasz rzucił okiem na sporej wielkości jeziorko oraz mulisty brzeg, gęsto zarośnięty trzcinami. Przespacerował się po polance jakby naturalnie stworzonej do biwakowania i czekającej tylko, aż ktoś spragniony wypoczynku, rozbije na niej namiot. Mag kiwnął głową wyraźnie zadowolony z wybranej przez przyjaciela miejscówki.
Miłosz z uciechą klasnął w dłonie i zaczął wypakowywać sprzęt z bagażnika. Na trawie wylądowała torba z namiotem, dmuchany materac, dwa śpiwory, trzy wędki, sporej wielkości żółta miska, reklamówki z prowiantem oraz reszta mniej ważnych szpargałów. Zabójcy instynktownie zrozumieli, co w tym momencie było ich priorytetem, więc natychmiast skierowali się ku brzegowi.
Stojąc ramię w ramię spojrzeli po sobie, a następnie w dół na przyniesione trzy dwunastopaki piwa oraz dwa czteropaki bezalkoholowego soczku. Na polanie rozniosła się seria mruknięć i pochrząkiwań, świadcząca o wzmożonym wysiłku umysłowym dwóch filozofów. W końcu Miłosz wypowiedział to, czego obaj najbardziej się obawiali:
– Myślisz, że starczy? Może pojechać do jakiejś okolicznej wsi i dokupić?
– Hmmm, mamy pół dnia i wieczór, jutro cały a pojutrze wracamy, więc w grę wchodzą zerówki, bo prowadzisz. Kurczę, ciężki temat…
– A jak zabraknie?
– To będzie lipa – skwitował Tomasz z kwaśną miną. – Na moje ryzyko, starczy. Wrzucaj w szuwary.
Władca Portali wziął jeden z dwunastopaków i z głośnym pluskiem wrzucił go w przybrzeżny muł. Po chwili do pięcioprocentowej bratni dołączyły ich owocowe, pozbawione procentów siostry. Szyderca ostatni raz sprawdził, czy ich ekwipunek jest solidnie zabezpieczony przez mulistą zawartość jeziorka. Następnie, kierowany ciekawością smakosza oraz chęcią ochłody podczas tak ciepłego dnia, sięgnął po dwie puszki napoju.
– Może najpierw rozbijemy namiot? A nie tak od razu za chlanie? – roześmiał się Tomasz, biorąc od przyjaciela piwo.
– E tam, przecież daliśmy radę w zeszłym roku. To i w tym jakoś pójdzie. Może nawet szybciej i sprawniej!
Mag był doskonale świadomy ich wspólnych, dość nikłych umiejętności ogarniania sobie noclegu i w tamtej chwili szczerze wątpił w słowa kompana. Był więc naprawdę zdumiony, gdy namiot udało im się rozbić szybko i bez większych problemów. Co prawda, w jednym momencie byli zmuszeni zajrzeć do instrukcji, bo Tomaszowi zostały w rękach dwa metalowe śledzie i nie miał pojęcia, gdzie należy je powbijać. Ale poza tą jedną wpadką wszystko poszło gładko, zupełnie jak za sprawą czarów.
– Dobra – Pan Ciemności otarł pot z czoła i rozejrzał się po polanie. – To teraz jakieś ognisko. W tym miejscu będzie dobrze?
– Tak, tak, cokolwiek powiesz – burknął wojownik, a po tonie jego głosu Tomasz natychmiast wiedział, że w kwestii rozpalania ognia jest zdany wyłącznie na siebie.
Wzruszył ramionami, przechodząc obok Szydercy pochylonego nad swym wędkarskim ekwipunkiem i mruczącego do siebie pod nosem coś o wyborze odpowiedniego haczyka na mitycznego króla wód. Tomasz pokręcił głową, westchnął ciężko i otworzył bagażnik, wyjmując z niego dużą torbę na zakupy. Po chwili pokonał zieloną kurtynę i ruszył w stronę pobliskiego lasu.
Dyszał jak stara lokomotywa, raz po raz pochylając się i sięgając po opadłe gałązki, idealne na rozpałkę. Następnie stosik patyków na dnie torby przykrył grubszym i bardziej żarodajnym drewnem. W czasie poszukiwań tylko w jednym przypadku musiał użyć swoich magicznych umiejętności, by przełamać gruby, brzozowy konar, który nijak nie chciał się przepołowić z użyciem siły fizycznej.
Zadowolony z wykonanego zadania mag podniósł wypełnioną po brzegi torbę, stęknął i ruszył w powrotną drogę do obozowiska. Gdy ponownie wszedł na wąską, piaszczystą ścieżkę, ujrzał dziwną rzecz, znajdującą się po prawej stronie dzielącego garbu. Poza dwiema pełzającymi równolegle do siebie gąsienicami, ujrzał tajemniczą linię, jakby miniaturowe koryto dawno zapomnianej rzeki. Tomaszowi na myśl przyszło niesforne dziecko, które wyposażone w sporej wielkości kij, rysuje nim prostą i długą linię, prowadzącą od lasu do…
Mag przyspieszył, czując wyraźny ścisk w okolicach żołądka. Oczyma wyobraźni ujrzał przerażającego potwora o zakrwawionym pysku, stojącego nad poszarpanym ciałem Szydercy. Wyraźnie widział głębokie ślady pazurów na boku Srebrnej Strzały oraz strzępy namiotu, przypominające girlandy jelit, zwisające z pobliskich gałęzi. Zadrżał i choć z każdym krokiem miał wrażenie, że drzewo robiło się coraz cięższe, narastający niepokój nie pozwalał na odpoczynek.
Szybkim krokiem przeszedł przez leśny portal, tuż przy którym znikał ślad na piasku. Z mocno bijącym sercem stanął przy aucie. Rączka torby pękła z trzaskiem, drewno rozsypało się po trawie, lecz Tomasz jakby tego nie zauważył. Stał nieruchomo i z jeszcze większą bladością na obliczu niż zazwyczaj, patrzył na obozowisko.
– Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha – Miłosz podniósł wzrok znad mieszanej ręką zanęty i zerknął na towarzysza. – Przycisnęło cię w lesie, czy jak?
– Co? Eee… Nikogo… Nic tu nie przylazło?
– Poza tobą? – Szyderca zmarszczył brwi w zastanowieniu. – Nie. Choć w sumie coś przed chwilą chrobotało w gęstwinie, ale wiesz jak jest nad wodą. To pewnie był lelek czy inne cholerstwo.
– Taaa… Inne cholerstwo – powtórzył Tomasz z wahaniem.
Pan Ciemności podszedł do wody, obmył dłonie i po chwili opadł na rozłożone wędkarskie krzesło. Patrzył w spokojną taflę wody, a z jego twarzy nie znikał wyraz zaniepokojenia. Miał złe przeczucia i wyraźnie czuł na karku wbite w niego spojrzenie pary nienawistnych oczu. Gwałtownie odwrócił się w kierunku gęstwiny, lecz w zacienionych chaszczach nie dostrzegł niczego podejrzanego. Nikt na niego nie spoglądał. Może oprócz Miłosza, który z narastającą ciekawością obserwował dziwne zachowanie przyjaciela.
– Z ciężkim sercem to mówię, ale… Może nie powinieneś dzisiaj pić?
– Nie, wszystko w porządku – mruknął Tomasz, lecz tymi słowami nie przekonał ani siebie, ani kompana.
– A jak się czujesz? Zbiera ci się na wymioty? Masz zawroty głowy? – dopytywał wojownik z medycznym zacięciem. – Wiesz, z twoim pechem to mogłeś dostać udaru w zacienionym lesie.
– Nie, wszystko dobrze. Tylko… – mag zawahał się, po czym opowiedział mu o tajemniczym zagłębieniu na ścieżce.
– Zaniepokoił cię ślad na piasku, tak? – podsumował Miłosz z udawaną troską, powstrzymując się przed parsknięciem i pokręceniem głową. – Posiedź i posłuchaj przez chwilę.
Tomasz wstrzymał oddech i przymknął oczy, by lepiej słyszeć. Z początku nie docierało do niego nic, poza szumem wody i szelestem trzcin. Po chwili podmuch wiatru przyniósł ze sobą strzępy pojedynczych słów, urywany śmiech, dziecięcy wysoki głosik…
– Ktoś rozbił się po drugiej stronie – mruknął wojownik, widząc jak cień niepokoju znika z twarzy przyjaciela. – Po prostu widziałeś ślady pozostawione przez gówniarza z kijem.
– Stary, ja…
– Naprawdę potrzebujesz wypoczynku – przerwał mu Miłosz podnosząc miskę z zanętą. – Po pierwsze napij się piwa. Po drugie rozpal ognisko i zjedz kiełbę. A później powtarzaj punkt pierwszy do uzyskania odpowiedniego efektu rozluźnienia.
Rada Szydercy wydawała się w tym wypadku rozsądnym wyjściem. Wyraźnie spokojniejszy Tomasz zabrał się więc za rozpalanie ogniska. Już po kilku minutach dmuchania i chuchania na potraktowane zapalniczką patyczki, pojawił się pierwszy z większych, łapczywych płomieni. Mag dobrze o niego zadbał, karmiąc go suchą trawą i kawałkami kory.
Wędki przygotowano, kiełbasę ponacinano, a dwie aluminiowe puszki ze złocistym płynem z przyjemnością opróżniono. Zabójcy siedzieli na wędkarskich krzesłach, milcząc i wpatrując się w wodę. Ciszę przerywał tylko syk tłuszczu kapiącego do ogniska oraz powtarzające się, ordynarne beknięcia, które echem krążyły wokół jeziora.
Po obfitym posiłku składającym się z chleba, piwa oraz kiełbasianych pęt, rozpoczął się czas łowów. Miłosz z roziskrzonym wzrokiem sięgnął do miski z zanętą i zaczął formować z niej zbite, ciężkie kule. Przypominał młodziaka, który z wyszczerzonym obliczem lepi śnieżkę, by za moment trafić dziewczynę, do której już od dawna smali cholewki.
Najedzony Tomasz z puszką piwa w ręce, wygodnie umościł się na siedzisku, prostując długie, patykowate nogi. Rozpiął poły czarnego płaszcza, który mimo letniej, znacznie przewiewniejszej wersji, w tym momencie grzał niemiłosiernie. Pan Ciemności poklepał się po uwolnionym na światło dzienne wydatnym brzuchu i spod półprzymkniętych powiek obserwował poczynania kompana.
A ten właśnie lustrował powierzchnię jeziora, mrucząc coś do siebie pod nosem. Nagle zamachnął się i rzucił. Rozległ się głośny plusk. Miłosz przez chwilę patrzył w tamto miejsce, po czym uformował kolejną kulę. Kilkukrotnie rzucał, nieruchomiał i spoglądał jak sroka w gnat. W końcu chwycił jedną z wędek, ostrożnie nadział na haczyk wijącego się robaka i zarzucił. Spławik na moment zniknął pod powierzchnią wody, po czym wypłynął i ustawił się pionowo, przypominając miniaturową boję.
Minuty mijały powoli. Czas przestał mieć znaczenie. Liczył się tylko łyk chłodnego piwa oraz nieruchomy spławik, w który wlepiali ślepia. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, niebo szarzało i ciemniało, aż w końcu pojawiły się na nim pierwsze gwiazdy. Miłosz, którego irytacja z powodu braku złowionych ryb narastała z każdą chwilą, zniknął w namiocie w poszukiwaniu plecaka.
– Teraz dopiero zaczyna się zabawa – powiedział z gorejącym wzrokiem, stając obok Tomasza. W dłoniach trzymał jakieś plastikowe pudełko i chichotał jak złoczyńca, który zaraz wyjawi bohaterowi swój przebiegły plan zawładnięcia światem.
– Co tam masz?
– Wątróbkę – zarechotał Miłosz, jakby w tym roku święta przyszły pięć miesięcy wcześniej. – Pewnie się zastanawiałeś czemu nie zarzuciłem wszystkich wędek. Już ci wyjaśniam: bo tak czynią amatorzy, leszcze wędkarskiego poligonu. Ten oto kijaszek będzie na drapieżcę o zębach wielkich jak u piżmaka syberyjskiego.
– Chyba piżmowca? – zapytał zdezorientowany mag.
– Tak, syberyjskiego… Widzisz jaki potężny haczyk-bydlak? Pazerna bestia połknie go, a wtedy ja ją siup i do siatki!
– Dobry plan.
Pan Ciemności dołożył do ogniska, wyciągnął z namiotu koc, którym otulił się szczelnie. Wrócił na swoje stanowisko i obserwował poczynania Miłosza, gmerającego w pojemniku z wątróbką. Po chwili rozległ się świst i głośny plusk, gdy spławik z fluorescencyjną końcówką uderzył w powierzchnię wody. Szyderca delikatnie poluzował żyłkę, odstawił wędkę na specjalne widełki z doczepianym dzwoneczkiem. Cała konstrukcja dawała pewność, że nie przegapią momentu brania.
Czas mijał im na pogawędce i choć znali się już ponad dziesięć lat, jeszcze nigdy nie przeżyli momentu, w którym nie byłoby tematu do poruszenia. Potrafili rozmawiać zarówno o prawdziwych bzdurach, jakimi są próby zrzucania balastu do jeziora w celu przywabienia karasi, jak i o sprawach wagi państwowej. Oczywiście niczym prawdziwe Janusze nie znali się na niczym konkretnym, co nie przeszkadzało im w przekonaniu, że oni na pewno zrobiliby coś lepiej.
Tomasz coraz częściej obserwował ognisko przez szparkę opadających powiek, gdy nagle zabrzmiał głośny dźwięk dzwoneczka. Miłosz rzucił się do przodu, przewracając krzesło, na którym siedział. Momentalnie chwycił za wędkę i szarpnął gwałtownie. Na jego oświetlanej przez księżyc twarzy pojawił się wyraz triumfu. Chwilę później triumf zmienił się w zacięcie zmieszane z radością odczuwaną w trakcie walki.
– Co za silne bydle! Podbierak! Podbierak!
Wędka wyginała się i trzeszczała z każdym szarpnięciem szuwarowego drapieżnika. Chłodne wieczorne powietrze wypełniło się podnieconymi głosami dwóch mężczyzn, które mieszały się z pluskiem wody. Mięśnie na ramionach wojownika zaczęły odczuwać zmęczenie i z każdą chwilą wbijało się więcej bolesnych szpil. Zupełnie jakby jakieś wredne bóstwo stało obok i traktowało ręce Miłosza długą, cienką igłą.
– Trzymaj! Dasz radę! – głos Tomasza w zamiarze miał dodać otuchy przyjacielowi, lecz mało brakowało a osiągnąłby odwrotny efekt, bowiem zaskoczony wojownik zerknął na krzyczącego i prawie upuścił wędkę.
– Wyglądasz jak pieprzona czapla! – zarechotał Władca Portali, w ostatniej chwili mocniej ściskając wyślizgujące się drzewce.
Rzeczywiście skojarzenie Zabójcy z wodnym ptactwem nie było do końca bezzasadne. Tomasz, wysoki i chudy mężczyzna w czarnym płaszczu, stał na szeroko rozstawionych nogach, i z napiętą twarzą obserwował miejsce, gdzie schwytany na haczyk drapieżnik walczył o życie. Pan Ciemności z długim drągiem zakończonym siatką na motyle w ręce, przypominał zarówno flaminga stojącego w bagnie na obu nogach, jak i pierwotnego, nieruchomego łowcę, spokojnie obserwującego płynące potokiem pstrągi i wypatrującego okazji do zadania ciosu.
– Teraz! – zawył Miłosz, który z mozołem zmniejszał dystans między rybą a brzegiem jeziora.
Podbierak błyskawicznie zanurzył się w wodzie. Tomasz przygryzł usta, uważając, by nie splątać siatki. Nagły i gwałtowny ruch jego nadgarstka sprawił, że worek wydął się niczym balon i połknął szamoczącego się potwora.
Radosny okrzyk zwycięstwa wzniósł się w nocne niebo. Miłosz podbiegł do siatki i przyjrzał się złapanemu okazowi, który okazał się pokaźnej wielkości sumem. Szyderca uwolnił stworzenie z haczyka i trzymał rybę w dłoniach, a Tomasz miał wrażenie, że zaraz przyciśnie ją do piersi i przytuli niczym nowo narodzone dziecię.
– Jest piękny – powiedział Władca Portali, przyglądając się sumiastym wąsom.
– Tiaaa… Ma twoje oczy – parsknął mag, odkładając podbierak na trawę. – Ufff… To było… Intensywne.
Miłosz z wyraźnym żalem i ojcowską delikatnością wrzucił sumika do siatki zanurzonej w wodzie. Ryba prawie natychmiast uciekła na dno i pływała przy kamieniu, obciążającym tymczasowe więzienie. Zabójcy, zgodnie ze zwyczajem, u kresu przygody wypuszczą schwytane okazy, zwracając im chwilowo utraconą wolność.
Uszczęśliwiony wojownik klasnął w dłonie i z obłędem w oczach zaczął ponownie nadziewać kawałek wątróbki na stalowy haczyk. Rola Tomasza ponownie została zredukowana do pilnowania ogniska i podbieraka, oraz do bezmyślnego gapienia się w wodę. Usadowił się więc na krzesełku i zabrał do pracy, co jakiś czas racząc się chłodnym piwem.
Szyderca ustawił wędkę i zaczął mruczeć pod nosem jedną ze znanych marynarskich opowieści. Melodyjny ton głosu przyjaciela, ciepło ogniska oraz przyjemne rozluźnienie spowodowane wypitym trunkiem sprawiły, że powieki Tomasza stawały się coraz cięższe i cięższe. W końcu opadły na dobre, zabierając maga w krainę sennych marzeń.
– Idź spać, zaraz wpierdolisz się w ognisko – usłyszał nagle i usiadł, prostując się na krześle.
Machnął ręką, pokiwał głową, po czym wstał i poszedł do namiotu. Ułożył się wygodnie na materacu, kładąc zwinięty koc pod głowę i już miał udać się w odwiedziny u Morfeusza, gdy nagle coś usłyszał. Szelest liści, dźwięk łamanej gałązki, dziwny chrobot tuż przy jednej ze ścian namiotu. Sparaliżowany strachem leżał, wstrzymując oddech. Nagle płachta namiotu wybrzuszyła się, jakby ktoś napierał na nią, by go dorwać.
– Miłosz! Ratunku! Kurwa mać! – wrzasnął ile tylko miał sił w płucach. Między własnymi słowami usłyszał szybko oddalające kroki. W wejściu do namiotu pojawiła się zaniepokojona morda Szydercy.
– Co się dzieje? Czego się drzesz?
– Za namiotem coś było! Chrobotało i szeleściło… I chyba chciało mnie dopaść. Ja pierdolę…
Miłosz zabrał latarkę czołową i wąski snop światła padł na trawę przy namiocie. Zabójca okrążył schronienie, lecz nie znalazł żadnych śladów, potwierdzających słowa przyjaciela. Pokręcił głową i wrócił do Tomasza.
– Niczego nie ma. Może coś ci się przyśniło?
– Wiem, co słyszałem!
– No dobrze, ale wiesz, że to niekoniecznie musiał być jakiś diabelski stwór? Jesteśmy w dziczy, to pewnie był jakiś tuptający jeż lub kuna, wiewiórka, lis, cholera, cokolwiek.
– Może – odparł z wahaniem Tomasz pod naporem logicznych argumentów.
– Sam widzisz. Postaraj się zasnąć. Ja jeszcze trochę posiedzę i popoluję – wyszczerzył się i wrócił nad wodę.
Ta noc nie była dla Tomasza miłym doświadczeniem. Długo nie mógł zasnąć, nasłuchiwał i drżał raz po raz, przeklinając wszystkie stworzenia polujące i żyjące w ciemności. Na szczęście rzucona klątwa nie poskutkowała, gdyż on sam był jej adresatem. W końcu zapadł w płytki, niespokojny sen.
Obudził się o świcie, czując potrzebę napierającą na jego pęcherz. Spojrzał w bok i zobaczył puste miejsce na materacu. Czyżby Miłosz polował przez całą noc? Pokręcił głową i wyszedł z namiotu. Zmrużył oczy przed jasnym światłem poranka, przeczesał dłonią czarne włosy i udał się w ustronne miejsce.
Połączył się z naturą i westchnął, czując niewymowną ulgę. Odwrócił się na pięcie, zrobił kilka kroków w stronę obozowiska i znieruchomiał. Strach prędko zmieniający się w przerażenie, zacisnął łapę na gardle maga tak silnie, że nie mógł przełknąć śliny. Ramiona oraz nogi Tomasza stały się ciężkie jak kamień i nie mógł nimi ruszyć. Chciał uciekać, wrzeszczeć i wzywać wszystkich bogów, zarówno prawdziwych jak i fikcyjnych. Nie był w stanie…
Z zarośli po jego prawej stronie wyszła niska, człekokształtna istota. Przypominała ludzkie, na oko czteroletnie dziecko o krwistoczerwonych oczach oraz skórze pokrytej darnią i mchem. Stwór zastrzygł uszami, które wyglądem zbliżone były do uszów sarny. Poruszył jeleniowatym, ciemnym nosem jakby coś zwęszył. Na dziecięcym, złym obliczu odmalował się głód.
Wzrok Tomasza zatrzymał się na brzuchu leśnego stwora i elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca. Nagły przypływ zrozumienia napełnił ciało maga siłą, potrzebną do wydania jednego, rozpaczliwego krzyku.
– Miłooooooo…
Wrzask uwiązł mu w gardle, gdy stwór skoczył do przodu, orząc ziemię kopytami. Błyskawicznie dopadł do mężczyzny, przywarł do jego klatki piersiowej i poruszając się niczym krab, przeszedł na plecy. Długa, porośnięta mchem pępowina oplotła szyję Zabójcy, uniemożliwiając zaczerpnięcie tchu. Tomasz instynktownie walczył o życie, lecz jego dłonie nie potrafiły zwalczyć ucisku. A był to dopiero początek koszmaru.
Wysiłki Pana Ciemności przeszły w gwałtowną, opętaną strachem szarpaninę, gdy końcówka pępowiny zastygła tuż przed jego oczyma. Ujrzał obrzydliwą, pulsującą przyssawkę, która nagle zaatakowała i przywarła do szyi maga. Stwór wydał z siebie piskliwy okrzyk zadowolenia i zaczął obleśnie oblizywać wargi.
– Drze się z samego rana, ryby mi płoszy… Pewnie znowu przestraszył się jakiegoś myszoskoczka, czy innej puchatej cholery…
Marudzący pod nosem Miłosz zatrzymał się nagle i wystarczyło mu jedno spojrzenie na przyjaciela, by wiedzieć, że tym razem nie zaatakowała go żadna z puchatych choler. Jego zaskoczenie trwało niecałą sekundę, by przejść w stan spokoju i zimnej nienawiści, skierowanej ku wszystkim, którzy podnoszą rękę na jego brata. Brata przyrodniego i z innej matki, lecz w tym momencie nie zastanawiał się nad takimi pierdołami.
– Skurvol – szepnął Miłosz, składając pieczęć i wydobywając prosty miecz ze świetlistego portalu.
Podbiegł do Tomasza, wykonał młynka bronią i wykrzywił usta w obrzydzeniu, tym samym komentując urodę stwora. Zabójca błyskawicznie ocenił sytuację; przeciwnik ciasno przylegał do ciała maga, kryjąc się za jego plecami. Wystarczył jeden nierozważnie zadany cios, by odebrał dwa życia. A na jednym nawet mu zależało. Zdecydował się więc na starą, sprawdzoną szkołę walki.
– Ty pieprzony brzydalu – warknął.
Przerzucił miecz do lewej ręki, jednocześnie zaciskając prawicę. Rozumiejąc zamysł przyjaciela, Tomasz przechylił głowę w lewo, a Miłosz skorzystał z okazji i grzmotnął pięścią w mordę stwora. Siła uderzenia była tak wielka, że przyssawka oderwała się od bladej skóry maga, ucisk pępowiny zelżał, a sam piekielnik spadł z pleców i potoczył się po trawie.
Miecz wojownika ze świstem przeciął powietrze, lecz chybił celu. Maszkara uskoczyła, obrzuciła Zabójców nienawistnym spojrzeniem, po czym wydała z siebie przenikliwy pisk i umknęła w gęstwinę. Miłosz jeszcze przez chwilę trzymał broń w pogotowiu. Pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Każdego dnia życie potrafi zaskoczyć mnie nowym gównem – mruknął filozoficznie.
– Tak, żyję, dzięki, że pytasz – warknął Tomasz, podnosząc się z ziemi i rozcierając gardło, na którym widniał rząd czerwonych linii oraz jedna lekko krwawiąca rana.
– I to dzięki mnie! Szlajasz się po lesie, to i tałatajstwo przyciągasz!
– Przecież mówiłeś, że nie ma się czego bać… I to tylko jeże, kuny, jenoty, sarny, dziki…
– Cholera, teraz będzie się czepiał. Bez mojej pomocy byłbyś przystawką dla tego czegoś… Czymkolwiek to było – zakończył kulawo.
Tomasz zmarszczył brwi tak silnie, że te złączyły się w jedną linię, przypominając pełznącą po czole czarną włochatą gąsienicę. Usiłował sobie przypomnieć stary manuskrypt, na który natknął się w czasie poszukiwań informacji o najgroźniejszych stworzeniach słowiańszczyzny. Przymknął oczy, w długim świszczącym wydechu wypuścił powietrze z płuc. W jego myślach pojawił się obraz pożółkłych stronic i drobnego, pochylonego pisma. Zabójca zbladł, wodząc wewnętrznym okiem po jednym z akapitów.
Bez słowa wyjaśnienia otworzył powieki i rozchylił poły płaszcza. Spojrzał w dół i jego najgorsze obawy stały się rzeczywistością. Zamiast spodziewanego widoku pokaźnego, mocno zaokrąglonego piwnego bebzona, ujrzał płaski brzuch z lekko pomarszczoną skórą. Tomasz mimo iż powinien się ucieszyć, że wreszcie odzyskał dawną sylwetkę wygłodniałego studenta, jeszcze bardziej pobladł na wychudłym obliczu.
– To nie jest śmieszne, możesz mi powiedzieć, co ty u licha wyprawiasz? – rzucił Miłosz, bacznie obserwując poczynania przyjaciela.
– Nie mamy czasu, wyjaśnię ci po drodze – mag rozglądał się uważnie wokół. – Jesteś w stanie wyśledzić to stworzenie? Lub powiedzieć chociaż w jakim kierunku uciekło?
Władca Portali przyjrzał się zagłębieniom w trawie oraz widocznym śladom wcześniejszej walki. Stworzenie umknęło nie pozostawiając za sobą prawie żadnych tropów. Ale jak to mówią: prawie robi wielką różnicę. Nieliczne połamane źdźbła wysokich traw umknęłyby uwadze mniej doświadczonego tropiciela. Jednak dla Miłosza wytyczenie drogi ucieczki piekielnego stwora było równie łatwe, co złożenie donosu do MOPS-u na patologicznych rodziców.
– Tędy – mruknął, idąc przodem. Wszedł do lasu, zaklął i zdjął z twarzy efekt całonocnej pracy jakiegoś pajęczaka.
Pan Ciemności podążał za przyjacielem i czujnie rozglądał się wokół, jakby w każdym momencie spodziewał się ataku. Po chwili przypomniał sobie prośbę kompana o wyjaśnienie sytuacji. Milczał przez chwilę, zbierając w głowie wszystkie niezbędne informacje, po czym zapytał:
– Wiesz skąd się biorą potwory?
– Z woli bogów, klątwy, ludzkiej zawiści, kaprysu Losu, naturalnie z innych potworów… Wymieniać dalej?
– Nie, rzeczywiście tak jest w większości przypadków, ale niekiedy, by stworzyć monstrum trzeba spełnić szereg warunków.
– Jak w przepowiedni? – mruknął zaskoczony Miłosz. – No wiesz, kiedy czarny kogut zapieje, a Wenus z Marsem ustawią się w jednej linii…
– Coś w ten deseń, choć znacznie bardziej przyziemnego. Posłuchaj. Wyobraź sobie wioskę w lesie i matkę, która dopiero co urodziła. Niestety nie chce lub nie może zachować dziecka. Z różnych powodów – mogło się urodzić chore, albo była to dziewczynka, a ojciec chciał syna, albo wioska uboga i nie byłoby co jeść dla kolejnej gęby, albo…
– No rozumiem, stary, do rzeczy.
– Ekhem, no tak. I wiesz, jak to mówią, życie jest brutalne i taka matka bierze zawiniątko, zanosi je do lasu i zostawia na mchu. Dziecko jest skazane na śmierć, najpewniej wilk albo inny drapieżnik je pożre. Albo po prostu umrze w nocy z zimna lub z głodu.
– Niekiedy świat jest naprawdę chujowym miejscem – mruknął Miłosz wciąż wpatrzony w ziemię i podążający za śladami na poszyciu.
– Nie ja ustalam reguły – Tomasz wzruszył ramionami i kontynuował. – Niezbędną rzeczą, żeby narodził się z tego wszystkiego potwór jest, jak by to ująć, sarnie zainteresowanie.
– Co?
– No sarna musi podejść i wejść w jakąkolwiek interakcję z niemowlęciem. Chodzi o kontakt fizyczny, najpewniej dotyk. Nie wiem, zaciekawiona Bambi trąci zawiniątko nosem, poliże, czy chociażby nad nim przeskoczy, a odrobina sierści spadnie na ciało dziecięcia.
– Co za debil to wymyślił?
– Nie wiem, manuskrypt nie był podpisany… Tak czy inaczej dziecko umiera, lecz po kilku godzinach wraca do świata żywych. Zaczyna rosnąć, jego skóra pokrywa się mchem i darnią. Oczy zmieniają kolor na krwistą czerwień, co potwierdza, że istota należy do kręgu stworów podziemia, skurwieli demonicznego pochodzenia.
– A to? – Miłosz z obrzydzeniem malującym się na twarzy wykonał gest ręką, który przypominał węża sunącego wśród listowia. Tomasz po chwili zrozumiał, o co mu chodziło.
– Pępowina odrasta i staje się głównym narzędziem do zdobywania pożywienia. Stworzenie żywi się krwią dzikich zwierząt, rzadko zbliża się do ludzkich siedzib. Chce po prostu przetrwać. Sądzę, że powrót pępowiny ma związek z zerwaną więzią między matką a dzieckiem. Stwór rozpaczliwie pragnie powrócić do matczynego łona, gdzie był bezpieczny, kochany.
– Świat to naprawdę kurewskie miejsce – powtórzył wojownik, po czym splunął przez lewę ramię, żeby uchronić się przed złymi mocami. – A to co, do stu diabłów?
Miłosz zatrzymał się nagle i podniósł wzrok. Ślad urywał się tuż przy starej sośnie, przy której ktoś zbudował prowizoryczny, rozpadający się szałas. Szyderca skrzywił się na widok krzywo ustawionych, oblepionych mchem i gliną żerdzi, imitujących ściany. Tomasz zadrżał i instynktownie splótł ręce w okolicach brzucha, lecz wojownik tego nie zauważył.
Władca Portali zajrzał do środka schronienia i zmarszczył nos. Poczuł zmieszaną woń ziemi i stęchlizny. Odebrało mu to resztkę chęci, by zbadać wnętrze szałasu. Rozejrzał się wokół, stanął przy sośnie, przy której urywał się ślad i zadarł głowę. Przyłożył dłoń do czoła i przez kilka sekund przyglądał się równomiernie kołyszącemu się wierzchołkowi drzewa. Nie dojrzał niczego podejrzanego.
– Miłosz, jest coś jeszcze o czym powinieneś wiedzieć – powiedział mag słabym głosem
– Błagam, powiedz mi, że dodatkową umiejętnością tego stwora jest wabienie gorących mamusiek z mojej okolicy…
– Bo widzisz, Sarnia Knaga…
– Co?!
– Tak nazywa się ten stwór, co mnie zaatakował. Bezimienny badacz folkloru pisał, że to dlatego, że prymitywnej, rdzennej ludności przedłużona pępowina często kojarzyła się z… – na policzkach Tomasza wykwitł lekki rumieniec.
– Penisem? Naganiaczem? Fallusem? Kuśką?
– Tak, właśnie. Jak wspominałem, prości ludzie…
– Fujarką? Pisiorkiem? Małym? Siusiakiem?
– Czekaj, chcę ci powiedzieć, że…
– Dzidą? Kapucynem? Pindolem? Pytą? Wacławem?
– Kurwa mać! Możesz przestać? Tak, chodzi o męskie genitalia, ty niedojrzały pajacu! Skup się, do cholery, bo to ważne! Mówiłem wcześniej, że to stworzenie żywi się krwią i stroni od ludzi.
– Coś tam wspominałeś – przytaknął Miłosz uprzejmie.
– No właśnie! A spójrz co mi zrobił – mag rozchylił płaszcz. – Pozbawił mnie tłuszczu! Sprawa jest znacznie poważniejsza. Sarnia Knaga to pryszcz ale z Ulańcem sobie tak łatwo nie poradzimy…
– Z czym? A co to za cholerstwo?
– Jesteś gotów na kolejną historię?
– Jakbym miał wybór, odpowiedziałbym: nie.
– To słuchaj. Tym razem będzie krótko. Wyobraź sobie wioskę…
– Mogę tę samą, co w poprzedniej historyjce? Tak, żeby mi się wsie nie pojebały.
– Możesz – Tomasz westchnął ciężko i kontynuował. – Wioskowy wieszcz zapowiadał zimę stulecia, ziemia onego roku poskąpiła darów, a to, czym obrodziła było mizerne i karłowate. Krótko mówiąc: bida nadeszła. No to wszyscy zebrali się na naradę i zastanawiają się, co by tu zrobić, by głodem nie przymierać. A był wśród nich mężczyzna potężny, jedzący za dziesięciu, z wanciołem tak potężnym jak pękaty kocioł nad paleniskiem. A że powszechnie wiadomo było, że proste rozwiązania są najlepsze, to się chłopy skrzyknęły, demokratycznie pogłosowały, za widły chwyciły i woja wygnały w las na pewną śmierć.
Mag przerwał na chwilę, by zaczerpnąć tchu, po czym wskazał na mizernie zbudowane schronienie.
– Pod groźbą kazali mu nie wracać do sioła, więc musiał sobie coś ogarnąć. Niestety zima była zbyt sroga, więc biedak zamarzł na kość.
– Ok, rozumiem, wygnano typa, on zszedł w lesie. Ale w jaki sposób powrócił? Tym razem warunkiem było pobliskie wycie wilka, czy trzepot motylich skrzydeł w jednym z japońskich ogrodów? – zapytał Miłosz z wyraźną kpiną w głosie.
– Coś znacznie prostszego. Musiał umrzeć z sercem wypełnionym nienawiścią i chęcią zemsty tak wielkimi, że moc tych uczuć dotarła do samego dna piekła. A piekło odpowiedziało.
– Dlaczego mam wrażenie, że zmyślasz? Sarnia Knaga? Ulaniec? Co to w ogóle za nazwy?
– Starocerkiewnosłowiańskie. Choć jest mała szansa, że mogłem się pomylić w przekładzie.
– Nadal uważam, że wyciągasz te potwory z du…
Donośny niedźwiedzi ryk przeszył powietrze i zagłuszył Miłoszowi końcówkę zdania. Odgłos wypełniony niepohamowaną wściekłością i nienawiścią sprawił, że Zabójcy wzdrygnęli się i jednocześnie spojrzeli na wschód. Coś sapało, warczało i co najgorsze, zbliżało się z każdą sekundą.
– Może to niedźwiedź – jęknął Tomasz z nadzieją w głosie.
– A widziałeś w tych lasach niedźwiedzie? – Miłosz złożył pieczęć i wyciągnął z portalu długi średniowieczny miecz półtoraręczny oraz wzmocnioną, spartańską tarczę.
– Oby to nie był Ulaniec, tylko nie Ulaniec – powtarzał mag, zbierając w dłoniach spore ilości czarnej materii.
Z początku widzieli jedynie cień, zarys zbliżającego się monstrum. Nadciągający stwór łamał gałęzie i ze złością przedzierał się przez chaszcze, rycząc wściekle. Usłyszeli głuche łupnięcie i trzask łamiącego się drzewa. Jedna ze starszych sosen runęła z trzaskiem na poszycie.
Z gęstwiny wyłonił się ponad dwumetrowy, nagi stwór, przypominający zdeformowanego mężczyznę. Był całkowicie łysy. Mała głowa o świńskich, kaprawych oczach, w których jarzyły się czerwone węgle, łączyła się bezpośrednio z linią ramion, jakby w drodze ewolucji zapomniano o szyi. Tomasz przez sekundę ucieszył się; jego skojarzenie z niedźwiedziem nie było do końca błędne, bowiem dłonie i stopy stwora opatrzone były ostrymi, zwierzęcymi pazurami.
– Potężne drzewa upadają najgłośniej – warknął wojownik, silnie ściskając rękojeść miecza.
– Uważaj!
Ważący blisko ćwierć tony potwór natychmiast zaatakował. Wojownik zupełnie nie spodziewał się, że opasła maszkara może poruszać się z taką prędkością. W ostatniej sekundzie zasłonił się tarczą, która przyjęła cios, wydając z siebie wibrujący, głuchy dźwięk. Miłosz zamachnął się mieczem, celując w łeb, lecz stwór okręcił się na pięcie i uderzył.
Szyderca przeleciał dobrych kilka metrów i zatrzymał się na starym, zmurszałym pniaku. Przed oczyma pojawiły mu się ciemne plamy. Zamrugał i potrząsnął głową. Dzwoniło mu w uszach i nie wiedział, czy jest to sprawka ciosu, czy wciąż słyszy wibrowanie spartańskiej tarczy. Z trudem podźwignął się na nogi, wyszczerzył zęby i splunął krwią na ściółkę.
Tymczasem Tomasz walczył o życie, parując ciosy energią, jednocześnie przeprowadzając kontrataki przy użyciu czarnych sztyletów. Niestety broń odbijała się od Ulańca, zupełnie jakby mag próbował grać w rzutki papierowymi samolocikami. Zaklął wściekle, cofając się z każdym ciosem potwora. Przygryzł wargę, z której pociekła ciemna strużka krwi.
Miłosz natychmiast zrozumiał zamiar przyjaciela i znalazł się przy bestii, wymierzając jej solidnego kopa okutym stalą buciorem. Wojownik liczył, że złamie nogę potwora i w walce ze zwykłym człowiekiem na pewno tak by się stało. Rezultat zaskoczył wojownika; kopniak odbił się od kończyny, a Władca Portali skrzywił się z bólu. Ponownie musiał skryć się za tarczą i utykając, uskoczył na bezpieczną odległość.
Fala złowrogiej, ciemnej energii popłynęła po lesie. Tomasz wyszczerzył kły, odrzucił płaszcz, ukazując prawe przedramię pokryte czarnymi symbolami, przeciętymi krwawą smugą. Pan Ciemności warknął, a jego przeciwnik odpowiedział równie bestialskim pomrukiem. Zwarli się i zaczęli wymieniać ciosy jak równy z równym.
Miłosz z otwartymi oczyma przyglądał się jak Tomasz w pewnym momencie przyjmuje pięść Ulańca na swoją klatkę piersiową, podnosi wzrok i uśmiecha się z wyższością. Jednak w tej demonstracji siły Szyderca dostrzegł, że w kąciku ust maga, zaczęła zbierać się krew, która wąską strużką spływała po brodzie. Zaklął szpetnie, czując się równie bezużytecznym, co rozum i godność człowieka w politycznych przepychankach.
Mimo poniesionych obrażeń w formie krwawych wykwitów na ciele, wydawało się, że Tomasz wygrywa. Mag właśnie uchylił się przed jednym z razów, wystawił obie dłonie w kierunku mordy przeciwnika i wypalił jak z działa. Miłosz przez chwilę miał nadzieję, że przyjaciel zakończył walkę, zdmuchując łeb przeciwnika jak płomień świecy.
Dostrzegł coraz bardziej zwisającą skórę Ulańca, który z każdą sekundą oraz ciosem otrzymanym od Tomasza, zdawał się wiotczeć i maleć. Widocznie nie był przyzwyczajony do długich, wymagających starć, a energia w postaci zgromadzonego tłuszczu, zaczęła się wyczerpywać. Jednak Miłosz zauważył, że ruchy przyjaciela również straciły swą początkową prędkość.
– Jeszcze trochę! Weź go na przetrzymanie! – krzyknął, lecz nie był pewien czy Tomasz w ogóle go usłyszał.
Usłyszała go natomiast narwana córka Losu, która miała na imię Kaprys. Rozległ się przenikliwy wrzask. Miłosz natychmiast spojrzał w górę, a jego oczy rozszerzyły się w przestrachu. Instynkt Zabójcy zawył, ostrzegając go, że pojawienie się Sarniej Knagi, obecnie siedzącej wysoko na sośnie, nie wróżyło niczego dobrego.
Porośnięte mchem dziecko niczym wiewiórka skakała po drzewach, nie spuszczając oczu z walczącego Ulańca. Po kilku susach znalazło się na gałęzi tuż nad polem walki. Szyderca ścisnął miecz i rzucił się w kierunku starcia, wykrzywił wargi z bólu, a zraniona noga zawiodła go w najmniej odpowiednim momencie.
Sarnia Knaga skoczyła w powietrze i opadała prosto na wielkiego potwora. Spóźniony Szyderca miast rozpołowić przeklętą bestię na dwie równe i krwawiące części, przeciął ze świstem powietrze. Przekleństwo, które wypłynęło z jego ust zawstydziłoby najordynarniejszego szewca. Tomasz odskoczył i niezbyt przytomnym wzrokiem spojrzał na swojego przeciwnika. Wyglądał jakby do końca nie był świadomy tego, co się przed chwilą stało.
Ulaniec zawył przeraźliwie, do tej pory obwisła skóra wygładziła się i napięła. Stwór zdawał się rozrastać, a potężny bebech wydął się do rozmiarów brzucha polskiego Janusza – męża, ojca oraz znawcy piłki nożnej, odpoczywającego nad Bałtykiem. Stwór tupnął, a rozchodząca się fala uderzeniowa powaliła dwa dęby i rozłożystego świerka.
– Co to kurwa jest? – wyszeptał Miłosz, wodząc wzrokiem od Sarniej Knagi, siedzącej na karku Ulańca, do pulsującej pępowiny, która przywarła do brzucha monstrum i przekazywała mu wcześniej pozyskany tłuszcz.
– Najpaskudniejsze połączenie w świecie słowiańskich istot – wycharczał Tomasz, ścierając krew z ust. Mag skrzywił się, jego ciałem wstrząsnął dreszcz i opadł na prawe kolano. Niestety nie dane mu było odpocząć. Potężny cios w szczękę wyrzucił maga w powietrze, zmieniając go w wirującą, czarną smugę.
Ciało wojownika zareagowało szybciej niż myśl. Zasłonił się tarczą i wrzasnął z bólu, który rozlał się po jego prawej ręce. Spartański obrońca wydał z siebie żałosny brzdęk, gdy na powierzchni tarczy pojawiły się pojedyncze, szybko rozchodzące się pęknięcia. Po chwili w dłoni Szydercy został tylko skórzany rzemień.
– Bądź przeklęty, ty chu…
Nie zdołał dokończyć. Otłuszczona łapa, wyposażona w niedźwiedzie szpony wgniotła go w ziemię. Poczuł metaliczny posmak w ustach. Kolejny cios złamał mu dwa żebra, a jedno z nich przebiło płuco. Przechylił głowę i zakaszlał krwią. Kolejny cios złamał mu prawą rękę. Wojownik chciał wrzasnąć, lecz nie zdołał, zakrztusił się posoką i rozpoczął walkę o kolejny oddech. Czuł, że kolejne uderzenie będzie jego ostatnim. W myślach przeklął wszystkich bogów i kazał im iść do diabła.
Koniec nie nadszedł. Zamiast niego pojawiła się smukła istota o czarnych oczach i demonicznych skrzydłach, która siłą rozpędu staranowała Ulańca, przy okazji powalając kilka drzew. Powietrze wokół Pana Ciemności zaiskrzyło, a z jego dłoni wynurzyła się błyskawica zrodzona z najgłębszego mroku. Posłał ją w kierunku monstrum. Siła wybuchu wygięła drzewa w łuk i przysypała charczącego Miłosza sporą warstwą igliwia.
– Żyjesz? – Tomasz zgarnął zeschłe igły z przyjaciela. – Dobrze. Słuchaj uważnie. Musisz stworzyć portal i użyć Exterlinga. On nadal żyje, a ja nie pokonam go na tym poziomie. Ostatnią deską ratunku może być Azamer, ale…
Miłosz był świadom ryzyka, związanego z pojawieniem się demona w pełni okazałości. Splunął krwią i spróbował poruszyć palcami złamanej ręki. Kończyna odmówiła współpracy. Wojownika ogarnęło obezwładniające uczucie gniewu, narastającego z każdą sekundą. Miał ochotę wyrwać bezużyteczne ramię ze stawu, podźwignąć się na nogi i iść okładać Ulańca tak długo, aż ze skurwiela zostanie mokra plama tłuszczu.
– Nie dam rady z jedną ręką – wyszeptał.
– To przyzwij cokolwiek! Mam pewien pomysł ale musisz mi pomóc, bo inaczej… O kurwa…
Ulaniec z uczepioną w niego Sarnią Knagą wylazł z krateru i wbił nienawistne spojrzenie czerwonych ślepi w Tomasza. Mag załopotał skrzydłami i wzbił się w powietrze. Z niewiarygodną szybkością zaczął miotać się wokół przeciwnika, chcąc zyskać jak najwięcej czasu. Monstrum zdawało się nie nadążać za czarną smugą, raz po raz przyjmowało ciosy i warczało wściekle.
Miłosz leżał na plecach i próbował nie stracić przytomności z powodu bólu w klatce piersiowej. Jednocześnie wysiłkiem bohaterskiej woli poruszał lewą dłonią, składając odpowiednie pieczęcie. Zgiął serdeczny palec kończąc formułę. Nic się nie wydarzyło, a przez myśl przemknęło mu, że zawiódł. Jednak…
Pan Ciemności wyszczerzył kły w radosnym grymasie, gdy na granicy wzroku pojawił się świetlisty portal. Sekundę później ogromna łapa zacisnęła się na jego prawej kostce. Poczuł gwałtowne szarpnięcie w dół, grzmotnął o ziemię, po czym został z niej poderwany i zawisł głową w dół niczym czarne, sfatygowane gacie.
Otrząsnął się i próbował wyrwać nogę z uścisku, lecz równie dobrze mógł nie robić nic. Kończyna tkwiła w bestialskim imadle, a stwór nie zamierzał jej uwolnić. Przeraźliwy wrzask bólu wydobył się z gardła Tomasza, gdy niedźwiedzie łapsko chwyciło prawe skrzydło i złamało je niczym wyschnięte źdźbło trawy.
Uścisk zelżał, mag padł na ziemię, przypominając brzydką, szmacianą lalkę. Sekundę później lalka zawyła przeciągle, gdy przeszedł po niej ćwierćtonowy bydlak. Pan Ciemności cudem zachował przytomność. Ze zgrozą patrzył jak Ulaniec niespiesznie kieruje się w stronę Miłosza. Potwór wiedział już, że wygrał.
– Po moim trupie, paskudo – szepnął Tomasz, mrugając oczyma i próbując skupić się na dwudziestoczterofuntowej armacie, która właśnie wytaczała się z portalu.
Przycisnął dłonie do ziemi, wytężył wolę. Smugi czarnej energii, wydobywające się z palców maga, przyjmowały postać małych, leśnych zwierząt. Zające, jeże, lisy oraz wiewiórki mknęły ku dziele, które Miłosz podczas jednej z przygód pożyczył sobie z hiszpańskiego galeonu.
Kolce na ramionach Pana Ciemności zbladły, pojawiły się na nich pęknięcia i po chwili zamieniły się w proch. Błona na czarnych skrzydłach stała się półprzezroczysta, rozdarła się i uleciała z podmuchem wiatru, przypominając resztki spalonej kartki papieru. Oczy maga wróciły do swego naturalnego, zielonkawego koloru.
– Jeszcze trochę – warknął, chwytając się drobin ulatującej świadomości.
Mknące zwierzęta docierały do armaty, by w jej pobliżu scalić się w człekokształtną postać. Imitacja nieznacznie podobna do Tomasza, zaparła się nogami o ziemię i ustawiła działo prosto w nadchodzącego stwora. Zapaliła lont, po czym dotknęła zimnego, chłodnego metalu. Istota powoli niknęła, scalając się z armatą, która zaczęła pulsować i jaśnieć, zupełnie jakby tchnięto w nią życie.
Ulaniec był już całkiem blisko, gdy płomień lontu zniknął Miłoszowi z oczu. Chwilę później nastąpił tak ogłuszający wybuch, że wojownik całkowicie stracił słuch. Podskoczył i boleśnie opadł na ziemię, gdy obok niego wylądował okropnie pogięty fragment metalu, będący niegdyś długą lufą działa. Szyderca wsparł się na lewym łokciu i spojrzał na przeklętą istotę ze słowiańskich legend.
Ciało Ulańca bez głowy stało jeszcze przez chwilę, po czym padło na glebę, wydając z siebie serię obrzydliwych dźwięków. Sarnia Knaga pozbawiona części czaszki znieruchomiała tuż obok olbrzyma, który zamieniał się w kałużę parującego tłuszczu. To był koniec. Zabójcy i tym razem uniknęli śmierci z rąk, a może raczej łap, najgroźniejszych skurwieli, jakich nosiła mateczka ziemia.
– Eee! Stary! Żyjesz? – zawołał Miłosz w stronę Tomasza, który leżał nieruchomo z głową w kępce mchu. Nie otrzymał odpowiedzi.
– Pieprzony błazen! Przestań mnie straszyć, bo… – zirytowany wojownik, próbował wstać, zapominając o swoim poturbowanym ciele. Pociemniało mu w oczach, zarzęził i się rozkaszlał, z każdym oddechem czując palenie w płucach.
Podziwiał migotliwe promienie słońca, przedzierające się przez korony drzew. Pomyślał, że śmierć na łonie natury nie jest wcale takim najgorszym końcem.
Zmarszczył brwi; ktoś się zbliżał, wyczuwał go, choć nie słyszał kroków. Uśmiechnął się, podnosząc dłoń w stronę nadchodzącej osoby. Jednak ręka opadła, a wojownik stracił przytomność w momencie, gdy pochyliła się nad nim kobieta o rudych włosach i słowiańskiej urodzie, taszcząca wiklinowy koszyk do połowy wypełniony maślakami.