O jeden skok za daleko (cz. 3)

0
(0)

Autor: Szydera Zła Niedobra

Magazynek opróżniany serią

[16+] [przemoc] [wulgarny język]


Z wysiłkiem otworzył oczy. Gdyby został o to zapytany, z trudem potrafiłby wskazać część ciała, która aktualnie nie promieniowałaby bólem. Nikt jednak nie zapytał, choć Miłosz wiedział, że nie przebywał w tym pomieszczeniu sam. A skoro już o pomieszczeniu mowa, to było mu ono zupełnie nieznane.

Czerwone, łukowate sklepienie z cegły przywodziło na myśl średniowieczną katedrę lub opuszczoną piwnicę, a brak okien wskazywałby raczej na to drugie. Dookoła na ścianach znajdowały się regały z litego, misternie rzeźbionego drewna, jakby żywcem wyciągnięte z jakiegoś zabytkowego klasztoru. Półki zaś wypełnione były licznymi woluminami, wyglądającymi na równie wiekowe, co pozostałe elementy wyposażenia, a w wielu przypadkach nawet starsze.           Solidne tomy, oprawione w skórę pokrywała cienka warstwa kurzu i pajęczyn. Na niektórych półkach, a także pomiędzy regałami ustawiono kilka niezbyt jasnych źródeł światła i Miłosz po chwili zdał sobie sprawę, że były to prawdziwe świece, z trudem radzące sobie z rozpraszaniem panującej wokoło ciemności.

Szyderca domyślił się, że nie leży ani na podłodze, ani też w łóżku. Dotykając podłoża dłonią i subtelnie zerkając w bok uznał, iż ułożono go na drewnianym blacie. Zauważył również czyste bandaże, opasające wciąż jeszcze obolałą klatkę piersiową, ramiona i skronie. Mężczyzna zbliżył dłoń do miejsca na swoim ciele, gdzie wcześniej wyczuł złamane żebra. Odczuwał wprawdzie jeszcze lekko pulsujący ból, jednak kości były z całą pewnością całe. To odkrycie mocno go zaskoczyło. Wówczas, gdzieś z głębi blado oświetlonego pomieszczenia usłyszał głos.

– Tak, naprawdę są całe. Ale to nie zasługa twojego organizmu. Kiedyś może udałoby ci się tak szybko zregenerować, ale to już, jak wiesz, przeszłość.

– A więc co to? Czary? – Rzucił Miłosz w ciemność, próbując podnieść się na łokciach.

– Nie wiem, być może jednak fizyka czarnej dziury – parsknął głos i Szyderca usłyszał, jak drewniane nogi krzesła zaszurały o kamienną posadzkę. Chwilę później w pomieszczeniu rozległy się kroki i wkrótce w mdłym świetle ukazała się lekko przygarbiona postać osoby, której się nie spodziewał.

– Alfred? – Zapytał, widząc zbliżającego się starca. – Śni mi się, że jestem w grocie Batmana, tak?

– W dupie – odpowiedział starzec, podchodząc bliżej. – W dupie Batmana, matole. Stary, a nadal durny, nic się nie zmieniło.

Miłosz nie wierzył własnym oczom. Dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę z tego, że zastygł w połowie ruchu z szeroko rozwartymi ustami.

Z półcienia czujnie obserwowały go bystre oczy, ukryte pod połyskującymi w świetle świec szkiełkami okularów. Choć osoba, do której należały nie wyglądała już jak dawniej.

Tomasz stanął przy krawędzi stołu i przyglądał się obolałemu mężczyźnie z wyrazem nieco złośliwej satysfakcji, odmalowującej się na jego twarzy.

– Kurwa, to ty – zdołał wydukać Miłosz, nadal wytrzeszczając gały.

– Nie. Jak kurwa to wyglądasz teraz ty. I to taka, co podpadła jakiemuś kartelowi narkotykowemu.

– To nie kartel narkotykowy.

– Wiem, że nie. Gorzej. Dużo, dużo gorzej. Ale przynajmniej nie dałeś im dupy za darmo.

Szyderca podniósł się i zsunął ostrożnie z drewnianego blatu, opierając się o niego. Nogi drżały mu z wysiłku.

– Nie masz może gdzieś mojej laski? – Zapytał.

 

*

 

– … I wtedy ją porwał. Niestety, nie mam pojęcia gdzie. Zabrali też plany kręgu przywołania  – dokończył Miłosz, podążający za Tomaszem po stromych schodach, prowadzących w górę. Na szczęście okazało się, że Pan Ciemności zabrał też jego podporę. – Myślałem, że uda mi się ich powstrzymać i zabrać ją do domku nad jeziorem.

Drugi z mężczyzn prychnął.

– Tam też by was znaleźli. Nie masz pojęcia, z jakimi ludźmi przyszło ci się zmierzyć.

Miłosz wyburczał pod nosem coś w stylu „bo ty pewnie wiesz”. Schody skończyły się, a mężczyźni stanęli przed ceglanym murem, będącym ślepym zaułkiem. Tomasz uniósł swą bladą, wychudzoną dłoń i nakreślił w powietrzu łuk, wypowiadając trudne do powtórzenia słowa, stanowiące magiczną inkantację. W miarę wypowiadania kolejnych słów, u szczytu muru pojawiały się blade, błękitne runy, które po chwili rozgorzały białym, oślepiającym blaskiem. Tuż poniżej nich pojawiły się srebrzyste linie, zarysowujące kształt wrót. Tomasz dotknął muru, a ten ustąpił bezdźwięcznie, wpuszczając ich do rozległego pomieszczenia, przypominającego przestronny salon o bardzo wysokim stropie.

W centralnej części znajdowała się szeroka kanapa w kształcie litery „U”, obita czerwonym suknem i wykończona połyskującym drewnem. Naprzeciwko niej ustawiono stolik do kawy i podobny do kanapy, głęboki fotel. W głębi, pod ścianą znajdowały się meble z szufladami i licznymi półkami, na których podobnie jak w poprzednim pomieszczeniu poustawiano niezliczone ilości książek, zaś pomiędzy nimi nie brakowało interesujących, często dziwacznych artefaktów.     Jednak tym, co w szczególności przykuło uwagę Miłosza, był niewielki kredens zaadaptowany na barek. Wielokształtne butelki wypełnione palącą wnętrzności zawartością nieśmiało spoglądały w kierunku mężczyzny, a on przysiągłby, że słyszy ich cichutkie nawoływanie, przeznaczone wyłącznie dla jego uszu. Na ten widok Zabójca mimowolnie oblizał się, co nie uszło uwadze maga.

– Chyba masz z tym problem – stwierdził, kręcąc głową. – No dobra, wybierz coś sobie, bo inaczej nie będziesz mógł się skupić na tym, co chcę żebyś usłyszał. Tylko z rozsądkiem – zastrzegł mag, rozsiadając się w fotelu.

Chwilę później Miłosz dołączył, zajmując miejsce na kanapie i stawiając na stoliku dwie szklanki i butelkę. Szyderca spojrzał wymownie na Tomasza, a następnie skinął głową na szklanki. Pan Ciemności wywrócił oczami i westchnął bezgłośnie, a następnie kiwnął głową. Wychylili po kolejce i wojownik rozlał kolejną.

– Słuchaj, ja… Wtedy…  – Zaczął niezgrabnie.

– Daruj sobie – prychnął Tomasz, przerywając Szermierzowi. – Porzuciłeś wszystko nad czym przez lata pracowaliśmy… Dla czego?

Szyderca zmarszczył brwi.

– Omal nie zdechliśmy, wtedy, w Międzywymiarze. Nie miałem wyboru.

Nastała przedłużająca się chwila niezręcznej ciszy.

– Gdzie my teraz właściwie jesteśmy? – Zapytał wreszcie Miłosz, rozglądając się dookoła. Jego uwagę przykuły wysokie okna, rozciągające się na całej długości ściany i sięgające od podłogi do niemalże samego sufitu. Tomasz westchnął.

– W pałacu pod miastem. Potrzebowałem przestrzeni.

– I mieszkasz tu zupełnie sam? Nikt do ciebie nie zagląda? – Zdziwił się Miłosz, który zawsze najlepiej czuł się w niewielkich domach na wsi, gdzie mógł być blisko natury.

– Dookoła rozciąga się iluzja, odstręczająca nieproszonych gości. Z zewnątrz pałac wygląda na całkowicie zrujnowany. Czasem zabłądzi tu jakiś menel albo youtuber, bawiący się w urban exploring. Zazwyczaj wystarczy porządnie ich nastraszyć, bywa jednak, że muszę wyczyścić im pamięć lub zaszczepić w niej przerażające wspomnienia, żeby nie przyszła im do głowy ochota na ponowne odwiedziny. Ale tak, żyję tu sam. W ciszy i spokoju.

– Pod tym względem nie różnimy się zbytnio – powiedział Miłosz, odstawiając szklankę. – Dobra, dzięki za opatrunek i drinka, ale będę się zbierać. Muszę odbić dziewczynę. – Dodał, podnosząc się z miejsca.

– Tak, jasne. Chyba dać się zabić. Ostatnie starcie poszło, jak mniemam, po twojej myśli? Poza tym, rozumiem, doskonale wiesz gdzie jej szukać, tak?

Miłosz spochmurniał i opadł z powrotem na siedzisko. Dopiero wówczas tak naprawdę przyjrzał się Tomaszowi. Czas nie obszedł się zbyt łaskawie także z nim. Mężczyzna mocno posiwiał i tylko nieliczne kosmyki ciemnych włosów zdradzały, że w przeszłości to właśnie był ich naturalny kolor. Długa, jasna broda wyraźnie odcinała się od obfitych szat, skrywających szczupłego, wychudzonego wręcz mężczyznę. Z rękawów wystawały kościste, blade i pomarszczone dłonie. Ze wszystkim tym, wyraźnie kontrastowały bystre, pełne życia oczy. Spoglądały na Szydercę zza okularów w drucianych oprawkach.

Gdy mag podnosił do ust szklankę, a rękaw jego szaty zsunął się nieco po jego przedramieniu, Zabójca zauważył na przypominającej stary pergamin i nakrapianej wątrobianymi plamami skórze liczne tatuaże i blizny.

– Dobrze, siadaj i słuchaj, bo sprawa jest grubsza niż ci się może wydawać. Zacznijmy od tego, że dziewczyna której szukasz jest najprawdopodobniej z tobą spokrewniona…. – Spauzował Tomasz, wciąż bacznie przyglądając się twarzy Miłosza, na której pojawiło się szczere zdziwienie.

– Masz na myśli, że to jakaś moja… Daleka kuzynka, tak?

– Raczej ktoś trochę bliższy. Zakładałbym, że to twoja córka.

Szyderca zakrztusił się i opluł, po czym dostał ataku wściekłego kaszlu, gdy jedna z kropel właśnie aplikowanego trunku wybrała w gardle nie tę dziurkę, co trzeba.

– Co? Żartujesz chyba… – Wysapał z trudem, sięgając po serwetkę. – Jak to niby możliwe?

– Nie wiem czy to dobry moment na tego typu edukację, ale gdy mężczyzna i kobieta bardzo się kochają, to…

– Wiem skąd się biorą dzieci! – Przerwał mu ostro Miłosz. – I akurat miłość nie zawsze gra tu pierwsze skrzypce. Chodzi mi o samą sytuację…

– Nie wiem, nie dociekam kiedy i z kim się zabawiałeś… – Odpowiedział Tomasz, wznosząc ręce w jednoznacznym geście zaprzeczenia. – Wiesz jednak, co ona potrafi?

– Wiem – odparł Szyderca krótko, przeczesując drżącą dłonią posiwiałe włosy. Był zdenerwowany. – To portale, podobne do moich…

– Sam więc widzisz, że ta teoria ma wysoki wskaźnik prawdopodobieństwa. Jednakże, z tego co wiem, dziewczyna od narodzin pozostawała w zamknięciu.

– Wspominała coś o jakiejś szkole. I o białej sali treningowej.

– To nie była zwyczajna szkoła – odpowiedział Tomasz, sięgając po swoją szklankę.

 

*

 

TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ

 

Tomasz pochylił się nad obszernym kociołkiem, zaciągając się aromatem parującej zawartości. Zamieszał wywar drewnianą chochlą, a następnie, odgarniając długą, siwą brodę zbliżył krawędź czerpaka do ust. Zastanowił się przez chwilę, po czym mruknął pod nosem:

– Trochę więcej soli…

Dosypawszy dwie szczypty białego proszku zamieszał i spróbował raz jeszcze. Tak, teraz gotowana przez niego zupa spełniała wszelkie wymogi, by móc nazwać ją pieczarkową. Chwycił za stojącą nieopodal miskę i napełnił naczynie aromatyczną zawartością. Skierował się do stojącego nieopodal stołu, całą uwagę skupiając na tym, by nie uronić ani kropli.

Nagły i niespodziewany ból w głębi czaszki skutecznie pokrzyżował jego plany i miska z brzdękiem wylądowała na twardej powierzchni podłogi, rozsypując się w drobny mak. Tomasz zasyczał z bólu, przyciskając dłonie do oczu. Odnosił wrażenie, jakby te miały za chwilę eksplodować, jeszcze nim ostry ból rozsadzi mu czaszkę. Widział dziwne urywki niepokojących, makabrycznych wręcz obrazów.

Pan Ciemności z trudem wzbraniał się przed utratą przytomności, próbując dotrzeć do stojącego nieopodal krzesła. Wydawało mu się, że mebel z każdym przebytym krokiem coraz bardziej się oddala, jakby celowo przed nim uciekał. Sycząc wściekle, starzec rzucił się w kierunku mebla i wreszcie poczuł pod dłonią gładką powierzchnię drewna. Opadł na lakierowaną powierzchnię siedziska i warcząc, obejmował dłońmi targaną bólem czaszkę. Po chwili dolegliwości zaczęły ustępować, a wraz z nimi wizja zaczęła się rozmywać. Skupił się, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów, nim widzenie ustąpi zupełnie.

Obserwował stary budynek podobny do pałacu, otoczony niewielkim parkiem oraz wysokim murem z szeroką bramą. W budynku przebywało kilkanaścioro dzieci. Miał niepokojące przeczucie, że znajdują się one w ogromnym niebezpieczeństwie. Coś mrocznego czyhało na nie w ciemności…

Skupił całą swą wolę na umykającej wizji, starając się nie zwracać uwagi na kąsający nerwy ból. Dawał ponieść się kolejnym obrazom, próbując ułożyć elementy makabrycznej układanki w całość. Mężczyzna w czerni. Lustrzana maska. Dzieci. Magia. Krew. Dziwne, skomplikowane wzory… I jeszcze…

– O kurwa… – wysapał, dostrzegając obraz znany mu z przeszłości. Obraz, który wywołał u niego wodospad lodowatych dreszczy, przelewający się w dół pleców. – Tylko nie to… To niemożliwe, jak?

Wizja ustąpiła, a Tomasz poczuł, że napięte jak struna ciało zaczyna flaczeć niczym balon, z którego stopniowo upuszczano powietrze. Potrząsając głową zauważył, że na drewnianym blacie stołu pojawiło się kilka szkarłatnych plam. Wówczas też poczuł wypływającą z nosa krew.

Kręciło mu się w głowie, wstał jednak by sięgnąć po papierowe ręczniki, stojące na nieodległym blacie w kuchni, a następnie przyłożył jeden z nich do nosa. Głowa wciąż mu pękała, lecz był to zupełnie znośny ból. Próbował zebrać myśli. Musiał działać i to prędko.

 

*

 

Przyglądał się rozłożonej na stole mapie znad oprawionych w druciane ramki okularów. Według tego, co udało mu się zobaczyć w trakcie trwania wizji, tajemniczy pałac powinien znajdować się kilka kilometrów za miastem. Jednakże, mapa pokazywała w tym miejscu wyłącznie puszczę. Uznał, że jeśli wytypował prawidłowo, to miejsce musiało być bardzo dobrze ukryte. Do kogo należał? Do rządu? Wojska? Służb specjalnych? Mafii? Co się tam działo? Na te pytania nie potrafił znaleźć odpowiedzi w przywoływanych w pamięci obrazach.

Oczywiście, mógł też się mylić. Być może owa wizja dotyczyła wydarzeń z zamierzchłej przeszłości i odbijała się jak echo w czasoprzestrzeni? Tak naprawdę nie miał wyboru, musiał się upewnić. Wyszedł ze swojej pracowni i udał się jednym z długich korytarzy, prowadzącym na zewnątrz. Po chwili dotarł do wyjścia, zszedł po kamiennych, nadkruszonych schodach i stanął naprzeciwko starej i zdezelowanej fontanny, w centrum której pozostał jedynie tyłek, penis i jedna noga kamiennego aniołka, który niegdyś zdobił zbiornik wodotrysku.

Mężczyzna wypowiedział kilka słów w starożytnej mowie, kreśląc dłonią w powietrzu okrąg. Na ziemi wokół jego stóp pojawił się pierścień, płonący ciemnofioletowym ogniem. Tomasz zaczął się przemieniać – jego wyciągnięte szeroko, chude i blade ręce, lizane przez magiczny płomień zaczęły pokrywać się piórami, a wzniesiona ku niebu głowa wydłużyła się, z wolna przemieniając się w zakończoną sporym i szerokim dziobem głowę ptaka. Kilka długich, szarych piór wypłynęło z jej czubka i opadło na pokryte smolistym pierzem plecy. Chude jak patyczki nogi starca zmieniły się w masywne szpony, które po chwili oderwały się od ziemi, pozostawiając po sobie głębokie bruzdy. Pan Ciemności wzbił się w powietrze i pomknął wraz z wiatrem w kierunku gwiazd.

Po jakimś czasie dotarł we wskazane przez wizję miejsce. W pierwszej chwili nie dostrzegł nic podejrzanego – las rozciągał się aż po horyzont, ustępując jedynie w kilku miejscach niewielkim polankom. Mag postanowił jednak się upewnić, zniżył więc lot i zaczął kołować, wytężając wzrok. Wówczas też poczuł delikatne wibracje, a do tego coś na podobieństwo ładunku elektrostatycznego, skaczącego pomiędzy czarnymi jak noc piórami. Powietrze przed jego dziobem zaczęło wibrować, zupełnie jakby promieniowało ogromną temperaturą. I wówczas zobaczył światła. Były to światła w oknach pałacu, ukrytego przed światem za pomocą magicznej kopuły.     Tomasz zdziwił się – stworzenie tak ogromnej i stabilnej bariery wymagało nie lada umiejętności w posługiwaniu się magią. Musiał więc przygotować się na najgorsze, wliczając w to niechcianą konfrontację z potężnym czarnoksiężnikiem. Zachodził w głowę, kim był ów człowiek?

Jako miejsce do lądowania wybrał polanę niewiele dalej, tuż przy krawędzi lasu, aby w razie potrzeby skorzystać z zasłony drzew. Odrzucił pióra i odczekał chwilę, starając się rozruszać chrupiące ze starości stawy. Korzystając z otaczającej go zewsząd ciemności ruszył wzdłuż granicy puszczy i skierował się ku ogromnej posiadłości, w tyle zostawiając także majaczącą w oddali, ogromną bramę i mur. Przez całą drogę towarzyszyło mu dziwne, złowrogie przeczucie, które z każdym kolejnym krokiem przybierało na intensywności. Posiadał niemalże stuprocentową pewność, że za wszystkim stoi potężna magia. Gdzieś w głębi mrocznego serca poczuł coś dziwnego. Było to uczucie, jakby wbijająca się pod skórę lodowa szpilka. Dawno już nie miał okazji poczuć właśnie tego.

Strach.

Z niedowierzaniem musiał to przyznać sam przed sobą – ogarniający go od jakiegoś czasu niepokój z wolna przeradzał się w obawę, że może nie podołać zadaniu rzuconemu mu pod nogi przez Los. Cóż, przez ostatnie lata radził sobie z drobnymi problemami w okolicy, jednak w starciu z prawdziwym skurwysynem mógłby nie podołać. Nie miał jednak wyjścia, musiał dowiedzieć się, co się tu dzieje.

Przykucnął pod jednym z drzew, po czym dotknął trawy i gleby płaszczyzną pomarszczonej dłoni. Wypowiadając kilka słów w zapomnianej mowie, o której wiedzę utracono tysiące lat temu, starał się namierzyć czyhające na niego pułapki. Fioletowe błyskawice mignęły przez ułamek sekundy pomiędzy palcami Tomasza, po czym  wystrzeliły spod opuszków, mknąc w ciemności w formie pierścienia, szybko obejmującego cały obszar. O dziwo, teren był czysty.

Zbliżył się do wiekowych murów, dla pewności szepcząc inkantację prostego zaklęcia maskującego. Nie zauważył wokoło żadnego strażnika ani też innych środków ochronnych za wyłączeniem bariery, którą wcześniej przekroczył. Nie było nawet kamer, które mogłyby odstraszyć nieproszonych gości, choćby nagrywając wideo z rozdzielczością godną rozgotowanego ziemniaka. Przemykając pomiędzy filarami, mężczyzna skierował się na tyły budynku, co chwilę sprawdzając mijane okna. Choć wewnątrz paliły się światła, sam budynek wyglądał na niemalże opuszczony. Jednak promieniująca z wnętrza aura mówiła Tomaszowi zupełnie co innego. Uznał, że nie ma wyboru. Musiał dostać się do środka.

Co jeżeli mury zostały zaklęte? Mogłoby się okazać, że po wślizgnięciu się przez okno, magiczne wyładowanie usmaży mu mózg, pomiesza zmysły albo sprawi, że eksplodują oczy. Istniały odpowiednie triki, wiedział o tym. Sam przecież z powodzeniem je stosował.

Przystanął pod jednym z okien. Z obszernej kieszeni czarnego płaszcza wydobył niewielką figurkę, przedstawiającą garbatego stworka o szpiczastych uszach i wybrakowanym uzębieniu, odzianego w przepaskę biodrową. Miłosz kiedyś zaśmiał się, że przypomina mu ona przedstawiciela pewnej nielubianej nacji. Mężczyzna prychnął na to wspomnienie, po czym  sięgając po leżący nieopodal kawałek patyka, zaczął rysować w piasku skomplikowane wzory, składające się głównie z okręgów. Gdy skończył, ustawił figurkę w centrum rysunku i raz jeszcze sięgnął do kieszeni, z której tym razem wydobył niewielki nożyk. Przyłożył połyskujące srebrem ostrze do kciuka lewej dłoni i delikatnie naciął skórę, pozwalając by uroniona kropla krwi spłynęła na posążek.

Pan Ciemności wstał, wycierając dłoń o materiał płaszcza, a następnie przyzwał Chowańca. Pierścień fioletowego ognia pojawił się dosłownie znikąd, zupełnie jakby ktoś nagle zapalił pod nogami figurki gazowy palnik, planując ugotować niedzielny obiad. Figurka zaczęła błyskawicznie pęcznieć w losowych miejscach i wydawać z siebie niepokojąco brzmiące odgłosy do chwili, gdy osiągnęła wielkość kota. Tomasz przyjrzał się krytycznym okiem swojemu dziełu, które chwiejąc się, sięgało krótkimi łapkami do nadnaturalnie dużej, jajowatej i pozbawionej owłosienia głowy. Przywoływanie nigdy nie było jego mocną stroną. Ta gałąź magii w zasadzie nigdy zbytnio go nie interesowała, ostatnimi czasy jednak zaczął przykładać do niej nieco większą wagę, z uwagi na wiek. Wolał nie angażować się zbytnio podczas walki, zrzucając tę wątpliwą przyjemność na barki różnego rodzaju Przywołańców.

Chochlik złapał wreszcie równowagę i rozejrzał się. Gdy jego wielkie, połyskujące oczy wreszcie odnalazły w ciemności bladą, brodatą twarz Tomasza, wybełkotał spomiędzy nielicznych zębów:

– Ma… Ma… – Powiedział, po czym objął swymi na poły materialnymi łapkami łydkę Pana Ciemności. Mężczyzna westchnął. Wiedział, że przywołane stworzenie nie jest do końca rzeczywiste i materialne lub krócej – żywe. Było raczej kukłą, utkaną z cieni. Tomasz nachylił się nad stworkiem i położył dłoń na jego łysej czaszce. Pod dłonią wydawała się całkiem realna, wzdrygnął się więc lekko.

– Wskakuj przez okno. Będziesz moimi oczami.

Stworzenie bezzwłocznie wykonało polecenie swojego mistrza i z nadzwyczajną wręcz zwinnością wspięło się po murze, znikając po drugiej stronie okna. Tymczasem mag usiadł na ziemi. Początkowo starał się usiąść ze skrzyżowanymi nogami, gdyż pomagało to utrzymać koncentrację, jak również pozwalało na lepszy przepływ magicznej energii w całym ciele. Czas jednak zrobił już swoje i gdy Tomasz usłyszał niepokojący trzask najpierw w prawym kolanie, a następnie w lewym biodrze, postanowił że usiądzie prosto, opierając się plecami o kamienny mur.     Zamknął oczy i koncentrując się, starał się namierzyć energię duchową Przywołańca. Ten przypominał błędny ognik, unoszący się w ciemności.

Chwilę później Tomasz widział już wszystko. Posługując się oczami miniona, szybko zwiedzał kolejne wijące się korytarze i ginące w mroku pokoje. Zauważył liczne, wiszące na ścianach malowidła i inne artefakty, a także zakurzone księgi na solidnych, dębowych regałach. W przeszklonych gablotach dostrzegł kilka egzemplarzy białej broni białej, a także słojów z dziwaczną, podejrzaną zawartością. W jednym z pomieszczeń natknął się na tajemnicze, ogromne rośliny, których liście i łodygi poruszały się nienaturalnie.  Minął je ostrożnie, starając nie zbliżać się zbytnio. W innym pokoju napotkał ogromne akwarium – w mętnej wodzie pływało coś, co jednak nie chciało zostać dostrzeżone. Mag nie żałował. Widział leżące przy dnie obgryzione, mięsne resztki. wcale nie miał ochoty na spotkania z żadnymi dziwacznymi kreaturami. Tym bardziej drapieżnymi.

Budynek w głębi zdawał się rozrastać. Pan Ciemności był niemalże pewien, iż upchnięto w nim więcej, niż pozwalała na to i tak obszerna bryła. Im głębiej się zapuszczał, tym więcej niepokojących rzeczy dostrzegał. Mijane pomieszczenia zaczynały się zmieniać – nie przypominały już kompleksu pałacowego, czy zabytku udostępnionego dla turystów. Od jakiegoś czasu wnętrze zaczynało coraz bardziej przypominać sterylne laboratorium – ściany w większości pokrywała biel, a sale wypełniało chorobliwie wręcz białe światło nowoczesnych lamp, a nie tak jak na początku, starych kinkietów.

W jednym z pomieszczeń sterujący chochlikiem Tomasz zwrócił uwagę na tablicę, na której widniały anatomiczne rysunki ludzi, a dokładniej dzieci. Wokoło, na metalowych półkach i regałach znajdowały się liczne słoje, wypełnione zawartością rodem z koszmarów. W żółto-zielonej zalewie pływały w nich bowiem oczy, serca i inne narządy, niepokojąco przypominające te, należące do homo sapiens.

Chowaniec wszedł do tajemniczego lokum, w którym panował przeraźliwy, kąsający skórę chłód. Ze zgrozą przyglądał się dwóm metalowym stołom, na których równo ułożono dwa podłużne, czarne worki, bynajmniej niepozbawione zawartości. Odwrócił wzrok, przyglądając się tablicy i pokrywającym ją wzorom. Przypominały stare pismo z epoki Sumerów, a najpewniej jeszcze starsze, sięgające być może do czasów, gdy świat był jeszcze młody, a zamieszkujące Atlantydę ludy stawiały fundamenty pod pierwszy z budynków.

Wówczas też usłyszał odgłosy, dochodzące z dalszej części korytarza, której jeszcze nie odwiedził. Chochlik szybko ukrył się za jednym z biurek. Dochodzące z oddali kroki niosły się echem, zdradzały jednak pośpiech osób, które je stawiały. Zaintrygowany Tomasz wychynął zza biurka, starając się dostrzec kim były owe tajemnicze osoby. Wkrótce też do jego – Chowańca – uszu, dotarły dźwięki przerywanej, nerwowej rozmowy. Z jej strzępków trudno było coś wyłapać, i Pan Ciemności zdołał zrozumieć tylko pojedyncze słowa, takie jak „gwiazdy” czy „niebo”.             Niewiele później dwie postaci przemknęły korytarzem, żwawo kierując się w stronę, z której nadszedł stworek. Po barwie ich głosów był w stanie stwierdzić z niemal stuprocentową pewnością, że jedną z nich była kobieta, drugą zaś młoda dziewczynka.

Gdy ich kroki ucichły w oddali, chochlik opuścił pokój i udał się dalej w kierunku, z którego przybyły kobiety. Wówczas, gdzieś z oddali rozległ się wstrząsający huk wystrzału. Chwilę później dało się słyszeć kolejne, a wraz z nimi gorączkowe kroki i co najgorsze – krzyki. A były to nie byle jakie krzyki – mag stwierdził bowiem ze zgrozą, iż należały one do dzieci. Chowaniec zatrzymał się i Tomasz nie miał pewności, co powinien zrobić dalej. Uciekać? Zatrzymać się i schować, aby przeczekać to całe rodzące się zamieszanie, by potem sprawdzić co też się wydarzyło? A może przeć naprzód lub nawet interweniować?

Ruszył dalej, z wolna zbliżając się do załomu korytarza. Wreszcie po upływie krótkiej chwili udało mu się wyjrzeć zza winkla. To, co zobaczył sprawiło, że niemalże utracił połączenie z Chowańcem.

W ciągnącym się w nieskończoność korytarzu zauważył kilka postaci w wojskowych mundurach i oporządzeniu. Zbrojni wchodzili do kolejnych pokoi, po czym oddawali kilka strzałów i odchodzili. Dopiero po kilku sekundach Tomasz zdał sobie sprawę z tego, iż żołnierze nie wchodzili do pomieszczeń siłą – nie wyłamywali drzwi, nie starali się ich staranować czy też rozstrzelać zamka. Przed każdym jednym pomieszczeniem używali plastikowej karty, służącej do otwarcia elektromagnetycznego zatrzasku. Pan Ciemności w lot pojął, że miał do czynienia z zaplanowaną egzekucją, w której ofiarami były dzieci.

Tomasz poczuł buchający w nim gniew i wrzącą z nienawiści krew. Był jednak zdecydowanie za daleko, by zdążyć z odsieczą, zaś jego Przywołaniec nie posiadał żadnych atrybutów, które mogłyby mu się przydać w jakiejkolwiek potyczce. Przypadła mu zatem w udziale wyłącznie rola biernego obserwatora tych makabrycznych wydarzeń.

– Łatwa kasa – Powiedział nagle jeden z trepów, wymieniając magazynek.

– Gdzie jest pokój dzieciaka, którego mamy przyprowadzić? – Pytaniem odparł inny.

– Tutaj – odpowiedział mu jeden z jego kompanów, podchodząc do drzwi przy końcu korytarza. Dłoń w taktycznej rękawicy zacisnęła się na gładkiej gałce klamki. Żołnierz odblokował drzwi, przesunąwszy kartą po szczelinie magnetycznego zamka, po czym wszedł do środka. Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy pojawił się ponownie na korytarzu, jednakże z pustymi rękami.

– Nie ma jej – oznajmił krótko.

– Jak to: nie ma?

– Jej pokój jest pusty. Mogła użyć mocy? Z tego co kojarzę, potrafiła się teleportować.

– Nie, każde z pomieszczeń zostało zabezpieczone pieczęcią. Ktoś musiał jej pomóc.

– Ale kto? Ktoś z zewnątrz? Intruz?

– Trudno powiedzieć. Zgłoś to przez radio. Niech zablokują wejścia. Nie może być daleko.

Tomasz przywołał w pamięci obraz sprzed kilku minut: kobietę uciekającą z jednym z dzieci. To musiała być dziewczynka, o którą im chodziło. Nie mógł pozwolić, by wpadła w ręce tych skurwieli. Musiał za wszelką cenę spowolnić ich działania na tak długo, jak to tylko możliwe. Skupił się, a następnie kazał Chowańcowi wyjść zza winkla. Stworzonko zaczęło z wolna człapać w kierunku najemników, szczerząc przy tym swoje niepełne uzębienie. Oczami chochlika, Tomasz zauważył leżące na podłodze łuski po nabojach, sięgnął więc po jedną z nich, a następnie rzucił w najbliższego z żołdaków.

– Co jest? – Zdziwił się mężczyzna, rozglądając się wokoło.

– Tam! Co to takiego? Szczur?

– Czy ty kiedykolwiek widziałeś szczura?

– No jasne…

– A czy to tam przypomina ci szczura?

– Zabij to, przyjrzymy mu się z bliska!

Słysząc dźwięk zwalnianej blokady, chochlik momentalnie obrócił się i już miał dać dyla przez korytarz, gdy nagle na jego drodze pojawiła się niespodziewana przeszkoda. Stworek z impetem uderzył w nią swą niemałą głową, odbijając się od niej jak rzucona w kierunku ściany piłka do tenisa. Dzięki oczom Chowańca, Tomasz zdał sobie sprawę z tego, że kierowane przez niego stworzenie zostało nagle podniesione do góry. Chwilę potem  w miejscu oblicza człowieka, który trzymał goblina w powietrzu zauważył taktyczną maskę, na której namalowano czaszkę, choć ta zatarła się już nieco wraz z upływem czasu.

– Ciekawe… – powiedział zamaskowany mężczyzna, po czym przyłożył wylot lufy swojego pistoletu do jajowatej, obciągniętej delikatną skórą czaszki i pociągnął za spust.

Tomasz wyrwał się z transu, gdy tylko widziany przez niego obraz zamienił się w nieprzeniknioną czerń. Nienawidził podobnych sytuacji. Choć wiedział, że przywołane przez niego istoty nie są w rzeczywistości żywe, za każdym razem gdy ginęły czuł się nieswojo. A już zwłaszcza, gdy odbywało się to w taki sposób. Chyba stał się zbyt sentymentalny. Tak czy inaczej, czas się stąd zabierać.

Walcząc z ustępującymi powoli nudnościami, Pan Ciemności ruszył ponownie w kierunku linii lasu. Zamierzał przybrać swą skrzydlatą formę sępa i rozejrzeć się z góry po okolicy. Liczył na to, że uda mu się wypatrzeć uciekinierów.

 

*

 

Mężczyzna w masce przyłożył lufę broni do skroni wierzgającego chochlika i pociągnął za spust. Choć kula przeszyła czaszkę stwora i wbiła się w przeciwległą ścianę, nie pojawiła się ani kropla krwi. Najemnik upuścił bezwładne truchło, które z plaśnięciem uderzyło o gładką powierzchnię posadzki. Chwilę później zaczęło dosłownie rozpływać się w powietrzu, by na sam koniec pozostawić po sobie wyłącznie niewielką, plastikową figurkę. Zamaskowany mężczyzna kucnął i podniósł tajemniczy przedmiot, przyglądając mu się na otwartej dłoni, a następnie zwrócił się do swoich towarzyszy.

– Ktoś tu był. Poinformuję kogo trzeba. Wy dokończcie robotę.

Gdy odchodził, w korytarzu ponownie rozległy się strzały. Kilka minut później w budynku zapadła grobowa cisza.

*

 

CZASY OBECNE

 

– Nie znalazłem ich – dokończył Tomasz, w którego głosie dało się słyszeć gorycz zawodu. – Być może udałoby mi się zapobiec temu, co się stało.

– Przynajmniej próbowałeś działać od samego początku – odparł Miłosz, palcami lewej dłoni przeczesujący posiwiałą czuprynę i spoglądając w sufit. – Ja dałem dupy po całości. To przez mnie jedna z nich nie żyje, a drugą uprowadzono.

Tomasz powstrzymał się przed komentarzem, widząc jak Szyderca za wszelką cenę stara się uniknąć kontaktu wzrokowego, wbijając spojrzenie w czubki swych butów. Milczeli przez chwilę.

– Jest jeszcze coś – powiedział Tomasz, przerywając milczenie. – W mojej wizji widziałem Zdobywcę. Zapewne pamiętasz go aż nazbyt dobrze.

Po twarzy Miłosza przebiegł ledwie zauważalny grymas strachu. Przypomniał sobie skomplikowane wzory, o których rozmawiał z Leszym. A więc to tak…

– Musimy ją odbić – rzekł nagle, a ton jego głosu wybrzmiał dziwnie chłodno, zupełnie jak odczytywany przez sędziego wyrok śmierci.

– Ta… – Odparł Tomasz gładząc swą długą, siwą brodę. Zębatki w jego umyśle poszły w ruch.

 

*

 

Miłosz siedział na fotelu, pogrążony we własnych myślach. Z sennego odrętwienia wyrwał go odgłos szklanki, stawianej na szafce obok. Mężczyzna przyjrzał się zawartości mętnym wzrokiem.

– Co to takiego?

– Po prostu to wypij – odpowiedział Tomasz, odwracając się w stronę kanapy. Pod pachą niósł opasłe, oprawione w skórę tomiszcze. Miłosz przyglądał się bąblującej zawartości naczynia. Tymczasem Pan Ciemności usiadł i zaczął wertować kolejne sztywne i nadgryzione przez ząb czasu stronice. Na dźwięk podekscytowanego głosu przyjaciela aż podskoczył w miejscu, by po chwili zmierzyć go moralizatorskim spojrzeniem posępnych oczu.

– Już wiem. To jakieś magiczne serum co da mi kopa?

– Kopa, to ja ci ewentualnie w dupę mogę zasadzić, jeszcze na tyle mnie stać. To elektrolity. Straciłeś sporo krwi w bójce. Pomogą ci się nieco zregenerować.

– Weź, przecież to nie to. Nie taki kolor.

Tomasz westchnął ciężko.

– Co ci nie pasuje w kolorze? Ma jagodowy smak.

– Nigdy nie widziałem jagodowych elektrolitów. Zawsze tylko ta jebana multiwitamina w kolorze pomarańczy.

– Widzisz? Nawet na stare lata można odkryć coś nowego.           Po prostu to wypij.

Na kilka chwil zapadła cisza. Stary zegar tykał miarowo w głębi pokoju, odliczając mijające sekundy.

– Wygląda jak denaturat.

– Nie wytrzymam z tobą! – Warknął Tomasz, czerwieniejąc na twarzy, co wyjątkowo kontrastowało z zarostem. Miłosz tymczasem pospiesznie przełykał kolejne porcje płynu, osuszając szklankę w zaledwie kilka sekund, jednym czujnym okiem łypiąc w kierunku kompana.

– To co, ruszamy? – Zagadnął dziarsko Szyderca odstawiając szklankę i wstając z kanapy gwałtownie. Zakręciło mu się w głowie, lecz nie dał po sobie tego poznać.

– Tak ci spieszno na tamten świat? – Burknął Tomasz, zamykając starożytną księgę z głuchym trzaskiem. – Wiesz w ogóle, gdzie szukać?

– A nie w tym zamku, o którym opowiadałeś? – Zdziwił się wojownik.

– Zapomnij. Posłałem tam w międzyczasie kolejnego Chowańca. Zmyli się.

– Niech to szlag – zaklął Szyderca, drapiąc się po brodzie. Zaczął nerwowo kuśtykać po pokoju, wydeptując ścieżkę w puszystym dywanie.   Nagle zatrzymał się.

– Powinniśmy zasięgnąć języka.

 

*

 

Szerokie drzwi otworzyły się nagle i stanął w nich Tomasz, zakryty od stóp do głów swoim czarnym, aksamitnym płaszczem. Za jego plecami Leszy zauważył słaniającego się na nogach kolosalnego ochroniarza, który po chwili padł wreszcie jak długi, łapiąc się za nabrzmiały tyłek, rażony klątwą nieskończonej sraczki. Siedzący za wytwornym biurkiem mężczyzna uśmiechnął się lekceważąco, po czym opadł na miękki fotel. Nim zabrał głos, pozwolił Tomaszowi wejść do gabinetu.

– No proszę, najpierw jeden zabytek, a teraz zjawia się i drugi.

– Nie nauczono cię manier. Myślałem, że rozmowę wypada zacząć od przywitania. Zwłaszcza, jeżeli nie widziało się kogoś tyle lat – odpowiedział Tomasz, powolnym krokiem zbliżając się w stronę bossa.

Ten wciąż bardzo pewny siebie uśmiechał się paskudnie. Sięgnął po dymiące w popielniczce cygaro i wpakował je sobie do ust, by chwilę później wypuścić z nich chmurę gęstego, siwego dymu, za którym zniknęła jego twarz. Jedynie błysk upierścienionych paluchów, ściskających tytoniowy rulon przy ustach zdradzały jej położenie.

Tomasz zatrzymał się dwa kroki od biurka. Mimo wszystko wolał przesadnie nie ryzykować. Leszy zdobył swoją pozycję w mieście nie bez powodu. Swego czasu był wybitnym zabójcą, a do tego nieobce były mu nawet podstawy sztuki magicznej, choć daleko było mu do tego, by nazywać go magiem. Jednakże, jego bystry umysł i przenikliwe spojrzenie, przywodzące na myśl atakującego węża, nakazywały szczególną ostrożność. Aktualnie stosował bardziej wyrachowane metody i prowadził osiadły tryb życia. Jego prawdziwą supermocą stały się zdobywane przez lata wpływy i pieniądze, a także zebrane wiedza i doświadczenia, niezbędne by dowodzić wyjątkowo niebezpieczną grupą ludzi.

– Zapytam wprost: czy to twoi ludzie stoją za uprowadzeniem pewnej małej dziewczynki, obdarzonej niecodziennymi zdolnościami?

– Posłuchaj… – Warknął gangster opierając się łokciem na biurku i wciskając przy tym przycisk, by wezwać ochronę. – Naprawdę chuj ci do tego, z kim robię interesy. A robię je z tymi, co płacą najwięcej. Im więcej są w stanie wyłożyć, tym lepszych ludzi ode mnie dostają. Czasy tanich bohaterów przeminęły na dobre, jesteście obaj jakimiś reliktami. Ale i na was przyjdzie pora, niedługo… – Mężczyzna przerwał swą tyradę, spoglądając ze zdziwieniem na końcówkę swojego krawata, unoszącą się w powietrzu przed jego twarzą. Kawałek kolorowego materiału wił się jak wąż.

– Marne sztuczki. To ma być według ciebie groźba? – Zarechotał Leszy, a w jego dłoni znikąd pojawił się nóż. Wówczas Tomasz pstryknął palcami, zdejmując czar.

Tuż za plecami siedzącego w fotelu mężczyzny zmaterializował się Miłosz, który trzymał w ręku krawat Leszego. Uśmiechnął się najpodlej jak tylko potrafił, a następnie bez słowa szarpnął za zaciśniętą wokół szyi bossa pętlę, wbijając jednocześnie kolano w jego plecy, aż zarówno włókna materiału, jak i ściskane ścięgna w szyi gangstera zatrzeszczały złowróżbnie. Złapany w potrzask mężczyzna zamachnął się nożem w niezgrabnej próbie obrony, jednak Miłosz z łatwością uniknął ciosu, a następnie zwalniając na chwilę uścisk jednej dłoni, wytrącił oręż z ręki swej ofiary.

– Maskowanie. To bardzo proste zaklęcie – powiedział wolno Tomasz, postępując dwa kroki naprzód i opierając dłonie na biurku. Wpatrywał się spokojnie w nabiegające krwią oczy Leszego, które z wolna zaczynały zlewać się z purpurą jego twarzy. – Ale niezawodne.

Leszy zacharczał, a gęsta ślina wystrzeliła spomiędzy jego zębów i wylądowała na sinych ustach i podbródku. Żyły na jego szyi nabrzmiały potwornie i przypominały teraz czarne, pulsujące pijawki. Tomasz stał nad nim jeszcze chwilę, racząc go swym opanowanym spojrzeniem znad drucianych okularów, po czym skinął głową, dając znak Szydercy, żeby na chwilę przerwał. Wojownik wciąż trzymał jednak krawat i najwyraźniej sprawiało mu to wiele satysfakcji.

– Może jednak porozmawiamy? – Zapytał Tomasz. – Tylko bez numerów. Jedna próba wezwania ochrony lub cokolwiek innego i Miłosz urwie ci łeb. Napoiłem go dzisiaj serum superżołnierza, więc nie będzie miał z tym problemu. To jak będzie?

 

*

 

– Poszło łatwiej niż sądziłem – powiedział Szermierz, wsiadając do auta. – Widziałeś przerażenie w jego oczach, gdy wspomniałeś o serum? Swoją drogą, to naprawdę był jakiś specjalny eliksir? Powiedz, że tak.

– Podałem ci jebane elektrolity. Skończ już z tym tematem. – Odpowiedział Tomasz sucho, sięgając po telefon. – Znasz drogę, czy potrzebujesz nawigacji?

– Może lepiej to włącz – odparł wojownik, uruchamiając silnik, grzmiący pod maską niczym burza nad stepem. – Ogólny kierunek znam, ale przy końcu mogę zabłądzić.

– Dobra. Niech sprawdzę, bunkry… Mam. Droga zajmie nam około godzinę. Czemu wybrali akurat to miejsce?

– Nie wiem, choć się domyślam – powiedział Miłosz, włączając kierunkowskaz. Zmienił pas na lewy i wcisnął gaz w podłogę.

– Jak mi powiesz, że chcieli się zbunkrować, to osobiście katapultuję cię przez dach – warknął Tomasz kwaśno. Wojownik milczał. – Tak myślałem – rzekł po chwili mag, wracając do ekranu telefonu. – Skręć w najbliższy zjazd i dalej prosto.

 

*

 

Ostatnie kilkaset metrów pokonali rzadko uczęszczaną, polną drogą. Pożółkłe łodygi traw smagały podwozie i karoserię, sypiąc wyschniętymi nasionami ze swych kłosów. Dalej w polu widniały pojedyncze, niskie drzewa i płożące się zarośla. W kilku miejscach mężczyźni zauważyli elementy umocnień, wzniesionych dekady temu. Tak naprawdę większa ich część kryła się jednak głęboko pod ziemią i była dobrze zamaskowana.

Wkrótce droga skończyła się, ustępując pola wyłącznie łąkom i Zabójcy musieli opuścić pojazd.

– Gdzie właściwie powinniśmy zacząć szukać? Ten obszar zajmuje kilkanaście kilometrów, wątpię bym był w stanie tyle łazić – powiedział nieco rozgoryczony Miłosz, wskazując na drewnianą laskę, z którą bardzo niechętnie się rozstawał.

Tomasz zatrzymał się przed wbitą w ziemię tablicą informacyjną i zamyślił się.

– Mogę zbadać teren z powietrza – podjął po chwili. – Wyczuwam niewielkie zawirowania magii i wiem, gdzie mniej więcej powinienem się skierować. A gdy już znajdę źródło zakłóceń, podam ci lokalizację i dołączysz do mnie za pomocą jednego z twoich portali.

Miłosz przysiadł na okazałym głazie, tonącym w morzu traw.

– No, to nie będzie takie proste – odpowiedział. Unoszący w górę ręce Tomasz zatrzymał się w połowie tego ruchu i badawczo spojrzał na przyjaciela.

– Co masz na myśli? – Zapytał powoli mag, chcąc zachować spokój. Miłosz zwlekał z odpowiedzią, grzebiąc końcem laski w wyschniętej ziemi. Jego uwagę przykuła uciekająca przed zasypaniem mrówka.

– Nie potrafię używać mocy.

– Co?

– Nie będzie portali, bo nie mogę ich otworzyć – wydukał Miłosz, a każde wypowiadane przez niego słowo zdawało się być dla niego ciosem.

Tomasz był w szoku. A więc to dlatego Szyderca odmawiał otwarcia portali zaraz po tym, gdy zaczęli podejrzewać, że trafili do alternatywnej rzeczywistości. Atak z Międzywymiaru był wyłącznie wymówką.

– Zaraz, chcesz mi powiedzieć, że wybieramy się na śmiertelnie niebezpieczną misję, nie dysponując twoją mocą? Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz, idioto?

– A gdybym powiedział wcześniej, przyjechałbyś tu? – Odparł Szyderca pytająco.

– Nie wiem, nie spieszy mi się do piachu. A tobie najwidoczniej tak. Albo straciłeś rozum.

– Nie, przyjacielu. Straciłem o wiele więcej. Straciłem honor.

 

*

20 LAT WCZEŚNIEJ

 

Szarżujący w rdzawej, pustynnej kurzawie, rogaty demon o ognistoczerwonej skórze pokrytej kościanymi tarczkami, nacierał z obnażonymi kłami wielkości szklarniowego ogórka. Rycząc wściekle, z łatwością wywijał młyńca ogromnym mieczem. Swoim wzrostem przewyższał dorosłego człowieka dwukrotnie, zaś siłą i muskulaturą zapewne o wiele więcej.          Potwór dopadł do grupy Różokrzyżowców, zgromadzonych w formacji bojowej w podcieniu niewysokiego budynku z cegły, który rozpadał się na kawałki, które następnie dosłownie rozpływały się w powietrzu.

Stwór uniósł swych monstrualnych rozmiarów oręż, obierając sobie za cel jednego z rosłych i opancerzonych wojowników. W odpowiedzi w powietrzu zasyczały szerokie groty włóczni, wyskakujące spomiędzy solidnych tarcz niczym jadowite węże, sprowokowane do tego, by opuścić swe leże.

Nagły świst zaskoczył zarówno stwora, jak i odpierających jego ataki rycerzy. Przecinający powietrze srebrzysty bełt chwilę później utknął pomiędzy oczami bestii, wbijając się w czaszkę po same lotki. Demon zwalił się do tyłu, uderzając w ziemię i wzbijając przy tym chmurę duszącego pyłu.

Przyklękający na dachu Miłosz z zadowoleniem spojrzał na efekt swoich działań, naciągając luźną cięciwę i układając na łożu kolejny śmiercionośny pocisk. Poprawił kapelusz z szerokim rondem, chroniący przed piekącym słońcem tej krainy.

W Międzywymiarze bywało szalenie gorąco.

– Wspomóżcie lewą flankę! – Wykrzyczał, odsłaniając ukrytą za bandaną twarz i wskazując ręką na walczące w oddali oddziały, w dalszym ciągu odpierające zawzięte ataki nieprzyjaciela. – Bo zabawa – spauzował, by wstać na równe nogi i spojrzeć ku zbiegającej z wydm w oddali hordzie – Dopiero się zaczyna.

Nagle ziemia zatrzęsła się, zmuszając wojownika do oparcia się o chwiejny komin glinianej chaty, krytej spękanymi, rudymi dachówkami. W tym samym czasie, jakieś trzysta metrów dalej Szyderca zauważył szybko rosnącą sferę czerni, nabrzmiewającą niczym jakiś mroczny pęcherz.     Ten wreszcie pękł, uwalniając ogromną eksplozję i siejąc spustoszenie na obszarze wielkości boiska do piłki nożnej. Ogromny huk, jaki dotarł do Szydercy z opóźnieniem sprawił, że zadrżały ściany budynku, a on sam poczuł, jak wibrują mu wnętrzności. Gdy pustynny kurz osiadł, wojownik zobaczył głęboką nieckę, pośrodku której jak gdyby nigdy nic, chwiejąc się lekko, stał Tomasz. Wszędzie wokół walały się rozczłonkowane i przypieczone ciała demonicznych istot, rozsypane jak puzzle na stole. Miłosz musiał przyznać sam przed sobą, że skurwiel miał rozmach.       Nie miał jednak zamiaru się z tym uzewnętrzniać przed swym kompanem. Wręcz przeciwnie – zamierzał jeszcze nieco go skrytykować, by ten dalej pracował nad technikami rozpierdolu – na tym właśnie polegało braterstwo. Na wzajemnej motywacji.

A czasami też na ratowaniu sobie wzajemnie dupy.

Bystre oko wojownika dojrzało wśród zniszczonych wiatrem ruin wyjątkowo opancerzoną bestię, której udało się przeżyć druzgocący atak Pana Ciemności, a która obecnie szykowała się do rewanżu. Rozwierając swoją najeżoną ostrymi zębami paszczę, zdolną chyba pochłonąć w całości samochód osobowy, galopowała ku magowi. Miłosz w okamgnieniu zniknął w złotym rozbłysku portalu, by niemalże w tej samej chwili pojawić się za plecami przyjaciela. W ostatnim momencie udało mu się chwycić za pożółkłe zębiska i wytężając siły nie dopuścić do kłapnięcia przez bestię morderczym pyskiem. Niemiłosierny smród tysiąca gnijących trupów wypełnił jego nozdrza.

– Zabij to… – Zdołał wybełkotać, powstrzymując żołądek przed zwróceniem obiadu z Pierwszej Komunii. Chwiejący się na nogach mag potrząsnął głową i zamrugał kilkukrotnie, starając się zebrać myśli do kupy. Wreszcie wyciągnął przed siebie dłoń i wykonał w powietrzu ruch przypominający cięcie.

Ogromne, czarne ostrze cieni zmaterializowało się w powietrzu dosłownie znikąd, a następnie opadło po wskazanej przez maga trajektorii, bez najmniejszego problemu zatapiając się w chroniącym ciało pancerzu demona. Klinga opadła aż do samej wypalonej poprzednim zaklęciem ziemi, po czym zniknęła tak samo nagle jak się pojawiła. Wielkie, skwierczące truchło z plaśnięciem opadło na piaszczystą glebę, przesiąkniętą juchą i zawartością demonicznych flaków. Tomasz przyklęknął i westchnął ciężko.

Widząc to, Szermierz podszedł bliżej, wyciągając pomocną dłoń. Czarnowłosy mag odpędził go gestem.

– Jesteś ranny? – Zapytał blondyn, lustrując wzrokiem okolicę. Wszędzie roiło się od pomniejszych demonów, jednak główne siły hordy dopiero się zbliżały.

– Nie… Po prostu trochę przesadziłem. Zaraz mi przejdzie. Jak wygląda sytuacja?

– Cóż, nie jest kolorowo…

– Czyli?

– Inkwizytorzy prawie doszczętnie wybici… – Zaczął Miłosz, przerwał jednak na chwilę, by płynnym ruchem srebrnej klingi skrócić o głowę nadbiegającego z obnażonymi zębami stwora, krzyczącego coś o śmierci. Otarł ostrze rąbkiem płaszcza jakby nic się nie wydarzyło, po czym kontynuował wywód. – Bractwo Kości doszczętnie pobite. Podobnie jak Magowie Białego Kręgu… Dobrze, że ty wybrałeś jednak czarny kolor – dopowiedział półżartem. Widząc jednak zmrużone oczy przyjaciela, kontynuował najbardziej istotne wątki. – Kompania Różokrzyżowców jeszcze się trzyma przy zachodniej flance, ale nie wiem na jak długo. Siostry Wojny stawiają opór, chyba mają się najlepiej z nich wszystkich. Kilku niedobitków Ostrzy Nocy jeszcze poluje na pojedyncze cele, które przedostały się w głąb miasta. Nie nadają się do bezpośredniego starcia w polu. Iiii…  Jesteśmy my! – Wyszczerzył zęby. – O zwykłych żołnierzach nie wspominam, bo oni nie nadają się do tej walki zupełnie, choć nie można powiedzieć, by nie oddawali serca dla sprawy. I nie tylko serca. Wszędzie pełno ich trupów z wyżartymi flakami.

– Faktycznie, wisi nad nami widmo klęski… – Wysapał Pan Ciemności, starający się dojść do siebie.

Miłosz wskazał na budynki na wschodzie. Osypujące się płaty tynku i spadające z góry cegły zdawały rozpuszczać się w powietrzu jak musujące tabletki, znikając bez śladu nim uderzyły w powierzchnię ziemi. Podobnie rzecz się miała z nielicznymi drzewami, powozami kupców i wszelkiego rodzaju materią. W oddali, z kierunku z którego nadciągała horda piekielnych stworów różnych kształtów i rozmiarów, na niebie jakiś czas temu pojawiło się niezwykłe zjawisko. Przypominało pęknięcie, które z każdą minutą obejmowało coraz większe połacie nieba. Zupełnie, jakby wszyscy tutaj zostali zgromadzeni pod kopułą, którą ktoś stłukł. W oddali, na horyzoncie widniała czarna, bezkresna smuga, łącząca niebo i ziemię. Wyglądała na rozdarcie w rzeczywistości, próżnię zasysającą materię. Jednocześnie był to portal, w którego wyłaniały się nieskończone zastępy nieprzyjaciół.

– Widziałeś kiedyś coś takiego? – Spytał Szyderca.

– A jak sądzisz?

– Myślisz, że uda nam się to zatrzymać?

– Ty mi powiedz. To ty nas tu ściągnąłeś, specjalisto od Międzywymiaru.

– Bo ty uwielbiasz grzebać w jakichś zapomnianych, przedwiecznych manuskryptach wątpliwego pochodzenia. Zachciało ci się gadać z jakimiś kreaturami chuj wie skąd.

Ich drobną sprzeczkę przerwała nacierająca z rykiem grupa demonów, dowodzona przez rosłe bydle, posługujące się wyrwaną ze ściany drewnianą belką jak cepem. Miłosz skoczył naprzód, uchylając się przed druzgocącym atakiem olbrzyma, zręcznie siekąc przy tym jego mniejszych pobratymców. Musiał ściągnąć na siebie uwagę jak największej liczby stworów, by Tomasz miał czas na rzucenie zaklęcia. Wojownik uwijał się jak w ukropie, rozrąbując rogate łby i wypuszczając wnętrzności z odsłoniętych brzuchów.

Wtem, ostrze jednego z jego ulubionych toporów bojowych utknęło w twardej czaszce  piekielnego stwora. Wojownik omal nie przypłacił tego życiem, gdy starając się wydobyć głownię z kwiczącego z bólu demona, przyciskanego do gleby podkutym stalą butem. Wymachujące belką monstrum spudłowało ledwie o milimetry. Gwałtowne uderzenie odrzuciło Szydercę jak szmacianą kukłę, a zatrzymała go dopiero drewniana burta stojącego nieopodal powozu, krytego płótnem.         Ogłuszony mężczyzna starał się zogniskować rozbiegany wzrok na szarżującym przeciwniku. Widział kawał sękatego drzewca, wznoszący się nad jego głową, a także szeroki uśmiech demona i jego ogromny, kostropaty i siny jęzor, jakby tańczący w szerokiej paszczęce.

Nagle zza rozbitego pojazdu wyłoniła się ogromna istota, przypominająca mroczne ptaszysko i dorównująca wielkością nacierającemu demonowi. Czarne, tłuste pióra pokrywające większą część ciała zaszeleściły złowrogo, a z głowy, będącej wyłącznie ptasią czaszką zakończoną długim dziobem wydobył się wywołujący ciarki na plecach, koszmarny skowyt. Kreatura skoczyła do przodu, wymachując chudymi, skrzydlatymi rękami zakończonymi długimi, czarnymi szponami. Każdy z nadgarstków został opleciony grubą obręczą kajdan, do których przymocowany był masywny łańcuch, znacznie spowalniający ruchy tejże istoty.

Na twarzy biesa pojawiło się nieliche zdziwienie – zapewne widząc nacierającą na niego kreaturę, jakby żywcem wyrwaną z sennego koszmaru, podawał on w wątpliwość zasadność nazywania samego siebie demonem.

Miłosz jeszcze nigdy nie widział tak imponującej transformacji Tomasza i prawdę mówiąc, trochę się zląkł. Była to kolejna rzecz, jakiej Pan Ciemności dowiedział się, przeczesując słusznie zapomniane, skryte w mroku biblioteki cywilizacji wymarłych przed wiekami.

Ogromny demon odzyskał nieco śmiałości i rycząc, zamachnął się swym prymitywnym orężem. Zagrzechotały łańcuchy i blade szpony sępa z łatwością rozniosły belkę w drzazgi. Z kościanego dziobu ponownie wydobył się demoniczny jazgot, przypominający tarcie widelcem o szkolną tablicę w skali makro. Ferwor walki opuścił na chwilę zaskoczonego rogacza i to go zgubiło. Tomasz doskoczył naprzód i wbił zakończoną pazurami dłoń w czerwoną jak świeża magma pierś biesa, po czym wyciągnął z niej wciąż pulsujące i parujące, szkarłatne serce. Przez chwilę trzymał je na wyciągniętej dłoni, na wprost zdziwionego wzroku swego adwersarza, a potem rozgniótł je jak przejrzałe jabłko, pozwalając by tryskająca dookoła krew siknęła wąskimi strumieniami, plamiąc ptasią czaszkę i spływając po metalowych oczkach łańcucha. Czerwony gigant padł chwilę później, dławiąc się wypełniającą jego ogromną mordę posoką.

Czarne pióra zaczęły osypywać się na ziemię i Pan Ciemności powracał do swoich normalnych kształtów. Po chwili opadł na kolana z wyczerpania i wbił rozcapierzone palce w piach, ledwie ratując się przed bezwładnym upadkiem na twarz. Pociemniało mu przed oczami i mag miał wrażenie, że za chwilę straci przytomność. Na szczęście twarde ramię przyjaciela okazało się być solidnym oparciem.

– Jestem jeszcze na to za słaby – wyszeptał Tomasz, wstając z kolan i otrzepując czarną szatę. – Choć transformacja była niepełna to i tak dała mi w kość.

– No, jemu też – odpowiedział Miłosz, wskazując na ogromne, stygnące cielsko, leżące nieopodal w szkarłatnej kałuży juchy.

– Dłuższa przemiana chyba by mnie zabiła… – Zaczął mag, jednak nie dane mu było skończyć.

Władca portali odepchnął przyjaciela w bok, jednocześnie przywołując złocisty portal, z którego dobył szeroką, okrągłą tarczę, inkrustowaną starożytnymi runami. Impet głuchego uderzenia płonącego trójzębu zmusił Szydercę do przyklęknięcia na jedno kolano. Wojownik westchnął ciężko i zacisnąwszy zęby z wysiłku przechylił nieco tarczę, pozwalając by oręż nieprzyjaciela ześlizgnął się i smagnął ziemię po jego lewicy zmieniając piach w połyskujące szkło.        Miłosz błyskawicznie przeszedł do kontry. Przy jego prawej dłoni zapłonął złocisty krąg portalu, z którego wypadł prosty miecz, lądując wprost w żelaznym uścisku mężczyzny. Szerokie ostrze świsnęło w powietrzu, zmieniając się w srebrzystą smugę. Wymierzony cios odbił się jednak od skórzastego skrzydła, którym napastnik posłużył się jak pawężą, a następnie rozpostarł je, trafiając zaskoczonego Szermierza i odrzucając go w tył.

Do walki niespodziewanie dołączył jeden z Różokrzyżowców. Wychynąwszy zza zrujnowanego budynku i pochylając długą włócznię natarł odważnie na skrzydlate monstrum, tratując plączące się pod nogami, pomniejsze biesy. Niestety, jego przeciwnik był na zupełnie innym poziomie.

Broń rycerza została mu z łatwością wytrącona z ręki, podobnie jak szeroka tarcza osłaniająca korpus. Okryty wysadzaną krwawymi rubinami, obsydianową zbroją i rogatym hełmem demon, chwycił bezbronnego wojownika niczym dziecinną zabawkę i bez wysiłku uniósł go nad głowę. Jedna z jego ogromnych łap oplotła osłonięte grubym pancerzem nogi mężczyzny, druga zaś zacisnęła się wokół ramion. Metal zbroi Różokrzyżowca zazgrzytał niebezpiecznie, gnąc się w uścisku jak kartka papieru. Powietrze przeciął ostry, niczym klinga katowskiego miecza, krzyk konającego mężczyzny. Bezsilni Zabójcy Skurwysynów mogli jedynie przyglądać się, jak ciało dzielnego wojaka zostaje rozerwane wpół, wypuszczając na wolność krwawe serpentyny wnętrzności i tryskając posoką ze wszystkich dostępnych otworów. Demon odrzucił broczące truchło na bok i skierował spojrzenie żółtych ślepi ku Zabójcom.

– To on… – Wysapał Tomasz, nagle jakby odzyskując część sił. – Gnarr’Rokht Zdobywca.

– W takim razie czas na przemoc – odpowiedział Miłosz, występując na krok i składając skomplikowaną pieczęć. Za plecami Zabójców Skurwysynów powietrze zapłonęło od otwierających się portali wielkości talerza obiadowego, zajmujących wspólnie obszar zbliżony do boiska koszykarskiego. Z każdego z runicznych kręgów, płonących złotopomarańczowym światłem wysunęła się lufa rusznicy, każda nabita srebrnym pociskiem.

Huk jednoczesnego wystrzału ponad setki muszkietów zabrzmiał zupełnie, jakby cała trójka znalazła się na polu secesyjnej bitwy lub w samym epicentrum burzy. Chmura dymu, jaka temu towarzyszyła, w istocie przypominała rozpędzoną, tropikalną komórkę burzową.

Strzelby rzygnęły ogniem i grad srebra opadł na Gnarr”Rokhta Zdobywcę. Ten jednak pozostał niewzruszony – połyskujące w zbroi, krwawe rubiny wielkości ludzkiej pięści zalśniły lekko i wokół kreatury zmaterializowała się kulista sfera bariery, na której zatrzymały się wszystkie pociski.

Tymczasem z piaszczystej gleby tuż obok biesa wystrzeliła czarna i wijąca się smuga cieni. W mgnieniu oka przybrała ona formę smoczej głowy i obierając za cel Gnarr’Rokhta, plunęła wprost na niego skwierczącą falą fioletowego ognia, skutecznie odwracając jego uwagę.

Miłosz z cichym pyknięciem zniknął w jednym ze swoich portali, by niemalże w tej samej chwili pojawić się nad swym ogromnym przeciwnikiem. Opadł na jego szerokie barki, ukryte pod ciężkim pancerzem i przyzywając do dłoni złocistą lancę, wydobytą kiedyś z zaginionych skarbców Babilonu, wepchnął grot pomiędzy płyty obsydianowej zbroi. Ostrze bez trudu wbiło się w masywne cielsko i Gnarr’Rokht zawył, starając się dosięgnąć irytującego człowieczka swą masywną łapą w ciężkiej rękawicy.

Przywołane przez Pana Ciemności czarne macki wystrzeliły spod zakrwawionej ziemi i momentalnie oplotły przedramię demona, spowalniając go na chwilę i dając Szydercy czas na unik i kolejny atak. Wojownik wskoczył w portal, by następnie wylądować przed najeźdźcą. Uzbrojony w ciężką, zdobioną licznymi, misternymi żłobieniami i gotową do strzału kuszę wycelował i pociągnął za spust. Bełt przeciął powietrze ze świstem i wbił się dokładnie w szczelinę hełmu. Demon zatrzymał się na chwilę, zupełnie zaskoczony takim obrotem spraw. Po chwili wydał z siebie ogłuszający ryk, wyrwał pocisk z oczodołu i natarł z większą jeszcze zawziętością. Miłosz dwoił się i troił, starając się uniknąć bezpośredniej konfrontacji i opadających z furią ciosów płonącego trójzębu.

Gnarr’Rokth jednak okazał się być o wiele szybszy, niż wyglądał. Używając trójzębu przyszpilił Szydercę za przypalony płaszcz do ziemi, a następnie szybko chwycił wojownika i grzmotnął nim o ziemię, aż zatrzeszczała jego srebrzysta zbroja. Warcząc, uniósł masywną nogę, celując wielką, pazurzastą stopą w głowę Szermierza.

Mroczny promień wystrzelony z rozpostartej dłoni Tomasza na chwilę wytrącił najeźdźcę z równowagi. Pocisk rozpłynął się niestety po czarnej zbroi, nie wyrządzając czartowi żadnej krzywdy. Demon zarechotał, po czym chwycił za nogę raz jeszcze podnoszącego się z ziemi wojownika. Blondyn zawył z bólu, gdy stalowy uścisk miażdżył jego kończynę i gruchotał kości. Demon miotnął nim w kierunku ledwo stojącego Tomasza. Ten uskoczył, przerywając jednak rzucanie zaklęcia. Miłosz z impetem uderzył w ziemię i z trudem próbował wstać. Widząc zmasakrowanego, ledwie dychającego przyjaciela, Tomasz przestraszył się nie na żarty. Byli dosłownie o włos od porażki, która mogła zaważyć na istnieniu Wszechwymiaru. Musieli zatrzymać tego skurwysyna. Tu i teraz. Mag podpełzł do Miłosza, wypluwającego krwawą flegmę przez rozkwaszone usta.

– Exterling…  – wysapał. Władca portali spojrzał na niego rozbieganym wzrokiem, jakby nie wiedząc o co chodzi jego przyjacielowi. Pokręcił głową.

– Nie mogę…

– Musisz! – Przerwał Szydercy Pan Ciemności. – Jedyne czego nie możesz, to pozwolić mu na zdobycie tego świata. Po nim przyjdzie kolej na następne. Jeśli nie powstrzymamy go tu i teraz, nikt nie zdoła go zatrzymać przed zniewoleniem kolejnych! Miliony istnień pod jego butem!

Miłosz usiadł na ziemi, odgarniając przyklejone do czoła, przesiąknięte krwią włosy. Jego wzrok wciąż błądził gdzieś w przestrzeni za plecami przyjaciela. Zdjął skórzaną rękawicę i odrzucił ją w bok, po czym spojrzał na Tomasza i nieznacznie kiwnął głową.

– Zatrzymam go, a ty rób swoje. – Pan Ciemności zebrał w sobie resztkę sił i wstał, zwracając się do Gnarr’Roktha:

– Twój nikczemny pochód kończy się tu i teraz! – Wychrypiał i wystrzelił raz jeszcze fioletowy promień w kierunku rechoczącego demona. Ten zaś, w odpowiedzi, rozwarł paszczę i rzygnął trzaskającym ogniem.

– Całun cieni! – Krzyknął Tomasz, zamykając siebie i Miłosza w mrocznej, nieprzeniknionej sferze ciemności. – Damy radę! Zrób to! – Zwrócił się do przyjaciela, nie oglądając się.

Nagle mag poczuł tępe, zdradzieckie uderzenie w kark, a po nim rozlewającą się wzdłuż kręgosłupa słabość. Nogi mu zwiotczały, a obraz przed oczami zawirował i zaczął się rozmywać. Zastanawiał się, czy tak właśnie wygląda chwila śmierci. Ale co go trafiło? Przecież w całunie był tylko on i Miłosz…

 

*

 

– Zrób to! – Krzyknął Tomasz, wysyłając porażający promień mrocznej energii w kierunku zbliżającego się potwora. Ten nie uczynił mu może krzywdy, lecz przynajmniej nieco go spowolnił. Tymczasem Miłosz bardzo starał się podnieść z ziemi, co w jego obecnym stanie okazało się być zadaniem co najmniej karkołomnym. Krążąca w żyłach adrenalina spełniała jednak swoje zadanie, popychając mężczyznę do jeszcze odrobiny wysiłku. Zacisnął zęby, z nienawiścią spoglądając na przeciwnika.

Wówczas też zdał sobie sprawę z tego, w jak beznadziejnym położeniu znaleźli się zarówno oni, jak i pozostali bohaterowie i złoczyńcy, którzy zjednoczyli się by odeprzeć najeźdźcę nie z tego świata. Rozejrzał się po otaczającym go zewsząd pogorzelisku – stosy martwych ciał piętrzyły się, zakrywając chodniki i ulice. Tam, gdzie nie leżały trupy, dogorywali dzielni ludzie, którzy postanowili położyć na szali swoje życie i stawić opór Zdobywcy. Niedobitki, rąbiąc i dźgając, wciąż zmagały się z kolejnymi zastępami piekielnych biesów. Rzężące demony, charkając krwią i wyginając się w przedśmiertnych spazmach starały się zebrać z ziemi swoje flaki i upchnąć je na powrót w rozprutych brzuchach. Kolejne oddziały rozdeptywały na miazgę swoich rannych współbraci.

Mężczyzna zrozumiał, że od początku nie mieli szans w tym starciu. Gnarr’Rokht i jego armia byli niczym szalejący na morzu sztorm lub pożerający australijskie stepy pożar. Byli katastrofą, nad którą nie można było zapanować. Zwiastunem nieuniknionego, zmierzchem istnienia.

Szyderca westchnął ciężko, kładąc dłoń na płycie chłodnego lecz powyginanego, stalowego napierśnika. Ciążył mu i sprawiał, że musiał walczyć o każdy kolejny wdech. Mieli tylko jedną szansę by wyjść z tego cało. Podszedł do Tomasza, który właśnie wytężał resztkę swych sił, by spowolnić nieunikniony marsz demonicznego Zdobywcy. W dłoni wojownika pojawił się poręczny rzymski puginał. Miłosz z ciężkim sercem zamachnął się i uderzył maga głowicą w kark, starając się pozbawić go przytomności. Miał tylko nadzieję, że nie uderzył zbyt mocno. Pan Ciemności zwiotczał momentalnie, wpadając wprost w jego ręce. Szyderca otworzył złocistą bramę i pociągnął towarzysza za sobą.

Nagły ból w boku sprawił, że wojownik cudem uratował się przed upadkiem. Stracił jednak na chwilę koncentrację, a świetlisty krąg, który miał być ich drogą ucieczki stał się wyraźnie niestabilny i za chwilę mógł zamknąć się zupełnie. Miłosz zauważył grot czarnego oszczepu, wystający z jego boku. Gnarr’Rokht  nie zamierzał pozwolić im na ucieczkę, chcąc zakończyć starcie właśnie teraz. Ostatkiem sił, Szyderca przyzwał kilka mniejszych błyszczących kręgów, z których wystrzeliły połyskujące miecze i odbijając się od onyksowego pancerza biesa, krzesały iskry, nie wyrządzając mu jednak żadnej krzywdy.

W następnej sekundzie Zabójcy Skurwysynów zniknęli we wnętrzu rozchwianego portalu, prowadzącego ku nieznanemu i pozostawiając za sobą świat, a wraz z nim miliony istnień, którymi zamierzał pożywić się Gnarr’Rokht Zdobywca.

[Ciąg dalszy nastąpi!]

Dotrwałeś do końca?

Oceń tekst!

Średnia ocen 0 / 5. Liczba głosów: 0

Żadnych głosów - bądź pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *