Autor: Szydera Zła Niedobra
Magazynek opróżniany serią – Rozdział IV – Odpoczynek w czasie apokalipsy.
[16+] [przemoc] [wulgarny język]
Zielona ściana listowia gęstniała z każdym przebytym metrem, przynosząc mężczyznom poczucie rosnącego spokoju. Jak okiem sięgnąć, otaczała ich jedynie dzicz, szczęśliwie pozbawiona śladów jakiejkolwiek ludzkiej działalności. No może za wyjątkiem kilku papierzaków w pobliskim rowie, zakłócających jednolity zielony pejzaż swą wyraźnie przybrudzoną, aczkolwiek nadal odcinającą się bielą.
Dante zręcznie omijał dziury w drodze, co nie było zadaniem łatwym, gdyż kraterów było zdecydowanie więcej niż starego, kruszejącego już asfaltu. Matka natura na każdym kroku udowadniała swoją siłę, zmuszając korzenie podległych jej drzew do przebijania się przez ciemną, twardą nawierzchnię, tworząc liczne garby i wybrzuszenia. Jednak zahartowani przez życie podróżnicy za nic mieli sobie te przeszkody. Ich tyłki stwardniały i przypominały litą skałę… Podskakującą na wybojach.
– Ała, kurwa, ale trzęsie! Zaraz mi dupa odpadnie! Nie mogłeś wybrać bardziej komfortowej drogi? Albo wozu?
– Ścieżka ku oświeceniu nie wiedzie drogą prostą i równą, lecz krętą i wyboistą…
– Przypominam ci, że my nie szukamy oświecenia, tylko miejsca na grilla.
– Już prawie jesteśmy, nie narzekaj. Spodoba…
Tommy nie usłyszał końcówki zdania, gdyż samochód z hukiem najechał na kolejną muldę, a mężczyzna podskoczył na siedzeniu na tyle wysoko, że otarł czubkiem głowy o przybrudzoną podsufitkę. Z nieukrywaną irytacją spojrzał w kierunku kompana. Prychnął nawet, starając się zwrócić na siebie jego uwagę, lecz twarz kierowcy nadal pozostawała ściągniętą w grymasie skupienia maską.
– Gdzieś tu powinna być leśna dróżka… – Wymamrotał pod nosem blondyn, bacznie przyglądając się mijanemu poboczu.
Niewiele później, Dante gwałtownym ruchem szarpnął za kierownicę, a samochód runął gdzieś pomiędzy drzewa. Zaskoczony Tommy chciał krzyknąć, jednak głos uwiązł mu w gardle. Opluł się zatem i kwiknął, starając się jedną dłonią chwycić czegokolwiek, a drugą podkładając pod obolały od podskakiwania tyłek. Klął przy tym zajadle.
Dante śmiał się, piłując kopcącego, leciwego diesla po leśnych wertepach i zostawiając za sobą tumany kurzu. Niczym rajdowiec zręcznie lawirował pomiędzy strzelistymi sosenkami oraz starającymi się zagrodzić im drogę, wyciągniętymi gałęziami leszczyn i niskich grabów. Wreszcie wypadli na zieloną polanę, gdzie ich szaleńcza podróż zakończyła się nagłym hamowaniem. I całe szczęście, gdyż zaledwie kilka metrów dalej rozciągała się gładka tafla jeziora.
Gdy Tommy wreszcie doszedł do siebie po tej zwariowanej eskapadzie, zorientował się, że został sam w aucie. Dopiero po chwili zauważył przyjaciela, dosyć energicznym krokiem spacerującego nad brzegiem. Ten co rusz przystawał i rozglądał się, dłonią osłaniając oczy przed rażącymi promieniami słońca. Następnie wykonał kilka sporych kroków w jednym, a potem kolejno w innym kierunku, tym samym rysując na ziemi coś na kształt trójkąta. Tommy wreszcie zdobył się na to, by opuścić auto. Rozejrzał się i musiał przyznać, że miejsce wyglądało doskonale. Jezioro było położone w niewielkiej kotlince, otoczone wianuszkiem kołyszącej się trzciny. Ta jedynie w kilku miejscach przerzedzała się, tworząc naturalny dostęp do wody. Środek jeziora przecinała niska, zarośnięta grobla, po której w razie potrzeby można było przedostać się na drugi brzeg. Słońce powoli wznosiło się ponad linię lasu.
– Chyba dobrze byłoby rozbić obóz i rozstawić namiot, zanim… – Zaczął. Przerwało mu głośne syczenie i odgłos otwieranej puszki z piwem, a następnie donośne siorbanie, oznaczające, że napój był wyjątkowo mocno spieniony.
– … Zanim zaczniemy chlać – dokończył zażenowany, krzyżując ręce na piersi. Omalże nie przyczyniło się to do jego nokautu, gdy rozpędzona puszka alkoholu rzucona przez Dantego niemal przyrżnęła mu w czoło. Zdążył ją jednak złapać, po czym kręcąc głową z nieszczerą, wymuszoną dezaprobatą, otworzył i przechylił pojemnik. Ciepła, pieniąca się zawartość wypełniła jego usta, mimo wszystko przynosząc ulgę wyschniętemu gardłu.
– To może zaczekać – skwitował Dante.
*
Wokoło panowała niemal absolutna cisza, przerywana wyłącznie okazjonalnym wrzaskiem sójki lub stukaniem głodnego dzięcioła, drążącego w spróchniałym drewnie w poszukiwaniu soczystych pędraków. Delikatny wiatr targał wierzchołkami skąpanych w słońcu drzew, powodując cichy szum liści, a trawą jedynie kołysząc. Niewielkie fale leniwie przemierzały taflę skrzącego się jeziora, miękko uderzając o nierówny, pokryty trawą brzeg. Jakieś niewielkie stworzonko grasowało w trzcinach, o czym dawały znać targane nierównymi wstrząsami pałki wodne.
Tommy chłonął otaczającą go zewsząd naturę całym sobą, wszystkimi dostępnymi zmysłami. Po chwili wahania zdjął buty i z lekką nieufnością zamoczył stopy w ciepłej wodzie przy brzegu. Przymknął oczy rozkoszując się błogością.
Z tego konemplacyjnego stanu zawieszenia wyrwało go nagłe i głośne beknięcie, rozdzierające drżące od temperatury powietrze niczym trzaskający grom. Ostry dźwięk spowodował, że mężczyzna stracił równowagę w grząskim piachu i nieomal wylądował tyłkiem w płytkiej wodzie. Obrzydliwe echo było słyszalne jeszcze przez chwilę. Gnając ponad falami i odbijając się od przeciwległego brzegu, krążyło wokół jak gówno w przeręblu. Tommy natychmiast sięgnął po leżący nieopodal, nadgniły od wilgoci kołek, po którym pełzały żelkopodobne pijawki niebędące żelkami i rozejrzał się w poszukiwaniu chodzącego trupa, najpewniej będącego źródłem paskudnego odgłosu. W dalszej części obozowiska zauważył jednak wyłącznie krzątającego się Dantego, który zdawał się nie przejmować się dźwiękiem, który tak poruszył jego przyjaciela. Tommy szybko połączył fakty.
– Jaki ty jesteś, kurwa, paskudny – oznajmił, z obrzydzeniem odrzucając kołek, nim jedna z gumiatych pijawek zdążyła przylgnąć do jego bladej dłoni. – Co to było, zew godowy zombie? Czy łosia?
– O co ci chodzi, przecież jesteśmy na łonie natury – odparł blondyn, drapiąc się po dupie.
– Ale to nie oznacza, że musimy zachowywać się jak zwierzęta – spauzował i zamyślił się – albo gorzej.
– To część rytuału. Pragnę osiągnąć jedność z przyrodą i duchami przodków.
– Och, z tymi duchami to może ci się nawet udać, jeśli swoim głupim zachowaniem zwabisz tu jakiegoś zgniłka.
– A skąd według ciebie, miałyby się tu wziąć zombie? Wszystkie zostały w mieście. I dlatego my jesteśmy tutaj, z dala od tego całego zamieszania. A teraz wybacz – powiedział, nachylając się do bagażnika i sięgając po rolkę papieru toaletowego – ale idę w spokoju jednoczyć się z naturą.
– I duchami tego, co zeżarłeś na śniadanie.
Wkrótce Dante zniknął gdzieś w zaroślach, a Tommy rozejrzał się – Pora zabrać się do roboty – przeszło mu przez myśl. Być może nie należał do grona osób wybitnie zaprawionych w sztuce przetrwania, nadal preferując papier toaletowy ponad liście klonu, zdawał sobie jednak sprawę z podstaw obozowania – ogień i schronienie były priorytetami podczas każdej wyprawy.
W zupełnie dobrym nastroju podszedł do samochodu, gdzie pomiędzy zapasami żywności i piwa, na samym dnie bagażnika znajdowała się torba z namiotem. Po dłuższej chwili i nie bez problemów, udało mu się wydobyć pakunek, nie będąc przy tym zasypanym lawiną prowiantu. Zabrał torbę i skierował się ku, w jego mniemaniu, najlepszemu miejscu do rozstawienia namiotu. Płaska polanka, porośnięta niską trawą i częściowo ocieniona przez konary masywnych dębów wyglądała nad wyraz przekonująco. Mężczyzna ochoczo zabrał się do pracy.
Kilkanaście minut później, szamocząc się z szeleszczącym materiałem, złośliwie oplatającym jego nogi i niemal nadziewając się na rozsypane namiotowe śledzie, zdecydował jednak, że zajmie się rozpalaniem ogniska.
Z dumą wygrzebał spomiędzy bagaży niewielki toporek, który zakupił kilka lat temu w markecie, a który od tamtej pory był nieodzowną częścią jego obozowego ekwipunku, w skład którego oprócz wspomnianego narzędzia wchodziła szczoteczka do zębów, czapka z daszkiem i świeże gacie na zmianę (gdy o nich nie zapomniał). Rozejrzał się wokół i ruszył w kierunku niewielkiego zagajnika w poszukiwaniu chrustu.
Gdy wrócił, z dumą niosąc przed sobą naręcze drobnych patyczków, starał się nie spoglądać w kierunku rozstawionego namiotu, stojącego w zupełnie innym miejscu obozowiska. Zauważył również ułożony z niewielkich kamieni krąg, mający służyć za miejsce do rozpalenia ogniska.
– No, jesteś – powiedział Dante, nie patrząc nawet ku nadchodzącemu koledze, będąc zajętym grzebaniem w skrzynce wypełnionej haczykami, spławikami, żyłkami i innym wędkarskim ekwipunkiem. Tuż obok niego stało spore wiadro, wypełnione pachnącą, wędkarską zanętą. Mężczyzna z radością wskazał na pojemnik.
– Nie skisła!
– No, no, świetnie. Kolega rybak w swoim żywiole – powiedział dziarsko Tommy, rzucając chrust na ziemię – I jak tam, bioro?
– Sam jesteś, kurwa, rybak – żachnął się Dante.
– Co?
– Gówno. Widzisz gdzieś tutaj rybacki kuter?
– Niespecjalnie, jakby… Ale co to właściwie ma do rzeczy?
– Ile razy mam powtarzać? Rybak pływa na rdzewiejącym, ujebanym tranem kutrze, ewentualnie obsranej przez mewy łodzi i poławia ryby za pomocą sieci. Jak pajęczyca Tekla w Muminkach. A to, co tu widzisz, mój drogi, upośledzony kompanie, to są, widzisz, wędki. Nie zatem rybakiem, a wędkarzem należy mnie nazywać.
Tommy z grymasem na twarzy wysłuchiwał gówno wartego wywodu przyjaciela, kiwając głową. Świat poławiaczy, jakkolwiek by ich nie zwano, niezbyt go obchodził od czasu, gdy będąc dzieckiem i próbując zarzucić wędkę zrobił to na tyle nieudolnie, że haczyk wbił mu się w dupę. Paskudna szrama, która tam pozostała mogłaby wprowadzić w zakłopotanie nawet wprawnego geja.
– W Muminkach nie było Tekli, tylko Buka, jak już.
– Ale to Tekla plotła pajęczyny.
– A ty pleciesz głupoty. Tekla to postać z Pszczółki Mai.
– Nieważne. Lepiej podaj mi soku z gumijagód – parsknął Dante, wskazując zarośniętym jasną szczeciną podbródkiem na ukrytą w trzcinie skrzynkę piwa, gdyż ręce miał zajęte plątaniną żyłek, ciężarków i haczyków.
Mężczyzna wręczył napój przyjacielowi, po czym zabrał się za rozpalanie ognia, co przyszło mu nader łatwo – zarówno trawa jak i kawałeczki brzozowej kory, użyte w charakterze rozpałki były suche jak wiór i zajęły się w mgnieniu oka. Pomarańczowe języki płomieni z apetytem pożerały drewno, rosnąc z każdą chwilą. Tommy z nieukrywaną radością i dumą odwrócił się w stronę kompana, który z uznaniem kiwnął głową. A to znaczyło więcej niż tysiąc słów.
Dante tymczasem założył na hak przynętę – grubą, wijącą się rosówkę – i zarzucił zestaw w okolice malowniczo unoszących się na powierzchni wody nenufarów. Po chwili uzbroił także drugą wędkę, tym razem jako przynęty używając mniejszych robaczków.
– Drobnicę będziesz łapał? – Zapytał Tommy, dla którego wędkarstwo nadal pozostawało nieprzeczytaną księgą, choć przez ostatnie kilka lat, gdy wybierali się na wspólne biwakowanie dowiedział się kilku podstawowych rzeczy. – A co ze szczupakiem, królem wód, co w szuwarach grasuje?
– Szczupak jako król wód, domyślasz się zapewne, gardzi plugastwem co po ziemi lub w ziemi pełza, potrzebna nam lepsza przynęta. Żywiec! – Zakończył tryumfalnie, uśmiechając się przy tym nieco złowieszczo.
– A, czyli, że co? Glizda mało ruchawa, tak?
– Czyli łapiemy małą rybkę, która potem posłuży nam jako przynęta na większą rybkę. A gdyby się zdarzyło, że po czasie odwali kitę, to wówczas posłuży jako przynęta na suma, jako tak zwany…
– Martwiec?
– Trupek, debilu.
– Co za wyszukana nazwa, dodatkowo w sam raz wpasowująca się w klimat – odparł Tommy, popijając piwo – mam tylko nadzieję, że nie zreanimuje się w jakiś magiczny sposób i nie zeżre tego twojego suma.
– Myślisz, że zjawisko zzombiwacenia działa na zwierzęta? Do tej pory chyba tego nie było.
– Ta, ale do tej pory nie było też trupów śmigających na rolkach.
– Słuszna uwaga. O, coś skubie! – Powiedział Dante podniesionym głosem, sięgając po wędkę. Tommy, choć wędkarzem nie był, zawsze z niewiadomych przyczyn czuł nagły zastrzyk adrenaliny w chwili, gdy spławik był wciągany pod wodę, a na haczyku zaczynało trzepotać się choćby najmniejsze trofeum. Całkiem przyjemne uczucie. Kibicował wędkującemu. Niewiele później w rękach Tommy’ego wylądowała niewielka rybka o zielonkawym grzbiecie, połyskująca w słońcu srebrzystą łuską.
– Uklejka, idealnie. Wrzuć ją do siatki, przyda się na później – powiedział Dante.
Po chwili Tommy zostawił przyjaciela, samemu kierując się ku ognisku by przygotować ruszt i nałożyć nań aromatyczne mięcho. Nie tylko ryby były głodne, jemu też przydałoby się wreszcie zjeść coś porządnego. Chwilę później łakomie przyglądał się skwierczącym kawałkom karkówki i boczku, a także rumieniącej się kiełbasie.
– Mam tu dla ciebie coś specjalnego – powiedział Dante, podchodząc do ognia i stawiając litrowy słoik na blacie niewielkiego, składanego stolika. Wnętrze naczynia wypełniała mętna woda, skrywająca tajemniczą zawartość. Ciemnowłosy poderwał się z miejsca i z chciwością chwycił słój, a w jego oczach pojawiły się łzy wzruszenia.
– Kiszone!
Przysiedli na ciepłej ziemi w cieniu jednego z drzew i ochoczo zabrali się do pałaszowania, nie szczędząc przy tym piwa. Czego jak czego, ale trunku nie powinno im zabraknąć przez dłuższy czas.
– A więc – zaczął po jakimś czasie Tommy – jaki mamy dalszy plan działania?
– A musimy jakiś mieć? – Odpowiedział pytaniem na pytanie Dante, żując kawał mięcha i nie siląc się nawet, by z grzeczności przełknąć kęs przed podjęciem rozmowy.
– Nie uważasz, że należałoby coś zrobić?
– Póki co staramy się przeżyć, i chciałbym zauważyć, że całkiem nieźle nam idzie – odpowiedział blondyn, maczając kolejny kawałek kotleta w rozbabranej na połowie papierowego talerza plamie keczupu.
– Ale nie możemy tu zostać na zawsze, kiedyś skończy nam się piwo – nie dawał za wygraną Tommy.
– Skłaniałbym się ku założeniu, że to przyjdzie samo z siebie – odpowiedział Dante, wpychając do ust ostatni kawałek strawy i popijając obficie złocistym trunkiem, po czym wstał tylko po to, by po ledwie trzech krokach uwalić się na przygotowanym w międzyczasie, dmuchanym materacu.
– Żeby tylko nie przylazło nie w porę, bekające i jebiące trupem. Bo i z nas zostaną trupy, albo gorzej.
– Nie róbmy dramatu tam, gdzie go nie ma. Przecież jest w pytę. Napij się lepiej albo i zdrzemnij, bo o zmierzchu zacznie się prawdziwa zabawa. Czas suma.
Tommy westchnął teatralnie, jednak nic tym nie wskórał, a co więcej, do jego uszu dotarł dźwięk cichego pochrapywania. Doszedł do wniosku, że faktycznie powinien się wyluzować. Sam i bez planu nie powinien rzucać się ku chmarze zombie jak chłop z motyką na słońce. A to, póki co, całkiem przyjemnie przygrzewało.
*
Gdy się ocknął, słońce wyraźnie chyliło się ku zachodowi. Czerwone promienie przedzierające się przez poskręcane gałęzie rzucały na obozowisko krwiste refleksy, a cienie otaczających ich drzew zaczynały wyraźnie się wydłużać, wyciągając swe lepkie macki w kierunku centrum kempingu i skrzącego się tam ogniska. Tommy wstał, otrzepując się z paprochów i liści, a następnie podszedł do ognia, by dorzucić kilka grubszych szczap. Pomarańczowe płomienie, niczym żywy organizm, ochoczo zaczęły pochłaniać smakowite drewno. Mężczyzna wolał nie ryzykować, że ogień zagaśnie.
Dante, z uwagą wpatrzony w nieprzezroczystą, ciemniejącą taflę wody nawet nie drgnął, gdy Tommy zajmował miejsce obok. Tryb łowcy zdawał się pochłaniać go całkowicie. A jednak, ku zaskoczeniu Tommy’ego odezwał się nagle:
– Usiądź, mój przyjacielu. Musimy poważnie porozmawiać – powiedział powoli, wskazując miejsce po swojej prawej stronie, nie odrywając jednak wzroku od powierzchni wody. Gdyby te słowa padły z ust Amy, Tommy czułby się mocno zaniepokojony. Zajął wskazane miejsce, nie odzywając się ani słowem.
– Potrzebujemy planu działania – oznajmił Dante rzeczowym tonem. Tommy nie krył zdziwienia.
– Skąd ta nagła zmiana? – Zapytał z ciekawością. I po chwili zrozumiał, jak bardzo naiwnym był człowiekiem.
– Zmiana?… A ty o tym! Niee, nie będziemy teraz rozmawiać o zombie. Nie dotrą tu, cieszmy się spokojem. Chodziło mi o plan działania w przypadku brania. Gdyby przynętę połknęło coś sporego. Będziesz moim osobistym człowiekiem od podbieraka! – Zakończył, wskazując w kierunku rzuconego między trzciny, aluminiowego trzonka.
– Aaa, tak… To honor – odparł Tommy czując, że powietrze uchodzi z niego jak ze źle zawiązanego balona. Jak zmienia się w flakopodobną dętkę niebędącą ni to flakiem, ni dętką, a jedynie pozbawioną nadziei, apatyczną ludzką skorupą. – Dam z siebie wszystko – dodał, raczej bez entuzjazmu.
– Na to liczę – zarechotał Dante, puszczając mimo uszu ton kumpla i zarzucając ponownie wędkę, na haczyku której znajdował się kawałek drobiowej wątróbki.
Siedzieli tak jeszcze przez chwilę, dyskutując. Przyglądali się przy tym zachodzącemu słońcu i ciemniejącemu niebu, na którym zaczynały pojawiać się gwiazdy. Oboje czuli, że mimo sielskiej posiadówki z piwem, wędkami i grillem, pod ich skórą zaczyna kiełkować zimne ziarno niepokoju. Żaden z nich jednak nie dawał tego po sobie poznać. Choć spędzali noc z daleka od ludzkich siedzib, a co za tym idzie – daleko od miejsc, gdzie mogłyby pojawić się zombie – te nadal pozostawały realnym zagrożeniem.
– Powinniśmy rozpalić dodatkowe ogniska – zasugerował Tommy – skoro ogień jest w stanie zniechęcić dzikie zwierzęta do ataku, być może zadziała podobnie w przypadku, gdyby jakiś truposz pałętał się po okolicy. Ponadto przydałoby się nieco więcej światła.
– Świetny pomysł – pochwalił kompana – Byle nie zadziałało to w zgoła odmienny sposób – dodał jednak Dante, wstając z miejsca. Ryby, póki co, nie brały, a przedłużająca się bezczynność przywoływała natłok myśli na temat zagrożenia. – Bierzmy się do roboty.
Obaj mężczyźni przygotowali dodatkowe miejsca ognisk, a następnie rozdzielili zebrany wcześniej opał. Tym samym niewiele później obozowisko oświetlały cztery jasne punkty, znajdujące się na obrzeżach rozbitego kempingu, jak również główne ognisko w jego centrum. Akurat w chwili, gdy podkładali ogień pod ostatnim z palenisk na obrzeżach, do ich uszu dobiegł dźwięk dzwoneczka, przymocowanego do szczytówki jednej z wędek. Zatrzymali się, spoglądając na siebie ponad bijącym jasnością ogniskiem w centrum i nasłuchując czy dźwięk się powtórzy. Nie musieli długo czekać.
– Branie! – Krzyknął Dante, sadząc długie susy w kierunku brzegu. Tommy, potykając się o kępki przeschniętej trawy, przypominające guzy na mordzie ospowatego i pogryzionego przez wszy leśnego dziada, dopadł do niego chwilę później. Blondyn zaciekle siłował się z wygiętą w łuk wędką. Dzwoneczek na jej czubku kołysał się i wibrował, dzwoniąc przy tym jak oszalały, niemal dotykając powierzchni wody.
– Siedzi, siedzi na haku, haha! – Dante wydał z siebie tryumfalny okrzyk, choć do tryumfu wciąż było jeszcze daleko.
– Chyba niezła sztuka! – Krzyknął równie podniecony Tommy. Sięgnął po latarkę i przeczesał powierzchnię jeziora jasnym snopem światła. Woda wydawała się niemal gotować w miejscu, gdzie kotłowała się holowana zdobycz. A ta nie dawała za wygraną, z siłą szarpiąc naprężoną żyłkę, na której drugim końcu znajdowała się dzierżona przez Dantego wędka. Wyraźne pęcherze powietrza co rusz pojawiały się i pękały na powierzchni, a woda w promieniu kilku metrów była już tak zmącona, że przypominała bagnisko. Liczne glony i wodorosty pływały wokoło, jeszcze bardziej brudząc wodę.
– Nieźle przywiera do dna, cholera – wysapał zmęczony już Dante. Tommy mimo zapadającej ciemności i nadciągającego chłodu nocy widział krople potu wylegające na czoło przyjaciela. Jego palce – bielejące, zaciskane na trzeszczącej z każdym ruchem wędce, a także naprężone nogi, z trudem zapierające się w przybrzeżnym mule zdradzały jednak nieugięty upór.
– Sum albo karp, szarpie jak diabli – dodał z szaleńczym chichotem, zbierając w sobie moc do jeszcze odrobiny wysiłku.
Na powierzchni wody ponownie pojawił się pęcherz, o wiele większy niż poprzednie. Mężczyźni puścili mimo uszu dźwięk, który rozlał się ponad powierzchnią wzburzonego jeziora, gdy ów pęcherz pękł. Jedynie Tommy, przez krótką chwilę wzdrygnął się, jakby nieco zaniepokojony. Natychmiast jednak wrócił do przyglądania się epickim zmaganiom człowieka z naturą. A te przedłużały się w nieskończoność, choć widać było, że ciągnięta na haku zdobycz znajduje się już o wiele bliżej brzegu.
– Dawaj, już prawie jest – krzyknął Tommy, starając się zmotywować przyjaciela do ostatniego wysiłku. Ofiara zatrzepotała całkiem blisko brzegu, tuż obok porastających brzeg trzcin, rozbryzgując wodę szerokim wachlarzem.
– Podbierak! – Zakomenderował Dante, ciągnąc wędkę raz jeszcze. Naprężona żyłka zaśpiewała sopranem. Gdzieś spomiędzy spienionej wody nagle usłyszeli coś jakby warkot. Niski, tubalny dźwięk, przechodzący w dziwaczny syk.
– Kurwa, to chyba nie sum… – wyjąkał dzierżący wygięty kij mężczyzna, tracąc nagle część swojego zapału – brzmiało jak jebany aligator – wystękał, zmęczonym głosem.
Tommy parsknął.
– Tak, to z pewnością to. W jutrzejszych nagłówkach miejscowych gazet, nie nadających się nawet do podcierania dupy, głównym tematem będzie amerykański aligator złapany w Pipidowie Dolnym. Bestia połasiła się na kawałek kurzej wątróbki, forfiter kurwa.
– Skończ pierdolić, świeć prosto, zobaczymy co to. Sobie świecisz, czy mi? I dawaj jebany podbierak!
– Obstawiałbym bobra albo innego piżmaka.
– Gówno się znasz na bobrach… Czekaj, źle… – Nie dokończył, gdyż w powietrzu rozległ się donośny, wibrujący długo dźwięk, przypominający zapowietrzony syfon w kiblu. A wraz z nim przepotworny smród, tak intensywny, że wyciskający łzy jak najostrzejsza cebula. Tommy padł na kolana, jak rażony prądem i ściskając się za brzuch z całych sił, drżąc, walczył z odruchem wymiotnym. Za nic w świecie nie mógł pozwolić na to, by te wszystkie pyszności, które dzisiaj zeżarł po tym, jak od rana głodował, wylądowały na ziemi. Smród jednak był niesamowicie potężny. Mężczyzna czuł, jak zawartość bebechów podchodzi mu do gardła, napływa wąską rurą przełyku jak nadtrawione tsunami.
Zmożony smrodem tysiąca zbuków Dante wreszcie wypuścił wędkę, zasłaniając twarz dłońmi, po czym z impetem wylądował tyłkiem na zachlapanym nabrzeżu i ześlizgnął się w kierunku zbełtanego jeziora, zupełnie jak dziecko po zjeżdżalni do piaskownicy. Intensywność chmury otaczającego ich zewsząd fetoru niemal odebrała mu przytomność. Przecierając szkliste od łez oczy, i rozmazując przy tym błoto na twarzy, spojrzał ku trzcinie. I zauważył źródło całego tego smrodu.
W niewielkiej odległości od brzegu, w płytkiej, sięgającej maksymalnie do połowy łydki wodzie, stał trup. Oświetlany wyłącznie mdłym blaskiem rozpalonego kilka metrów dalej ogniska, ociekając wodą i mułem wyglądał doprawdy upiornie, wpatrując się w leżącego mężczyznę białymi gałkami matowych oczu. Po jego sinej, bezkształtnej twarzy, częściowo obszarpanej przez ryby i raki pełzały pijawki, a z rozwartych, przegniłych ust ciurkiem wylewała się woda i przydenny szlam. Jego poszarpane członki oplatały zielone kłęby moczarki, pośród których wiła się cała masa drobnych podwodnych żyjątek o niepokojących kształtach. Tors i podbrzusze trupa zostało niemal całkowicie ogołocone z miękkiej tkanki przez węgorze, ziało jedynie czernią pustki i bielą ogryzionych do czysta gnatów, przeplatanych wodorostami. Gdzieś pomiędzy żebrami utknęła niewielka rybka, która pragnąc wrócić do wody, trzepotała zaciekle ogonem. Zombie, nie spuszczając wzroku z Dantego, sięgnęło w kierunku rozpaczliwie walczącej o życie ryby i wpakowało ją sobie do ust, częściowo wypełnionej nadgnitymi zębami, a częściowo zastępującymi je zębopodobnymi małżami nie będącymi zębami, wrośniętymi w szczeliny brakującego uzębienia. Rozległ się obrzydliwy trzask i chrobot pękających muszli, a z koszmarnych ust stwora wypadały kawałki przeżutego mięsa i zmieszana z dennymi osadami posoka.
Mężczyźni krzyknęli, zapominając o duszącym smrodzie i poderwali się z miejsca, doskakując do ogniska w centrum obozowiska. Chwilę trwało, nim leżący przy brzegu Dante wydostał się ze śliskiej, błotnistej sadzawki i dołączył do Tommy’ego, bluzgając.
– Kurwa, połów pierwsza klasa – odezwał się Tommy, zakrywając nos i usta dłonią.
– Ano, przyfarcone. Sztuka jest sztuka – odpowiedział Dante, wycierając twarz z błota rękawem bluzy Tommy’ego, którą poderwał z ziemi.
– Co za obrzydlistwo, nie widziałem w życiu nic paskudniejszego. Oprócz twojej mordy – wyrecytował ciemnowłosy, wyrywając bluzę z ubłoconych dłoni kolegi i podając mu ręcznik.
– A ja widziałem – odparł drugi z mężczyzn, dziękując skinieniem głowy i chwytając za szorstki materiał.
– Co takiego?
– Twoją mordę – odpowiedział, chowając twarz w ręczniku i śmiejąc się.
– Kurwa, you got me in the first half, not gonna lie – zarechotał Tommy. Wskazał ku poczwarze – Dlaczego nie atakuje?
– To jest bardzo dobre pytanie.
Istotnie, zombie w dalszym ciągu stało w miejscu, nie poruszając się ani na krok. Śledziło jednak z uwagą każdy ruch dwójki mężczyzn, z trzaskiem obracając osadzoną na gnijącym korpusie głowę i szeleszcząc uwięzionymi w paszczy muszlami. Widząc to, mężczyźni uspokoili się nieco i owijając twarze ręcznikami poszukali broni. Trup, co prawda, nie atakował ich, ale śmierdział niemożebnie ścierwem, mułem i rybą, kombinacją co najmniej trudną do zaakceptowania w najbliższej okolicy kempingu. A ponadto mógł utrudniać zarzucanie wędek i hol suma. Musieli się więc go pozbyć.
Uzbrojeni w toporek i saperkę ostrożnie zbliżyli się do brzegu. Tommy sięgnął także po obozową latarkę, którą upuścił w trakcie opanowujących go smrodliwych konwulsji. Gdy podeszli niemal do granicy wody, truposz wyciągnął w ich kierunku obgryzione, okryte resztkami postrzępionego materiału łapska, przypominające powyginane, suche gałęzie martwego drzewa. Dante bez słowa wskazał koledze, by ten poświecił w dół, w kierunku nóg maszkary, bowiem muł najpewniej opadł już w jakimś stopniu i była szansa, że dostrzegą co jest przyczyną nieruchawości nieboszczyka. Oprócz tego, że jest nieboszczykiem.
Gdy jasny promień padł na powierzchnię wody pod nogami trupa, zamieniając się w świetlisty okrąg, nie zobaczyli wiele. Poczekali więc jeszcze chwilę, aż woda wyklaruje się na tyle, by z brzegu można było zbadać sytuację, bez narażania się. I chwilę potem już wiedzieli.
– Kurwa, więc to dlatego był tak ciężki i szorował po dnie. A ja naprawdę myślałem, że to kurwa sum.
– Co to takiego? – Zapytał Tommy, któremu w międzyczasie zaparowały okulary i w zasadzie gówno widział.
– Nasz gagatek ma na nogach bardzo stylowe obuwie – powiedział Dante, parskając śmiechem.
– Możesz, kurwa, jaśniej?
– Betonowe buciki – odparł Dante, wyrywając latarkę z ręki przyjaciela, by ten mógł przetrzeć spoczywające na nosie szkiełka i samemu przyjrzeć się zaistniałej sytuacji. A trzeba przyznać, że była to sytuacja niecodzienna.
– Wychodzi na to, że ktoś pomógł mu rozstać się z tym światem – stwierdził Tommy, masując podbródek.
– Możliwe.
– Co robimy? Zmieniamy miejsce?
– Daj spokój, miejsce jest zajebiste. No i teraz, nocą, przenosić kemping? Niemożliwe i ryzykowne – Dante zamyślił się. – Musimy się go pozbyć.
Tommy z odmalowanym na twarzy wachlarzem wątpliwości zaprotestował.
– Nie możemy tam wejść. To zbyt niebezpieczne. Jeśli któryś z nas straci równowagę przez muł, to kaplica.
– Masz rację. Może powinniśmy go przewrócić? Zapadnie się w szlam między trzcinami i po strachu.
– Nie wiem, może. Byle już tak nie jebało, błagam, bo cały prowiant nam prześmierdnie. Strasznie kurwi, bleh.
– No, to spróbujmy – powiedział blondyn, sięgając po leżący nieopodal kamień. Zważył go w dłoni, pomyślał chwilę i rzucił. W powietrzu zaświszczało. Kamień syknął. Woda chlupnęła radośnie. Trup beknął, jakby zdziwiony.
Nie trafił.
– To będzie długa noc – skwitował z przekąsem Tommy, widząc niepocieszoną minę kolegi, co niezwykle go ucieszyło. Chciał zaśmiać się w głos, jednak unoszący się w powietrzu smród nadal starał się wyżymać jego flaki jak mokre szmaty. Dante puścił uwagę mimo uszu, sięgając po gnijący kawałek drewna, unoszący się na płyciźnie przy brzegu. Rzucił. Usłyszał chrzęst. Zauważył zombie, wpatrujące się głupkowato w patyk wystający pomiędzy jego żebrami. Gdzieś z wnętrza miednicy wypełzł i chlupnął do wody całkiem pokaźny węgorz. Truposz odprowadził czarny, pełznący po dnie kształt martwymi oczami. Nim ponownie spojrzał w kierunku stojących na brzegu mężczyzn, w jego czerep uderzył kamień. Zachwiał się, jednak nie upadł.
– Chuj, nie plan – wycedził przez zęby poirytowany Dante. Tommy zamyślił się.
– Może pchnij go jakąś tyczką? – Zaproponował.
– Brzmi, zupełnie jak plan. Gdzie podbierak?
Mężczyzna chwycił za aluminiowy pręt, wystający spomiędzy trzcin. Ostrożnie podszedł do brzegu, wyciągając podbierak uchwytem przed sobą. Ze zdenerwowaniem stwierdził, że ten jest zbyt krótki, zaśmiał się więc krótko i niespokojnie. Zrobił kolejny krok, tym razem zachlupotała woda. Chłodna fala obmyła mu kostkę, zamykając buta pod powierzchnią wody. Zombie nie spuszczało wzroku z mężczyzny.
– Ostrożnie… – Wycedził Tommy, gorączkowo ściskając uchwyt latarki, by uspokoić rozedrgane światło. Koniec pręta był coraz bliżej kościotrupiej piersi.
Zombie chwyciło za podbierak w czasie krótszym niż mgnienie oka i szarpnęło solidnie, zwalając Dantego z nóg. Ten z miną będącą mieszaniną strachu i zaskoczenia poszybował do brudnej, płytkiej wody. Przerażony Tommy natychmiast rzucił się do brzegu, wołając kolegę, by ten podał mu rękę. Oszołomiony blondyn zaczął taplać się i wrzeszczeć, rozchlapując wokół muł. Próbował wstać, lecz wówczas na jego głowę spadła zielona siatka. Mężczyzna osłupiał, a przed jego oczami nagle pojawił się kadr z filmu Planeta Małp, w której wojownicze naczelne, dosiadając koni, urządzały obławę na przerażonych ludzi. W tej klasyce kina sieci szybowały w powietrzu, a ludzie padali, owinięci zwojami cienkich linek, pozostając na łasce małpoludów. Zombie szarpnęło ponownie, zmniejszając dystans dzielący je od jego ofiary. Wyciągało swoje obrzydliwe, gnijące łapsko, klekocząc przy tym obmierzłymi szczękami.
Przerażony Tommy skoczył do przodu, lądując w wodzie i grząskim dnie po kolana, wymachując toporkiem z marketu. Wykrzykiwał przy tym jak Indianin z plemienia Apacze, szykujący się do zdarcia skalpu z głowy białego najeźdźcy. Jego fobia, którą był lęk przed głębią wody zniknęła w jednej chwili w obliczu zagrożenia. Krzyczący mężczyzna zamachnął się i z siłą wyrżnął obuchem w żuchwę truposza, aż zadzwoniło, a echo poniosło się na drugi brzeg. Chrupnęły kości. Zombie ze skowytem padło w tył, rozchlapując wodę i znikając pod jej powierzchnią. Tymczasem Tommy pomógł przyjacielowi wydostać się z sieci i szarpiąc go za fraki wyciągnął go na brzeg.
– Wypierdolę ten podbierak, przynosi pecha – wysapał Dante, kładąc się na trawie. Wyczerpany bojowymi okrzykami Tommy padł obok, z trudnością łapiąc oddech. Toporka jednak z ręki nie wypuścił. I całe szczęście.
Woda nagle zakotłowała się, a spod jej powierzchni, tuż przy brzegu, wyskoczył bekający truposz, cały w szlamie, nadal głośno kłapiący szczękami. Błyskawicznie podpełzł do brzegu. Kościste, blade łapsko zacisnęło się wokół kostki Dantego i pociągnęło go ponownie w kierunku wody. Ten zaś zdążył jedynie kwiknąć i żałosnym wzrokiem spojrzeć w twarz przerażonego przyjaciela, nim osunął się ponownie w przybrzeżny muł. Tommy zawył, wykręcając młyńca toporkiem i raz jeszcze rzucił się ku kipieli. W dzikim szale rąbnął zombiaka w kościste łapsko, omal nie trafiając w szarpaną przez stwora nogę przyjaciela, co ten zasygnalizował urywanym, nerwowym krzykiem. Kość w ręce potwora pękła z głośnym trzaskiem, pozwalając blondynowi ponownie wyczołgać się na brzeg.
Zombie jednak nie dawało za wygraną i zaczęło ścigać swoją zwierzynę, pełznąc w kuriozalny sposób tuż za krzyczącym i próbującym wydostać się z tarapatów mężczyzną, odpychając się od rozmokłego podłoża sprawną ręką i trzema kikutami. Tommy zauważył bowiem, że potwór nie miał stóp. Prawdopodobnie przyczyną tego stanu rzeczy był wcześniejszy cios, który zwalił stwora z nóg – przegnite kostki po prostu nie wytrzymały i pękły, zostawiając stopy na swoim miejscu, w betonowych trzewiczkach na dnie.
Przyjaciele wyskoczyli z wody i zatrzymali się dopiero kawałek dalej, przecierając zachlapane błockiem twarze ubabranymi od błocka dłońmi. Nie było jednak czasu na świętowanie – zombie w zdumiewającym tempie skracało dzielący ich dystans, charcząc i bekając. Tommy potknął się o wkurwiającą go wcześniej kępkę trawy, wyciągając się jak długi i wypuszczając z ręki toporek. Zauważyła to pełznąca w ich kierunku poczwara i natychmiast rzuciła się na bezbronnego mężczyznę, zaciskając blade, gnijące łapsko na jego gardle. Ten zaś starał się odepchnąć napastnika, jednak jego dłoń wciąż zapadała się gdzieś w pustce między ostatkami okrywającego trupa odzienia, gnatów i postrzępionych, wyciekających z brzucha resztek flaków, których nie zeżarły węgorze. Zombie kłapnęło plugawymi szczękami tuż przy uchu Tommy’ego, chybiając zaledwie o milimetry. Ten zaś zauważył połyskujący hak wbity w resztki czegoś, co kiedyś zapewne było dziąsłami, na którym w dalszym ciągu wisiał kawałek wątróbki. Wierzgnął, czując, że traci oddech, a zimne łapsko wciąż obejmowało jego szyję jak imadło.
Nagle tuż nad głową bekającego trupa, na niebie rozbłysły fajerwerki, a uchwyt maszkary wyraźnie zelżał. Tommy wciągnął powietrze, wzrok mu się wyostrzył. Zorientował się, że to nie fajerwerki, a zwykłe iskry sypnęły się nad głową potwora, obsypując jego czerep pomarańczowym prysznicem ognistych drobinek. Jakimś cudem udało mu się wyswobodzić z drapieżnego uchwytu i odturlać w bok, nim maszkara ponownie chwyciła go sprawną ręką. Wzdychając ciężko, Tommy podźwignął się na kolana i zauważył Dantego, wymachującego przed unoszącą się z ziemi kreaturą płonącą żagwią, wyciągniętą z ogniska. Kolejny cios spadł na gnijący czerep, wzniecając pomarańczowy deszcz iskier. Tommy miał wrażenie, że upiór z bajora, pomimo tego, że był wyjątkowo wilgotny, zaczyna się tlić.
– Łap! – Wychrypiał Tommy, posyłając ku przyjacielowi szklaną butelkę rozpałki do grilla.
Blondyn natarł na potwora, zasypując go gradem ciosów płonącego cepa i klnąc przy tym jak stary szewc. Dźwięki głuchych ciosów i kruszonego drewna szybowały ponad zmąconą wodą stawu i wirowały wokół, podobnie jak drzazgi i złote świetliki iskier, tworzące w centrum obozowiska prawdziwą burzę ognia. Wreszcie Dante rozbił na łbie potwora butelczynę i wbił płonącą jak pochodnia resztkę drewnianego kołka w szczękę, wybijając przy tym adwersarzowi nieliczne pozostałe jeszcze zęby i miażdżąc muszle małżów, a następnie silnym kopnięciem posyłając go w tył. Chwilę później umrzyk stanął w płomieniach, zmieniając się w bekającą, smrodliwą pochodnię. Tarzał się jeszcze przez chwilę, wyjąc i charcząc, jednak płomienie nad wyraz ochoczo zabrały się za pałaszowanie gnijącego ciała, pozostawiając za sobą jedynie czarną jak węgiel spaleniznę. Niewiele później kreatura znieruchomiała na dobre, a ogień z wolna trawił wszelkie pozostałości ścierwa, pozostawiając w powietrzu jedynie smród, będący ostatnim dowodem na istnienie stwora.
Dante osunął się na ziemię, wypuszczając przy tym powietrze tak głośno, że Tommy w pierwszej chwili miał wrażenie, iż ten kona. Przezwyciężając sztywność ciała ruszył ku koledze, nawołując go.
– Kurwa, nie waż mi się zdychać! Nie waż się, rozumiesz? – Warczał przez zęby, powoli pokonując dzielącą ich odległość. Po chwili zawisł nad leżącym na ziemi kompanem jak sęp nad strzępkiem padliny pośrodku sawanny. Albo gówniany jastrząb nad strzępkiem gówna. Z ulgą stwierdził, że jego towarzysz wpatruje się w rozgwieżdżony firmament, bynajmniej nie martwymi oczami. Te wypełniały łzy, choć nie płakał. Zdawało się jednak, że jest temu bliski.
– Ja pierdolę, co ci jest? Żyjemy przecież – odezwał się, potrząsając kumplem. – Żyjemy! – powtórzył, wyraźnie podnosząc głos i szarpiąc zacieklej, do czasu, aż Dante skierował ku niemu błyszczące od łez oczy.
– Udało się – wyszeptał Tommy, pomagając podnieść się towarzyszowi. Ten nie kwapił się jednak zbytnio z odpowiedzią, przeczesując palcami rozwichrzone, mokre i posklejane szlamem włosy.
– On… To… – wyjąkał.
– Już go nie ma. Spłonął. Nakopaliśmy mu do dupy!
– Kurwa, on… On wypłoszył z łowiska wszystkie ryby! Chuj, nie sum lub szczupak! Biwak będzie bezowocny! – Wychrypiał Dante podniesionym głosem, z wściekłości wpijając palce w piach.
Tommy przysiadł na placku trawy płożącym się obok, patrząc gdzieś daleko w przestrzeń, lecz nie widząc nic. Po chwili jednak zwrócił jego uwagę delikatny połysk. Płomienie ogniska odbijały się od rzuconej w trawę puszki z piwem, po którą ciemnowłosy sięgnął bez zastanowienia. I wówczas do jego uszu dotarły magiczne słowa.
– Musimy ułożyć plan.
Tommy rozkoszował się tymi słowami na równi z chłodnym piwem, przynoszącym ulgę obolałemu i przeschniętemu gardłu. Uśmiechnął się pod nosem.
– W takim wypadku nie nazwałbym tej wyprawy bezowocną – wymamrotał, siorbiąc.
– Co?
– Co?
– Zdawało mi się, że coś tam mamrotałeś pod nosem.
– Masz rację. Zdawało ci się.
– A, to w porządku. Masz jeszcze piwo?