O jeden skok za daleko (cz. 4)

0
(0)

Autor: Szydera Zła Niedobra

Magazynek opróżniany serią

[16+] [przemoc] [wulgarny język]


CZASY OBECNE

 

Tomasz spoglądał na grzebiącego w piachu Miłosza, będąc wypełnionym mieszaniną różnorodnych emocji i to pod sam korek. Jeszcze chwila i eksploduje, wyrzygując z siebie wszystko, co nagromadziło się przez lata. Miał ochotę powiesić Szydercę na najbliższym drzewie,  najlepiej za jaja. Wypuścił z siebie powietrze i spojrzał w niebo, starając się okiełznać buzujące w nim emocje. Raz jeszcze zerknął na przygarbionego przyjaciela, siedzącego na polnym głazie. Zrobiło mu się go żal.

– Ty i to twoje pierdolenie o honorze – warknął. – Pewnie uważasz, że jeżeli tu teraz zdechniesz, starając się podjąć beznadziejną walkę, to odkupisz swoje przewiny sprzed lat, mam rację?

Miłosz westchnął.

– Nie mam już siły dźwigać tego ciężaru…

– Skończ z tym melodramatem, kurwa, albo podaj mi chusteczki, bo się popłaczę – przerwał mu twardo Tomasz. – Dlatego wybierasz bohaterskie samobójstwo? Wiesz, ja sobie cenię swoje życie. Twoje też, chyba bardziej niż ty sam.

– W takim razie odejdź – wychrypiał podparty swą laską Szermierz, podnosząc tyłek i otrzepując płaszcz z niesionego wiatrem pyłu.

– Skończ, bo to żałosne. Chyba mnie nie zrozumiałeś. Już ja się postaram, żebyś nie wykitował. Zbieraj się do kupy i przestań zachowywać się jak mazgaj. Tym razem wygramy tę partię.

 

*

 

Zabójcy Skurwysynów leżeli na szczycie wzgórza, obserwując strome zbocze przed nimi. Mężczyźni zauważyli masywne, betonowe ściany, odcinające się od porośniętego trawą pagórka, a także solidne, najpewniej stalowe wrota.

– Jesteś pewien, że to właściwe miejsce? – Zapytał Miłosz, przyglądając się górce.

– Na sto procent. Czuję potężną magię. Zaczekaj – odpowiedział Tomasz, wydobywając z kieszeni Oko Prawdziwego Widzenia i podając je przyjacielowi. Ten przyłożył soczewkę do oka i raz jeszcze zlustrował okolicę. Przed nim ukazała się delikatna, przypominająca mgłę sfera o fioletowej barwie, otaczająca pagórek i znikająca gdzieś pod ziemią.

– Bariera – wymruczał Szyderca, drapiąc się po brodzie i oddając Oko magowi. Ten kiwnął głową.

– Nic skomplikowanego, zwykły kamuflaż. Zaraz się jej pozbędę – odparł Pan Ciemności pstryknąwszy przy tym palcami. Otaczające wzgórze bańka rozpłynęła się w powietrzu w ciągu kilku sekund.

– Ktoś wychodzi – zauważył Miłosz. – Żołnierze. Uzbrojeni. Rozglądają się.

– To pewnie ci, którzy strzegli tamtego pałacu.

– Rozpoznajesz któregoś?

– Nie, nie przyjrzałem im się zbytnio. Choć… Jeden, ten z maską i namalowanej na niej czaszką wtedy się wyróżniał.

– Taa. To ten co zabrał dziewczynę. Ale nie widzę go tam. Pewnie czeka w środku.

– No to chyba pora się przekonać.

 

*

 

Żołnierze zostali totalnie zaskoczeni. Bo kto o zdrowych zmysłach spodziewałby się, że nagle pośród opuszczonych umocnień z czasów Drugiej Wojny Światowej, rozciągających się w szczerym polu z dala od jakiegokolwiek większego miasta, wyląduje gigantyczny, przypominający sępa ptak, niosący w swych szponach starca poruszającego się o lasce?

A nawet jeśli, to kto by mógł w ogóle podejrzewać, że ów sęp po chwili przybierze formę siwobrodego dziadka, miotającego wokół ogniste kule, w czasie gdy jego kompan gołymi rękami zacznie rozbrajać strzegących bunkrów najemnych żołnierzy?

Zabójcy Skurwysynów mimo swojego podeszłego wieku byli bezlitośni. Nie mieli czasu, który mogliby poświęcić na skradanie się i unikanie potyczek, gdyż na szali leżały, nie umniejszając, losy tego świata. Obaj domyślali się związku Alicji i Gnarr’Rokhta Zdobywcy.      Tomasz wywijał rękami, miotając błyskawicami i przyzywając kilka Chowańców. Te, szczerząc rzędy swoich ostrych zębów rzuciły się na próbujących zapanować nad sytuacją żołnierzy. Jeden z najemników trafił atakującego stworka kopniakiem, a następnie rozgniótł mu głowę ciężkim butem, kolejnego zaś rozstrzelał celną, krótką serią karabinku.

Karabinku, który teraz był wycelowany w Pana Ciemności. Huk wystrzału i ogień pojawiły się jednocześnie, a wraz z nimi lufę opuściły pociski, ze świstem gnające w kierunku swojego celu.

Tomasz jakby od niechcenia machnął ręką, a pędzące kule w jednej chwili zmieniły się w tłuste ćmy, które rozpierzchły się na boki, szukając cienia w którym mogłyby się skryć, oczekując przybycia nocy. Zdezorientowany żołnierz nawet nie zauważył, gdy z mrocznej kałuży przy jego lewej stopie wyłonił się cienisty, smoczy łeb osadzony na długiej, giętkiej szyi. Widmo rozwarło swe mordercze szczęki i plunęło fioletowym żarem, wypalając w ziemi szklistą nieckę. Po bojowniku nie został nawet popiół.

Tymczasem Miłosz dopadł do żołnierza, starającego się dotrzeć do terminala komunikacyjnego i wezwać posiłki. Dokładnie w chwili, gdy dotarł do panelu, Szyderca chwycił za otulający jego głowę hełm i uderzył nim o ścianę, aż ten pękł. Ogłuszony mężczyzna osunął się po szorstkiej ścianie i spoczął na glebie z wybitymi zębami.

Kilka pocisków odbiło się od ściany obok Szydercy, a ten skrył się w niewielkiej wnęce, wypatrując przeciwników. Dostrzegł dwóch, wciąż pewnych swego i nadchodzących w jego kierunku. Znajdowali się jakieś dwadzieścia metrów od stalowych wrót, prowadzących do wnętrza bunkra. Odsunąwszy kopniakiem nieprzytomnego mężczyznę leżącego obok, wojownik chwycił za stalowy właz studzienki kanalizacyjnej i rzucił w kierunku zbliżających się napastników. Jeden z żołnierzy wyglądał na tak zaskoczonego widokiem nadlatującego dysku, że nie zdołał w porę uskoczyć. Kilkunastokilogramowy krąg z impetem trafił go w klatkę piersiową, w pierwszej kolejności łamiąc i miażdżąc jego wyciągnięte w obronnym geście ręce. Wirująca stal bez problemu poradziła sobie z kośćmi, rozmazując strzelca na drzwiach zaparkowanego kilka metrów dalej samochodu.

Drugi z żołnierzy, który w porę zdołał uchylić się przed śmiercionośnym frissbee, właśnie podnosił się z ziemi, jednak celny kopniak podkutym żelazem butem wybił mu z głowy ten pomysł, a wraz z nim kilka innych i dwa zęby.

Nieoczekiwanie zza pleców Miłosza padły strzały. Świszczące w powietrzu kule z łatwością dosięgłyby wojownika, gdyby nie czujność Tomasza. Zdążył on w porę osłonić swego przyjaciela ochronnym całunem mroku i rewanżując się, posłał trzaskającą lancę czarnych błyskawic w kierunku stalowych wrót, gdzie ukrywał się strzelec. Ta z hukiem uderzyła w betonową ścianę, pozostawiając na jej powierzchni czarny ślad spalenizny i wyzwalając chmurę siwego dymu.

Pan Ciemności dołączył do kompana, w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. Nie musieli długo czekać. Kolejna seria pocisków wystrzeliła spoza wciąż zataczającego kręgi dymu, jednak nie wywarło to na stojących za barierą Zabójcach żadnego wrażenia.

Wówczas w ich kierunku poturlał się obiekt przypominający puszkę, który zatrzymał się dopiero uderzywszy w ciemną cholewkę tomaszowego buta. Nagły huk i oślepiający rozbłysk zdekoncentrowały maga na tyle, iż ten pozwolił zasłonie rozpłynąć się w powietrzu. Chwilę potem poczuł na swojej twarzy uderzenie twardej taktycznej rękawicy, które odrzuciło go w tył. Gdy czarownik podniósł wzrok, dojrzał mężczyznę w mundurze i masce, na której widniały pozostałości rysunku z czaszką. Ten właśnie dobył spoczywającego w kaburze paralizatora, wycelował i wystrzelił.

Reakcja oślepionego Tomasza była instynktowna – wyciągnął on przed siebie ręce, które w mgnieniu oka zmieniły się w pokryte smolistymi piórami skrzydła, służąc mu niejako za tarczę. Przewody zakończone sondami porażającymi zaplątały się pomiędzy piórami, nie wyrządzając Panu Ciemności żadnej krzywdy. Ten uśmiechnął się wrednie i rozpostarł skrzydlate ręce, jednocześnie formując w dłoni długi bicz, spleciony z cieni. Tomasz zamachnął się, pozwalając by bat z trzaskiem owinął się wokół chronionego kevlarowym pancerzem prawego przedramienia przeciwnika, niczym czarny boa, szykujący się do obiadu.

Najemnik zacisnął na batogu swą rękawicę i szarpnął, wytrącając zaskoczonego maga z równowagi, a następnie doskoczył, uderzając opancerzonym kolanem w jego przeponę. Pan Ciemności wybałuszył oczy, starając się złapać dech jak ryba wyrzucona na brzeg. W dłoni tajemniczego mężczyzny zalśnił długi, ząbkowany nóż. Tomasz widywał takie lata temu w filmach o komandosie biegającym po dżungli w zawiniętej wokół głowy opasce. Srebrna klinga opadła, kierując się ku twarzy Pana Ciemności. Zatrzymała się dosłownie milimetry nad jego okiem. Szpic ostrza zostawił jedynie nierówną rysę na jednym ze szkiełek jego okularów. Wówczas też Tomasz zauważył, że nadgarstek żołnierza przytrzymuje inna dłoń. Spoglądając nieco w lewo zauważył siwe skronie Miłosza, a potem jego pałające nienawiścią, szare oczy.

Szyderca wykręcił rękę atakującego trepa, aż zatrzeszczał kevlar i ten wypuścił nóż. Najemnik okazał się jednak zwinny jak fretka i szybko wywinął się z uścisku wojownika, częstując go potężnym kopniakiem w klatkę piersiową. Wykonał salto w tył, jednocześnie zostawiając pod nogami Zabójców kolejny granat.

– Co za kutas – warknął Miłosz.

Mężczyźni nieudolnie odskoczyli w przeciwne strony, jednakże huk wybuchu zrobił swoje. Tymczasem żołnierz natarł ponownie – dobywając przewieszonego przez ramię karabinka posłał w kierunku wstającego z kolan Tomasza kilka strzałów, jednak te ponownie zderzyły się z pojawiającą się znikąd barierą cieni.

– Ale żeś się kurwa uczepił – warknął Tomasz. Z dłoni maga wystrzeliły trzy, wijące się na swych wężowatych szyjach, smocze głowy. Kłapnęły szczękami, najeżonymi rzędami ostrych zębów. Jednak i tym razem atakujący mężczyzna zdołał ominąć zagrożenie. W międzyczasie, rzucona przez niego srebrna kulka eksplodowała kilkanaście centymetrów od twarzy zaskoczonego Tomasza, oplatając Zabójcę ciasnym kokonem cienkiej, metalowej siatki.

Drewniana laska zafurkotała w powietrzu, ledwie mijając maskę żołnierza, który unikając ciosu, wygiął swe plecy do tyłu w łuk, a następnie odskoczył w tył niczym zawodowy akrobata. Miłosz dopadł do przeciwnika z zaskakującą szybkością i żwawością. Obserwujący tę potyczkę, chwilowo skrępowany Tomasz nie krył zdumienia, widząc nadludzką zwinność przyjaciela.          Podobnie jak chwilę później, gdy niezwykły najemnik nie tylko sparował kolejny cios laską Szydercy swoim opancerzonym przedramieniem, lecz nawet wyprowadził skuteczną kontrę, uderzając najpierw łokciem w podbródek Miłosza, a następnie posyłając Zabójcę Skurwysynów w tył potężnym kopnięciem z półobrotu.

Szyderca uderzył plecami o stojące nieopodal auto, wypuszczając całe zgromadzone w płucach powietrze i upadł na kolana, wbijając ręce w piach. Zdążył podnieść wzrok akurat w chwili, gdy w jego kierunku szybowała srebrna kulka. Mężczyzna chwycił nadlatujący pocisk i zacisnął pięść. Ładunek z cichym pyknięciem wybuchł w jego dłoni. Wojownik zasyczał z bólu, po czym otworzył zakrwawioną dłoń, wypuszczając z niej metalowe odłamki i zwiniętą w kulkę siatkę.            Zamaskowany żołnierz ruszył w kierunku Miłosza, dobywając widowiskowego, składającego się z segmentów miecza. Po jego gładkiej powierzchni prześlizgnęły się jasnoniebieskie iskry.

– Kurwa, dużo masz tych zabawek? – Zapytał poirytowany Szermierz.

– Wystarczy na was obu – odpowiedział z nadludzkim spokojem napastnik, biorąc zamach. Władca portali płynnym ruchem laski sparował uderzenie ostrza i ześlizgując się po jego płazie rozbroił przeciwnika. Gdy ten próbował po raz kolejny odskoczyć, zaczepił hakowatą końcówką swej podpory o kevlarowy napierśnik adwersarza i przyciągnął go do siebie błyskawicznym ruchem. Zabójca z nieukrywaną nienawiścią zacisnął dłoń na szyi najemnika, aż ten kaszlnął, po czym drugą ręką zdarł z jego twarzy maskę.

Wypełnionym rządzą mordu oczom Szydercy ukazała się całkiem młoda twarz pozbawiona jakiegokolwiek zarostu, w całości pokryta tatuażem przypominającym ludzką czaszkę i okraszona wrednym uśmieszkiem. Miłosz chwycił żuchwę trepa i obracając jego twarz w prawo i lewo przyglądał mu się uważnie.

– No no dziadku… – Wycharczał mężczyzna, siląc się na kpinę – Złapałeś mnie. I co teraz zrobisz?

Szyderca nie zawahał się z odpowiedzią.

– Już ci mówiłem. Wyduszę z ciebie życie – odparł i zacisnąwszy drugą dłoń na szyi mężczyzny spojrzał w jego nabiegające krwią oczy. Z satysfakcją odkrył, że w ostatniej sekundzie przed śmiercią zobaczył w nich prawdziwy strach.

– Idź do diabła – warknął Miłosz, miażdżąc krtań zakapiora, aż z jego sinych ust trysnęła krew. Odrzucił sflaczałe truchło na bok jak niechcianą zabawkę i podszedł do Tomasza nie oglądając się za siebie. Rozerwał krępującą przyjaciela siatkę gołymi rękami. Ten rozprostował się, otrzepał pokryte szarym pyłem szatę i przeczesał skołtunioną siwą brodę, mierząc przyjaciela badawczym spojrzeniem. Ostatnie sekundy były bowiem wstrząsające, nawet jak na ich standardy.

– Wszystko w porządku? – Zapytał wreszcie, starając się nie brzmieć jak zatroskany rodzic. Miłosz nie odpowiedział, za wszelką cenę unikając kontaktu wzrokowego. Po chwili kiwnął jednak głową i westchnął ciężko, spoglądając na zakrwawione dłonie. Aż nadto wyraźnie drżały.

– Mówiłeś, że straciłeś moce.

– Mówiłem, że nie mogę otwierać portali. A nie, że nie mogę komuś przypierdolić, gdy zechcę. To spora różnica.

Tomasz zerknął ukradkiem na leżące za plecami przyjaciela truchło.

– To nie mógł być zwykły człowiek – powiedział nagle Miłosz. – Chyba jakiś genetycznie modyfikowany skurwiel.

– Pozwolisz? – Zapytał Pan Ciemności wskazując podbródkiem na zwłoki. – To zajmie sekundę – dodał, wyciągając z kieszeni magiczną soczewkę. Miłosz wzruszył ramionami.

– Dostałem, czego chciałem – odpowiedział sucho.

– Hmmm… – Wymruczał Tomasz, podchodząc do stygnącego trupa. Przyklęknął na jedno kolano, odpiął kevlarowy pancerz i podciągnął odzież okrywającą jego przedramię. Na skórze widniał tajemniczy symbol, przypominający niepozorny tatuaż, składający się z trójkąta, na bokach którego znajdowały się pojedyncze okręgi, a w jego wnętrzu wpisana została czteroramienna gwiazda.

– Widzisz to? To nie jest zwyczajna dziarka – orzekł Tomasz wstając i wycierając dłonie o skraj szaty. – To znamię homunkulusa.

– Sztuczny człowiek?

– Tak. Sam przez ostatnie lata próbowałem swoich sił w tej materii… Bezskutecznie. Finalnie postawiłem na magię przywołań. – Odpowiedział Pan Ciemności, wskazując podbródkiem na martwego najemnika. – W tym przypadku powołany do życia wyłącznie dla walki. Pytanie, kto stoi za jego stworzeniem.

– I czy spotkamy takich więcej – dopowiedział Szyderca, rozmasowując nadgarstek.

– Dowiemy się. Choć mam nadzieję, że nie.

 

*

 

Przemykali ciemnym labiryntem wąskich, wilgotnych korytarzy, wijących się w nieskończoność. Podążali drogą wskazywaną im przez Tomasza, który z każdym krokiem zdawał sobie sprawę z wzmagającej się magicznej aury, stającej się z wolna coraz bardziej przytłaczającą. Tymczasem Miłosz zajmował się szybkim obezwładnianiem napotkanych strażników. Na ich szczęście, żaden z nich nie okazał się już być homunkulusem. Walka z kolejnym z nich w takich warunkach mogłaby się skończyć zgoła inaczej niż poprzednio.

Wreszcie dwójka Zabójców dotarła do obszernej sali, przypominającej audytorium. Rozstawione rzędy siedzeń opadały łagodnie w dół, ku półokrągłej, oświetlonej kiepskimi lampami scenie z desek, na których ktoś właśnie malował skomplikowane formuły i symbole, skupiające się wokół centralnego okręgu. Choć może malował było określeniem niedokładnym; zakapturzona postać w ciemnych szatach stała po prostu na podwyższeniu scenicznym, wyciągając przed siebie prawą rękę i nieznacznie tylko poruszając palcami. Okultystyczne wzory pojawiały się samoczynnie, jakby wypalane na powierzchni drewna przy pomocy lasera. Tomasz znał je aż nadto dobrze. Sam je niegdyś wyrysował.

Nie widzieli twarzy postaci, gdyż ta stała obrócona w ich kierunku plecami, jednak z tonu słów wypowiadanych przezeń od czasu do czasu, doszli do wniosku, iż muszą mieć do czynienia z mężczyzną. Przyjaciele skradając się, rozpoczęli mozolną wędrówkę w dół. Choć żaden z nich nie mówił tego wprost, obaj liczyli na szybkie rozstrzygnięcie potyczki. Najlepiej z korzyścią dla ich strony, choć biorąc pod uwagę wcześniejsze doświadczenia, nie było to takie oczywiste.

Zabójcy przycupnęli za ostatnim, czy raczej biorąc pod uwagę położenie sceny, pierwszym rzędem foteli i przez chwilę przyglądali się postaci w czerni. Dopiero wówczas obaj zdali sobie sprawę, iż tajemnicza persona unosi się kilka centymetrów nad ziemią, ledwie smagając powierzchnię wytartych desek rąbkiem długiej szaty. Wtedy też zauważyli srebrną, przypominającą lustro maskę tego człowieka, która lśniła w słabym świetle spod opuszczonego kaptura.

Przyjaciele wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Próżno byłoby tu mówić o jakimkolwiek skomplikowanym planie działania – ich strategia miała się opierać w większości na dwóch składowych: elemencie zaskoczenia i farcie.

– Jestem zaskoczony, że udało wam się dotrzeć aż tutaj – powiedziała tajemnicza postać, nie przerywając ani na sekundę swoich zajęć. Mężczyźni spojrzeli po sobie, wzdrygnęli ramionami i podnieśli się.

– Cóż, nie o taki element zaskoczenia nam chodziło – odparł Tomasz, rozprostowując pogniecioną brodę. – Teraz pozostaje chyba liczyć wyłącznie na fart.

– Z tego co się orientuję, to została wam jeszcze w zanadrzu siła przyjaźni czy coś tam – głos zamaskowanego mężczyzny, mimo czegoś na kształt żartu lub raczej kpiny, był spokojny i pozbawiony jakiejkolwiek intonacji. Przywodził na myśl bezduszną maszynerię. Tajemniczy kultysta zakończył swe działania, opuścił bowiem ręce i odwrócił się w ich stronę. Lustrzana maska za którą chował twarz wzbudzała dziwną do określenia grozę. Tomasz poczuł się co najmniej dziwnie, widząc w lutrze swoje odbicie.

– Spójrzcie na siebie – zaczął, wolno sunąc w powietrzu w ich stronę. – Niegdyś legendarni bohaterowie. Teraz? Para stetryczałych dziwaków. Jeden alkoholik, drugi pustelnik. Co zamierzaliście wskórać, przychodząc tutaj i pakując się…

– Chwileczkę – przerwał kultyście oparty o lasce Miłosz. – Czy ty chcesz nam teraz zaserwować jakąś mroczną, nudną jak flaki z olejem gadkę o tym kim byłeś i jakie zamierzasz kroki poczynić, aby zmienić czy tam podbić świat? Jeśli tak to wybacz, ale nie chcemy słuchać takich dyrdymałów.

– Racja – poparł przyjaciela Tomasz. – Przejdźmy do konkretów. Oddasz dziecko sam, czy mamy się tam do ciebie pofatygować, mroczny latawcu?

Zamaskowany mężczyzna w czerni nie odezwał się przez dłuższą chwilę, wisząc w powietrzu przed Zabójcami jak mroczna piniata. Ci mogli jednak odnieść niejasne wrażenie, że na jego ukrytym pod błyszczącą zasłoną obliczu właśnie pojawił się nieprzyjemny, jadowity uśmiech.

– Dziewczyna jest mi potrzebna. Gdy skończę, pozwolę wam zabrać to, co z niej zostanie, jeżeli tak bardzo wam zależy.

Nim Pan Ciemności zdążył jakkolwiek zareagować, kątem oka zauważył nacierającego bez zastanowienia Miłosza, wyciągającego drżące z żądzy mordu ręce w kierunku lewitującego oponenta. Wojownik chwycił wroga za poły płaszcza na wysokości piersi i przyciągnął do siebie, jakby ten nic nie ważył, a następnie wbił pełne nienawiści spojrzenie w gładką, lustrzaną powierzchnię tajemniczej maski. Wtedy też dopadło go uczucie niepokoju, a jakiś głos podpowiadał mu, że swoim nieprzemyślanym zachowaniem popełnił poważny błąd. Nie był to jednak wewnętrzny głos zwykle słyszany w takich sytuacjach, ani też szept sumienia.

– Puść go! – Dobiegający zza jego pleców krzyk Tomasza nie wróżył niczego dobrego. Blada, koścista dłoń zacisnęła się na przedramieniu Szydercy. Mimo swej wątłej budowy, zacisnęła się na tyle potężnie, że sprawiła wojownikowi ból, co też wyjątkowo go zdziwiło i przeraziło zarazem. Wówczas też, z głębi obszernego, czarnego rękawa wystrzeliła fioletowa, oślizgła macka, która szybkim ruchem oplotła się wokół całego ramienia Władcy portali, sięgając aż do jego barku.

– Stary głupiec! – Zaklął Tomasz, sięgając po kłębiącą się w swej duszy magiczną energię. Fioletowa poświata ogarnęła jego dłonie i Pan Ciemności właśnie miał przystąpić do kontrataku, gdy poczuł nagle, że jego ręce zostały skrępowane.

– Co do cholery…? – Zdziwił się, zwracając głowę w kierunku prawego nadgarstka. Czarna, wstrętna macka zaciskała się właśnie wokół ramienia, aż to zaczęło wyraźnie sinieć i puchnąć. Kolejne dwie wystrzeliły spod mrocznych szat unoszącego się w mroku kultysty, lub raczej istoty go udającej, i pełznąc po ziemi niczym przygotowujące się do podstępnego ataku węże, wkrótce owinęły się wokół nóg maga.

– Coraz dziwniejsze te wstępy do pornoli – wysapał Miłosz, starający się zaczerpnąć nieco tchu. Wokół jego ciała zaciskały się wciąż kolejne, równie śmiercionośne co paskudne, sploty. – Ktoś tutaj zdecydowanie za bardzo polubił japońskie filmy dla dorosłych…

Tomasz zwrócił uwagę, że postać w płaszczu, którą dopadł jego przyjaciel porusza się dziwacznie, jakby pulsując, a jednocześnie nabierając coraz to okazalszych rozmiarów. Chwilę później czarne szaty pękły z trzaskiem, ukazując Zabójcom Skurwysynów ogromne, najeżone kolcami i żółtymi bąblami cielsko o nieforemnych kształtach, z którego wyrastały kolejne, przypominające pędy, chwytne macki. Gdzieś w dole pomiędzy nimi, na bulwiastym, wciąż rosnącym korpusie koszmarnej istoty rozwarła się szeroka i pełna pożółkłych kłów paszcza, z której waliło trupem.

Do pomieszczenia wszedł mężczyzna w czarnym płaszczu. Choć jego oblicze skrywała maska, przybysz zatrzymał się i zwrócił gładką, szklaną twarz w kierunku Zabójców Skurwysynów, pragnących uwolnić się z objęć demonicznej kreatury. Wykonał on gest, jakby przywołując ku sobie Miłosza. Ten zaś, będący we władaniu monstrum, dyndając pomiędzy kotłującymi się zwojami śliskiego ciała, po krótkiej chwili zbliżył się do połyskującego pod kapturem zwierciadła, w którym dojrzał własne odbicie.

– Spójrz w oczy osoby, przez którą za chwilę umrzesz – powiedział lodowaty głos, jednocześnie wykonując ruch, jakby opędzał się od natrętnej muchy i pozwalając, by oplatające ciało Szydercy macki ponownie oddaliły się na bezpieczną odległość.

Tajemniczy przybysz zwrócił się kolejno do Tomasza.

– Namiastko maga, która śmie tytułować się Panem Ciemności… Będziesz na to wszystko patrzeć, by poznać czym w istocie jest ciemność i oparta na niej magiczna sztuka.

– A tak, bo jak to mówią, człowiek uczy się całe życie. No to zanim moje się zakończy, to chętnie jeszcze liznę tego czy owego – odpowiedział Tomasz, śmiejąc się pod nosem. – Kończ to tandetne, stereotypowe przedstawienie, bo aż żal słuchać.

– Zaraz zobaczymy, czy będzie ci do śmiechu – odparł powoli tajemniczy mężczyzna i wykonując ruch dłonią nakazał trzymającej Miłosza istocie rozciągnąć go, szarpiąc kolejno za każdą oplecioną mackami kończynę. Szyderca zacisnął powieki i stęknął, słysząc trzeszczące złowrogo stawy.

– Mówią, że ból to najgorszy przyjaciel, lecz najlepszy nauczyciel… – Wysapał, siląc się na dowcipną sentencję, choć opuchnięty z braku powietrza język sprawiał mu wiele trudności podczas wypowiadania tych słów.

– Nie zapominaj, że żeby wyciągnąć lekcję, musisz przeżyć… – Dopowiedział Pan Ciemności.

– Chuj, szczegóły…

– Milczeć! – Warknął przybysz, a jedna z macek jak na komendę oplotła się wokół twarzy Miłosza, kneblując go. Ten pozieleniał i wyglądało na to, że za chwilę puści pawia.

– Przyprowadzić dziewczynę! – Powiedział kultysta suchym, nie znającym sprzeciwu tonem. Z mrocznego korytarza za jego plecami dobiegły kroki kilku par stóp i chwilę później w audytorium pojawiła się dwójka uzbrojonych najemników, prowadzących przed sobą Alicję. Za nimi szła podobna do psa, cienista bestia.

Żołnierze pchnęli bezbronne dziecko na drewniany parkiet, a to potknęło się i upadło. Dziewczynka uniosła ręce, na skórze których widniały liczne zadrapania i otarcia. Zerkający w kierunku Szermierza Tomasz widział, jak w jego oczach zapłonął ogień zemsty. Jednak oplatające jego kończyny macki koszmarnej kreatury napięły się ponownie, gdy tylko wojownik zaczął wierzgać. Tajemniczy mężczyzna zwrócił w jego kierunku lustrzaną twarz.

– To twoja wina – wybuczał, wskazując palcem na Szydercę. – Gdy dowiedziałem się o wyrwie w czasoprzestrzeni i twoim istnieniu, wyczułem swą szansę. Potrzebowałem twoich mocy by otworzyć przejście dla nadchodzącego boga. Jednak zawiodłem się, gdy okazałeś się zupełnie nieprzydatny. Musiałem więc wziąć sprawy we własne ręce, by po latach stworzyć to – wytłumaczył kultysta z obrzydzeniem w głosie, wskazując na Alicję.

Mężczyzna podszedł do niej i poderwał ją brutalnie z ziemi, a następnie rozdarł kawałek jej bluzki i wskazał na znajdujące się na jej łopatce znamię homunkulusa. – Narzędzie z twojej krwi, dzięki któremu sprowadzę go na ten świat. – Ponownie brutalnie pchnął dziewczynę na deski parkietu. – A potem przejmę jego boskie moce, by osiągnąć swój cel. Zmierzę się ze Śmiercią we własnej osobie.

– Chyba oszalałeś – prychnął Tomasz, słuchając wywodu. – Marne mrzonki o nieśmiertelności ci w głowie? Nie będziesz w stanie walczyć z tym, co nadchodzi. Zostaw lepiej to dziecko w spokoju.

– To nie jest dziecko. Ten stwór nie posiada duszy. Jest wyłącznie kluczem, zaklętym w galaretowate ciało.

– Zwariowałeś… – powtórzył zimno Tomasz, mrużąc oczy.

– Nie, ty po prostu nie pojmujesz mego zamysłu swym ograniczonym, wiotkim umysłem starca. Nie zasłużyłeś na miano Pana Ciemności, mierny czarowniku. Rozczarowałeś mnie już na samym początku, dając tak łatwo się podejść. W zasadzie nie jesteś mi już do niczego potrzebny. Żegnaj. – To mówiąc kultysta jakby od niechcenia wykonał ospały gest nadgarstkiem. W powietrzu rozległ się głośny trzask, przywodzący na myśl łamaną gałąź.

Spoglądający w kierunku Tomasza Miłosz zauważył, jak ciemna macka rozluźnia zabójcze sploty wokół szyi przyjaciela, a jego posiwiała, brodata głowa opada luźno na pierś. Oślizgłe więzy uwolniły wiotkie ciało Pana Ciemności, które z hukiem upadło na podłogę.

– A teraz przejdziemy dalej – powiedział spokojnie kultysta, jakby przed chwilą nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. W jego dłoni błysnęło nagle długie, wąskie i lekko zakrzywione ostrze, wydobyte z obszernego rękawa szaty. Powolnym krokiem zbliżył się on do leżącej na ziemi Alicji. Nachylił się i chwycił dziewczynkę za spoczywające w nieładzie, jasne włosy, zmuszając ją, by wstała.

Powietrze wypełnił nagle dźwięk przypominający przytłumione, pojedyncze uderzenie bębna i dosłownie w jednej chwili wszędzie wokół zaległa nieprzenikniona ciemność. Człowiek o lustrzanej twarzy nerwowo rozejrzał się dookoła. Zauważył, że w miejscu gdzie powinno znajdować się martwe ciało jednego z jego przeciwników, na podłodze leżała jedynie niewielka figurka z utrąconą głową. Prychnął lekceważąco.

– Chowaniec? Czy ta prosta sztuczka miała mi jakkolwiek zaimponować?

– Nie, debilu. Miała odwrócić twoją uwagę – w odpowiedzi dało się słyszeć głos Tomasza, dochodzący jakby z wielu miejsc jednocześnie. Dwóch najemników jak na komendę padło na ziemię bez życia, z przetrąconymi karkami. Chwilę później cienista bestia z łatwością została rozpruta na pół niewidzialnym w ciemnościach ostrzem mroku.

– Pokaż się więc… – Zaczął kultysta, jednakże mroczne ostrze, które omalże nie pozbawiło go głowy, skutecznie zmusiło go do milczenia. Klinga roztrzaskała powierzchnię zwierciadlanej maski, której fragmenty, dzwoniąc, posypały się na deski. Upuszczona Alicja upadła na podłogę i usilnie starała się odpełznąć jak najdalej od swego oprawcy. Jej zapędy przerwał jednak pocisk mrocznej energii wystrzelony nagle z ręki górującego nad nią mężczyzny. Jego druga dłoń wciąż starała się przytrzymywać przy twarzy resztki obsypującego się lustra.

– Jestem wszędzie. Ciemność to moje dominium. A to mój Całun Cienia. Dopóki żyję, nic nie przedrze się przez tę barierę – powiedział Tomasz wolno, jednocześnie materializując się w pewnej odległości od swego adwersarza. Wyglądał inaczej. Jego wątłe, stare ciało pokrywały śnieżnobiałe szaty, skóra nabrała odcieni grafitu, a kredowobiałe włosy i broda stały się niemal czarne. Tym samym Pan Ciemności przywodził na myśl sylwetkę z fotograficznego negatywu. W ręku trzymał żarzący się fioletem miecz mroku.

Kultysta stał nieruchomo, jakby zastanawiając się nad swym położeniem i intensywnie poszukując kierunku, w jakim powinien poczynić kolejny krok. Zdawał sobie sprawę, że na szachownicy to Tomasz jest teraz zabójczo skuteczną królową, gotową do działania. Jednakże obecny ruch należał do niego. Zaśmiał się ponuro, pozwalając opaść pozostałym fragmentom lustra i odgarniając kaptur zasłaniający jego oblicze. Pan Ciemności znał tę twarz. Aż za dobrze.

Należała w końcu do niego. Jakieś dwadzieścia lat temu.

– Wyglądasz na poruszonego – odezwała się młodsza wersja Tomasza, a na jej blade, poranione odłamkami oblicze wypełzł paskudny uśmiech. Skierował rozpostartą dłoń ku wijącej się na ziemi dziewczynce. Oślizgła macka mroku wystrzeliła spomiędzy jego palców i oplatając się wokół szyi Alicji przyciągnęła ją na powrót wprost w ręce kultysty.

Tomasz przełknął galaretowatą gulę, która znikąd pojawiła się w jego ustach, starając się dobrać odpowiednia słowa. Wreszcie udało mu się wydusić jedynie:

– Dlaczego?

Kultysta prychnął lekceważąco.

– Jedynie posiadając boską moc tego demona, będę w stanie naprawić to, co odebrał mi czas. Odzyskać to, co straciłem! – Krzyknął, rzucając ukradkowe spojrzenie w kierunku Szydercy.

Pan Ciemności zmarszczył brwi, wsłuchując się w słowa swego mrocznego oponenta. Zerknął w kierunku wciąż unieruchomionego Miłosza, a następnie ponownie ku młodszej wersji samego siebie. Jego umysł błyskawicznie łączył elementy tej układanki.

– Co się z nim stało? – Zapytał, jednak kultysta nie zaszczycił go odpowiedzią. – Chcesz mi powiedzieć, że stawiasz na szali istnienie całego świata, dla znikomej szansy wyrwania „swojego” Miłosza z objęć samej Śmierci? – Zapytał ponownie, mierząc swojego przeciwnika badawczym spojrzeniem zza porysowanych szkiełek okularów. – To równie heroiczne, co idiotyczne.

Oczy kultysty błysnęły niebezpiecznie.

– Nie wierzę, że byś nie spróbował – rzekł powoli.

Tomasz spojrzał na ściskanego przez mroczne zwoje Miłosza, który bacznie przyglądał się całemu temu cudacznemu spektaklowi.

– Poświęcić świat dla tej zapijaczonej kanalii? Wątpię – odpowiedział starzec, po czym dodał: – A jeśli on położyłby swe życie na szali w jakimś bohaterskim zrywie, to pewnie sam wolałby, żeby tak właśnie się ono zakończyło.

Młodsza wersja Tomasza wsłuchiwała się z uwagą w słowa starszego siebie.

– Bzdura – skwitował wreszcie mężczyzna w czerni kręcąc głową, po czym brutalnie przyciągnął do siebie Alicję. W jego ręku błysnął ceremonialny nóż.

Długie ostrze wbiło się w pierś Alicji tuż nad sercem i to aż po samą rękojeść, niemalże przebijając biedaczkę na wylot. Dziewczynka pisnęła z bólu i opadła na podłogę jak zadeptany żołnierskim trepem kwiat. Ciepła krew zaczęła błyskawicznie opuszczać jej ciało, rozlewając się wzdłuż nakreślonych na ziemi symboli, tworząc przy tym ogromną, szkarłatną kałużę.

– To życie nic nie znaczy – wysyczał kultysta złowrogo. – Jesteś tylko kukłą z mięsa.

– Coś ty narobił… – Wyszeptał przerażony Tomasz widząc, jak krąg przywołania zaczyna pulsować mistycznym światłem. Portal wkrótce się otworzy, zapraszając Gnarr’Rokhta i podając mu kolejny świat na tacy. Jego młodsza wersja stała tymczasem nad konającą Alicją i spoglądała na wijące się w agonii dziecko.

– Żałosne robactwo…

Pan Ciemności nie miał czasu do stracenia. Wzniósł ręce w górę, a te błyskawicznie pokryły się białymi piórami. Jego sylwetka w jednej chwili stała się masywna, przewyższając stojącego w oddali kultystę kilkukrotnie. Zalśniły długie, zakrzywione szpony. Z granatowej, niemalże czarnej ptasiej czaszki wydobył się przerażający skowyt. Demoniczna chimera ruszyła w kierunku spętanego Miłosza, bijąc skrzydlatymi kończynami i rozszarpując śluzowate macki, którymi atakowała beczkowata i zębata kreatura, starająca się kontratakować. Nie miała szans. Tomasz błyskawicznie uporał się z monstrum, rozpruwając je jak balon wypełniony wodą przy pomocy ostrego scyzoryka. Bestia zagulgotała jak opróżniane szambo i po chwili rozlała się po podłodze jak galaretowata meduza, wyrzucona przez spienione fale na piaszczysty, rozgrzany słońcem brzeg morza.

Miłosz zaczął z wolna wygrzebywać się spomiędzy flakowatych zwojów, ślizgając się w śluzie i parujących wnętrznościach potwornego głowonoga. Po omacku udało mu się natrafić na swą laskę, dzięki której stanął wreszcie na nogi, choć te w dalszym ciągu żałośnie rozjeżdżały mu się na boki. Nie odrywał wzroku od umierającej dziewczynki.

Zadudniły kroki, odbijające się specyficznym echem od ścian Całunu, jakby przebywali w akwarium lub obszernym tunelu. Tomasz, zawodząc, ruszył w kierunku przeciwnika, szykując się do zabójczego ciosu. Mordercze szpony zalśniły w mroku, jednak nie dosięgły celu.

Portal otworzył się, wywołując nagły podmuch powietrza, zrywający deski podłogi i odkrywający posadzkę z lśniącego, czarnego marmuru. Wiatr odrzucił również gnającego naprzód Pana Ciemności, zmuszając go do podparcia się na wszystkich czterech kończynach. Długie szpony wbiły się głęboko w kamienny płyty. Białe pióra zafurkotały, a kilka lotek oderwało się i pofrunęło w dal, niknąc w mroku. Mag zdawał sobie sprawę, że nie będzie w stanie w nieskończoność utrzymywać swojej przemiany na takim poziomie.

Z żarzącej się wściekłą czerwienią bramy zaczęły wyłaniać się pomniejsze demony, które z wrzaskiem próbowały rozpierzchnąć się po całej sali. W pewnym momencie trafiały jednak na barierę Całunu Cieni, skutecznie hamującą ich krwiożercze zapędy. Tuż za nimi pojawiła się dobrze znana Tomaszowi, masywna sylwetka.

Demoniczny przybysz, Gnarr’Rokth Zdobywca w swej wysadzanej krwawymi rubinami, onyksowej zbroi wpatrywał się w przemienionego w ptasią bestię Tomasza swym pojedynczym, płonącym pod rogatym hełmem ślepiem. Rozejrzał się wokół i zauważył rzucone bezwładnie ciało małej dziewczynki, z której piersi wciąż jeszcze sączyła się krew. Potem zwrócił się ku stojącemu za jego plecami, młodszemu magowi.

– Dziękuję sługo. Podarowałeś mi kolejny świat, który skonsumuję. W nagrodę ofiaruję ci szybką i bezbolesną śmierć.

Młodsza wersja Pana Ciemności nie drgnęła nawet, wpatrując się chłodno w twarz górującego nad nią stwora. Po chwili jednak jego wzrok prześlizgnął się ku złomkowi miecza, który Zdobywca przytroczył sobie do naramiennika w charakterze trofeum, a w jego oczach pojawiła się iskra gniewu. Stary Tomasz mógł jedynie domyślać się właściwego biegu wydarzeń. Miejscowy Miłosz najprawdopodobniej wkroczył do jednego ze swych portali i już nigdy nie pojawił się z powrotem. Po drugiej stronie natrafił bowiem na przeciwnika, z którym nie miał prawa wygrać w pojedynkę.

Pan Ciemności z uwagą przyglądał się swojemu młodszemu odpowiednikowi. Zdziwił się, gdyż nie wyczuł w mężczyźnie ani odrobiny strachu, a jedynie bezwzględną determinację. Ten zaś postąpił o krok bez słowa, a następnie klęknął na jedno kolano, w udawanym geście poddaństwa. Gdy tylko jego dłonie dotknęły gładkiej, marmurowej posadzki, jej powierzchnię pokryła gęsta pajęczyna srebrzystych wzorów. Stary Tomasz wiedział co to jest.

Pieczęć.

A więc ten naiwny skurwiel naprawdę chciał zapieczętować, następnie wchłonąć ducha Gnarr’Rokhta Zdobywcy? Śmiechu warte. To jak próba pożarcia połowy Wszechświata na śniadanie przy pomocy pałeczek.

Nie ta skala.

Gnarr’Rokht wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu, błyskającym z wnętrza swego rogatego hełmu.

– Robactwo – wycharczał tubalnie, biorąc zamach i próbując przyszpilić odzianego w czerń kultystę do posadzki swym płonącym trójzębem. Wówczas z ziemi przed nim wystrzeliła srebrzysta łuna światła, przybierająca formę pęcherza, pod sklepieniem którego zamknięty został Zdobywca.

– Imponujące – zadudnił demon, uderzając ostrzem trójzębu, który z sykiem odbił się od eterycznej bariery. – Myślisz, że jak długo powstrzyma mnie ta zapora, naiwny głupcze? – Uderzył po raz kolejny, wciąż bezskutecznie. – Zdechniesz cierpiąc! – Zagroził.

Młody Tomasz dotknął kolejnego symbolu, który zapłonął jaskrawym blaskiem. Z ziemi wokół Gnarr’Rokhta momentalnie wyrosły fioletowe macki, które oplotły się ciasno wokół jego członków, na podobieństwo pędów bluszczu, starających się pochłonąć pień wiekowego, umierającego drzewa. Pod pazurzastymi stopami demona zapłonęły kolejne, skomplikowane geometryczne wzory, pełne starożytnych symboli. Te zaczęły obracać się miarowo i z wolna unosić ponad naznaczoną rysami posadzkę, tworząc coś na kształt holograficznej sfery, w centrum której znajdował się ryczący zaciekle bies.

Gnarr’Rokth nie zamierzał jednak biernie przyglądać się zawiązywanej wokół siebie pieczęci, przystępując do brutalnego kontrataku. Rycząc i buchając infernalnymi płomieniami, natarł na krążące wokół niego pierścienie, starając się przecisnąć przez otaczającą go barierę. Pan Ciemności zauważył, że na obliczu jego młodszego odpowiednika pojawił się grymas, a na czoło wystąpiły srebrzyste krople potu. Wyjąc, ruszył w kierunku rzednącej sfery światła, nim ta zniknie zupełnie, wypuszczając potwora na wolność. Nie mógł dopuścić, by Gnarr’Rokht opuścił zapieczętowane pole. To mogła być ich jedyna szansa. W najgorszym wypadku będzie musiał potem zmierzyć się z samym sobą i chyba wolał tę wersję. Liczył na to, że być może udałoby mu się przechytrzyć swego adwersarza.

Jednakże w tej samej chwili pazurzasta łapa w czarnej jak węgiel rękawicy naznaczonej krwawym rubinem, z trzaskiem błyskawicy przebiła się przez barierę, sięgając po ledwo żywego z wysiłku, młodszego Tomasza. Demoniczna dłoń z obrzydliwym chrzęstem zacisnęła się wokół klatki piersiowej mężczyzny, podrywając go z ziemi, a następnie posyłając ku przeciwległej ścianie, gdzie zatrzymał się z nieprzyjemnym, głuchym uderzeniem. Otaczająca demona sfera pękła momentalnie, przypominając mydlaną bańkę, napotykającą szorstką powierzchnię dywanu.

Pan Ciemności zawył demonicznie, a jego ptasie skrzydła zafurkotały, gdy długie szpony ze świstem przecięły powietrze. Tomasz przedarł się ku Zdobywcy, bez trudu tratując po drodze kilka pomniejszych biesów. Zaskoczony Gnarr’Rokht w ostatniej chwili zdążył z paradą, jednakże jego ognisty trójząb pękł z hukiem, rozsypując się w drobne, żarzące się drzazgi. Tomasz zaszarżował ponownie, wbijając długie szpony w onyksowy napierśnik Zdobywcy. Ten ustąpił z łatwością, rozrywany jak papier, co piekielnik skwitował zdziwionym warknięciem. Potęga Pana Ciemności była przytłaczająca, choć sam Tomasz musiał liczyć się z uciekającym czasem.

Demon rozwarł swą najeżoną rzędami kłów paszczę i rzygnął ogniem, zmuszając napastnika do zwiększenia dzielącego ich dystansu.

– Jestem pod wrażeniem. Udało ci się osiągnąć to o czym marzyłeś. Pełna przemiana. To jednak niczego nie zmienia – rzekł tubalnym głosem Zdobywca. – Pokłoń się, a może cię oszczędzę, bo jesteś interesujący. Nie tak jak ta niedojda – spojrzał na leżące pod ścianą, nieruchome, krwawiące ciało. – Zostaniesz moim namiestnikiem w tym spalonym, martwym świecie.

Tomasz nie słuchał jednak wywodów Gnarr’Rokhta. Jego uwagę przykuł fakt, że otaczająca demona, srebrzysta pieczęć w dalszym ciągu była aktywna. Gdyby tylko udało mu się ją dokończyć, mógłby spróbować zapieczętować Zdobywcę i wchłonąć jego duszę. Przecież wykorzystałby tę siłę do czynienia dobra, prawda? Strzegłby tej mocy, by już nigdy nie wpadła w niepowołane ręce. Szansa była znikoma, jednak nie zerowa.

Jego gorączkowe rozmyślania przerwał cichy, rytmiczny stuk drewna o marmurową posadzkę. Pan Ciemności oderwał wzrok od stojącego przed nim pancernego demona i zerknął przez ramię. Zauważył uwalonego w śluzie Miłosza, który garbiąc się i podpierając swym drewnianym kosturem postąpił jeszcze kilka kroków, by wreszcie zatrzymać się obok Tomasza.

– Ach, to ty! – Zaryczał Gnarr’Rokht, czyniąc krok w ich kierunku. Tomasz zadrżał, gdyż demon prawie opuścił pole z rozrysowaną pieczęcią. – Uciekinier! Trafiłem cię wtedy! Jak twoja noga?

– Nie może opuścić kręgu! – Wyszeptał półgębkiem, czy raczej półdzióbkiem, Tomasz, mając nadzieję, że przeciwnik ich nie usłyszy. – Może uda mi się go zapieczętować!

Wówczas, jak na komendę, szyję demonicznego wodza, niczym mroczny bicz, oplotła smuga cienia. Zaraz za nią dołączyły kolejne, okręcając się wokół ukrytych pod czarnym pancerzem ramion i klatki piersiowej. Wszystkie one swój początek miały daleko za plecami Gnarr’Rokhta. W ciemności, gdzie siedzący pod ścianą młodszy Tomasz nie złożył jeszcze broni.      Pomimo odniesionych obrażeń, zacisnął bladą z wysiłku pięść, we wnętrzu której znajdował się drugi koniec demonicznej smyczy. Mężczyzna wolną dłonią rysował właśnie krąg przywołania, korzystając przy tym z własnej krwi, rozlanej na posadzce.

Wściekły Gnarr’Rokht odwrócił się ku mężczyźnie i plunął ogniem dokładnie w chwili, gdy z kręgu wyskoczyła mroczna, przypominająca psa bestia. Ta natarła na przeciwnika i niewzruszona przebiła  się przez trzaskającą ścianę płomieni. Stwór skoczył, wbijając się długimi szponami w napierśnik Zdobywcy. Tymczasem Miłosz wycelował końcem swojej laski w kierunku demona.

Pan Ciemności zauważył, że powietrze wokół drewnianej podpory drży, zupełnie jakby drewno było rozgrzaną do białości stalą. Zdał sobie również sprawę z tego, że wokół zrobiło się zupełnie cicho, jakby otaczała ich próżnia, zasysająca do swej przepastnej gardzieli każdy, nawet najdrobniejszy szmer. Widział poruszające się pod osłoną hełmu zębate szczęki Zdobywcy, jak i kłapiącą paszczę bestię cieni, a jednak otaczała ich bezkresna cisza, czas zaś zdawał się zwolnić swój bieg.

Nagle po powierzchni drewna przepłynęła fala olśniewająco białego światła, odkrywając przed ich oczami prawdziwą formę kostura. Smukła klinga zalśniła srebrzyście, rozpraszając nawet egipskie ciemności Całunu Cieni. Widząc miecz, Tomasz znieruchomiał.

W ręku Szydercy spoczywała złota rękojeść Exterlinga.

Wszystko wokół, za wyjątkiem miecza, stało się czarno–białe, jak w starym filmie. Pan Ciemności zerknął na twarz Miłosza. Tę pokrywały co prawda liczne już zmarszczki i blizny, lecz w obecnej chwili na jego obliczu dostrzegał przede wszystkim zawziętość. Po skroni zdeterminowanego starca spływała pojedyncza kropla potu, która – podobnie jak jego zbielała, drżąca dłoń i zaciśnięte zęby – zdradzała wysiłek, jaki wojownik wkładał w utrzymanie miecza w ryzach.

Gnarr’Rokht Zdobywca poruszył się bezszelestnie, postępując o krok i przywołując w dłoni płonące infernalnym płomieniem ostrze. Rozpruł nim irytującego przywołańca, po czym odwrócił się i rozpostarł nieco skórzaste skrzydła, przygotowując się do natarcia.

Kolejne postępujące po sobie wydarzenia pozostają niejasne. Tomasz nie przypominał sobie, by zauważył jakikolwiek ruch ze strony Miłosza, nie zauważył żadnego wymachu ostrza, czy wystrzeliwującego z jego szpicy mistycznego promienia światła, rażącego wroga na odległość. Nic z tych rzeczy. Jedyny towarzyszący wspomnieniom tej chwili obraz to ich demoniczny przeciwnik, padający bez życia i w ciszy na kamienną posadzkę. Pozbawiony lewej ręki, a także lewej części korpusu od nasady szyi aż po pas. Gładka, półokrągła wyrwa w jego ciele i okrywającej je zbroi, wycięta z chirurgiczną precyzją wyglądała zupełnie, jakby ktoś wykorzystał przeciwko Zdobywcy ogromnych rozmiarów dziurkacz biurowy i za jego pomocą pozbawił go sporej części ciała. Zaginione kolory i dźwięki wróciły na swoje miejsce.

Miłosz opuścił lśniącą, parującą klingę, wspierając się na niej jak na zwyczajnym kawałku drewna i wziął głęboki wdech, po czym ruszył powoli w kierunku leżącej w oddali Alicji. Dziewczynka spoczywała nieruchomo pomiędzy betonowymi i drewnianymi ułomkami. Szyderca upuścił miecz, który zazgrzytał na pokrytej gruzem posadzce i padł na kolana. Podniósł drobne ciało, i odgarnął jasne, posklejane gęstą krwią włosy z białej jak papier twarzy dziewczynki.

– Wszystko będzie dobrze… Zabiorę cię stąd… – Bełkotał bez sensu wojownik, choć jego gardło ściskał żal. Alicja z trudem otworzyła oczy i uśmiechnęła się delikatnie. Uniosła swą drobną, poranioną dłoń i położyła ją na piersi Szydercy.

– Dziękuję… Zawsze będę przy Tobie… Tutaj – zdążyła wyszeptać, nim niewielka dłoń zsunęła się bez życia w dół. Zrobiło się przerażająco cicho.

Tomasz zakończył swą koszmarną transformację. Nakrył kawałkiem płótna siedzącego pod pobliską ścianą trupa i wyszeptał zaklęcie, po którym materiał zapalił się mistycznym, fioletowym płomieniem. Miał mocno mieszane uczucia. Po chwili wstał i ruszył powoli w kierunku przyjaciela. Nie odzywał się, bo jakiekolwiek słowa były w tej sytuacji zbędne. Przymknął oczy i pogrążył się w rozmyślaniach. W ostatecznym rozrachunku zwyciężyli. Jednak cena tej wiktorii była zdecydowanie zbyt wysoka.

Gdy na powrót otworzył oczy, z zamiarem zabrania Miłosza z tego miejsca, zauważył, że ciało Alicji pokrywa delikatna, złocista poświata. Zdziwieni starcy wbijali wzrok w dziewczynkę, z każdą chwilą zmuszani do tego, by coraz bardziej mrużyć oczy. Po kilku sekundach światło było tak jasne, że z trudem rozpoznawali jakiekolwiek anatomiczne szczegóły dziewczyny.

Wówczas też owo tajemnicze światło zaczęło przybierać formę milionów jasnych drobinek, migoczących w ciemności jak świetliki lub raczej złocisty pył. Jaśniejące okruchy z wolna zaczęły wnikać w pierś równie zdziwionego, co przestraszonego Miłosza. Ten jednak nie poruszał się do czasu, aż Alicja rozpłynęła się w powietrzu, a ostatnia złota okruszyna zniknęła na wysokości jego serca.

Szyderca wstał. Gdy się odwrócił, Tomasz zauważył na jego twarzy pewne zmiany.

– Ty… Odmłodniałeś… – Powiedział zdziwiony Pan Ciemności, nie dowierzając własnym oczom. W istocie, wojownik przypominał swoją wersję sprzed dwudziestu lat. Z czasu pierwszego starcia ze Zdobywcą.

– To… Chyba nie tylko to – odpowiedział powoli Miłosz, składając pieczęć. W powietrzu obok nich pojawił się złocisty portal. Tomasz nie krył swojego zdziwienia.

– Ta dziewczynka… – Mag zaczął zataczać w powietrzu kręgi swym palcem wskazującym, jakby pomagało mu to złapać myśl. – Wspominałeś o tym, że Gnarr’Rokht trafił cię tuż przed tamtym skokiem… – Tomasz myślał na głos. – Sądzę, że w jakiś sposób musiało dojść do rozszczepienia twojej duszy na dwie części. Dlatego nie mogłeś korzystać z mocy. Dlatego ona mogła.

– Chyba… Brzmi to w jakiś sposób… Logicznie?

– Nie, chyba nie. Ale czy w takim razie… Teraz kiedy wszystko zakończone… Jesteś w stanie zabrać nas z powrotem do naszych czasów? Tam gdzie mieliśmy trafić pierwotnie? Do domu?

Miłosz postąpił o krok i położył dłoń na ramieniu przyjaciela.

– Spróbujmy.

 

*

 

Zabójcy Skurwysynów siedzieli na werandzie niewielkiego budynku. Było leniwe, sierpniowe popołudnie. Słońce paliło niemiłosiernie, choć na szczęście co jakiś czas chowało się za chmurami. W powietrzu rozlewał się zapach świeżo skoszonej trawy. Miłosz dopiero uporał się z trawnikiem i z przyjemnością sięgnął po przygotowany przez Tomasza, orzeźwiający napój. W unoszonych przez nich szklankach połyskiwał bursztynowy płyn i chrzęścił lód w kostkach. Palił w język i gardło.

Pomiędzy mężczyznami, na niewielkim stoliku spoczywała szachownica, na której rozgrywała się kolejna partia. Pan Ciemności jak zwykle wygrywał. Właśnie trwał jego ruch, więc mężczyzna przeczesywał palcami swoją czarną i równo przystrzyżoną brodę. Nie musiał się spieszyć. Przed nimi jeszcze całe lata zabójczej działalności i licznych przygód.

KONIEC

Dotrwałeś do końca?

Oceń tekst!

Średnia ocen 0 / 5. Liczba głosów: 0

Żadnych głosów - bądź pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *