Autor: Tomasz „Azamer” Mikiera
Świat Zabójców – chciałem być marynarzem, chciałem zwiedzić świat wzdłuż i wszerz, lecz nie dane mi było, bo mam przeklętą chorobę morską…
[12+] [przemoc] [wulgarny język]
W powietrzu unosił się zapach soli zmieszany ze smrodem zdechłych ryb. Dwaj mężczyźni minęli grubego sprzedawcę o głosie tak potężnym, że słychać go było w każdym, nawet najpodlejszym zakątku portu. Oferowane przez niego owoce morza na pierwszy rzut oka wyglądały jakby sam Neptun pofatygował się do śmiertelników i rzekł: „Oto ścierwo wysrane przez mojego osobistego wieloryba. Częstujcie się”.
Stojący za kramem facet zdawał się mieć to w poważaniu. Podrapał się po kartoflanym nosie i zmrużył oczy, przyglądając się dorszowi, leżącemu w pełnym słońcu. Chwycił rybę w dwa serdelkowate palce i rzucił ochłap kręcącemu się w pobliżu psu. Zwierzak podbiegł w nadziei na prawdziwą ucztę. Gdy tylko zwietrzył odór, bijący z padliny, podkulił ogon i umknął w jakieś mniej cuchnące miejsce. Sprzedawcy nawet brew nie drgnęła – wrócił do wychwalania towaru.
Podróżnicy przystanęli przed wysokim budynkiem z czerwonej cegły. Siedzący na schodkach wykidajło obrzucił ich wrogim spojrzeniem. W jednym z okien na pierwszym piętrze poruszyła się zasłonka w kolorze dojrzałej wiśni. Ujrzeli smukłą, wdzięczącą się niewiastę, zachęcającą ich do wejścia. Mężczyzna odziany w szarą przeszywanicę splunął przez zęby.
– Lep na muchy. Łapiesz się na nimfę, budzisz z południcą.
– Wiesz z doświadczenia?
– Z opowieści…
Minęli przybytek wątpliwej rozkoszy i udali się w znacznie ciekawsze miejsce. Zignorowali bełkoczącego, zielonego na gębie obwiesia, który wyszedł z lokalu i wpadł do beczki z deszczówką. Zostawili za sobą dźwięki walczącego o życie topielca i weszli do środka. Nozdrza wypełniły się gryzącym dymem, co w sumie przyjęli z ulgą, gdyż zapomnieli o smrodzie ulicy.
Podeszli do baru, czując na sobie spojrzenia kilku typów spod niezbyt jasnych gwiazd. Mężczyzna w długiej, czarnej szacie zabębnił knykciami o dębowy blat. Młody barman przerwał rozmowę z atrakcyjną klientką i niechętnie zwrócił się w jego stronę.
– Co podać?
– Dwa piwa i garść informacji. Szukamy nieustraszonego wilka morskiego, co ponoć zmierzył się z samym Krakenem i przeżył.
– Czarny Proch Jefferson? Padł na ospę zeszłej zimy.
– No to może znasz kogoś, kto wybiera się w dalekie trasy i wie jak uniknąć syreniego śpiewu?
– Znałem. Szalony Kartograf, eh John, jako jedyny mogłem się do ciebie zwracać po imieniu – gospodarz teatralnym gestem starł łzę spływającą po policzku. – Niestety w październiku zabrała cię ta cholerna ospa.
– Hm… Parę lat temu poznałem tu starca, morski wyga, siwe włosy, rzucający kurwami co drugie słowo… Nazywano go Dziaduniem, czy Dziadziem…
– Masz na myśli Dziada Szajbę? Największego korsarza od Tortugi po Barbados?
– Tak!
– Eh, już nie wypływa. Żadne skarby nie sprawią, że wróci na pełne morze.
– Dlaczego? Przeszedł na emeryturę? Możemy z nim porozmawiać?
– Niestety. W grudniu obsypało go krostami, zaczął je drapać, wdało się zakażenie… Pływa teraz po zupełnie innych wodach.
Tomasz ukrył twarz w dłoniach. Czy w tej zapadłej dziurze znajdzie się choć jeden żywy kapitan z kulawą nogą? Taki, co to spojrzy niebezpieczeństwu w twarz, zaśmieje się i krzyknie, żeby spierdalało. Taki, co nie boi się ruszyć w nieznane. Potrzebowali odważnego, mądrego i trochę szalonego przewodnika. W sumie to wystarczyłby im gość z łajbą i odrobiną rozumu w czerepie.
– Nie chcę ci przeszkadzać, bo nie jestem stuprocentowo pewny, ale chyba mieli tu epidemię ospy – powiedział Miłosz, biorąc łyk piwa.
– Bardzo śmieszne – burknął mag. – Jak nie zamkniesz mordy, to wynajmę łódkę i posadzę cię przy wiosłach.
Pan Ciemności rozejrzał się po przestronnej izbie. Przecież musi być tu jakiś kapitan, który wywinął się śmierci. Trzeba było go tylko znaleźć. Przy stołach siedziało kilkunastu mężczyzn zajętych piciem i przegrywaniem w karty, lecz żaden nie wyglądał na twardego wilka morskiego. Oderwał wzrok od opalonej twarzy piegowatego majtka i westchnął ciężko.
– A ten? – wojownik kiwnął głową w stronę tajemniczej postaci siedzącej w kącie. Wąski promień świecy padał na dłoń, u której brakowało dwóch palców.
– Panowie złoci, każdy, tylko nie on – barman pochylił się ku nim, ściszając głos do konspiracyjnego szeptu. – To Przeklęty Kamień Joe.
– Ma łapy twarde jak głaz a każdy jego cios to bolesna klątwa? – napalił się Miłosz, gotów na sparing z nieznanym czempionem.
– Nie… Każdy statek pod jego dowództwem zatonął niczym kamień rzucony w wodę.
– To chyba nie jest dobry po… – zaczął Tomasz.
Władca Portali wstał z miejsca i dostojnym krokiem, skupiającym na sobie wzrok wszystkich w izbie udał się w stronę kapitana. Przy stoliku brakowało miejsca do siedzenia, pożyczył więc sobie siedzisko spod dupy majtka, który właśnie próbował usiąść po powrocie z wychodka. Tyłek zaskoczonego chłopaka zamiast na drewno, natrafił na twardą posadzkę. Rozcierając obolałą rzyć, marynarz wstał z podłogi i w towarzystwie znajomków podszedł do Miłosza.
Na ramieniu Szydercy spoczęła chuda dłoń poznaczona licznymi odciskami. Zabójca odwrócił się i spojrzał prosto w szpetną mordę rudowłosego chłopaka. Jego uwagę przykuł ogromny pieprzyk na policzku, przypominający kształtem pająka lub jakiegoś orientalnego owada. Przekrzywił głowę, by lepiej przyjrzeć się dziwnej plamie. A może był to tatuaż?
Większość osób w karczmie wstrzymała oddech. Jeden z pijusów zaczerpnął zdecydowanie mniej tlenu niż pozostali. Zaczął sinieć na twarzy. Po chwili z ust kryjących oszczędne uzębienie wypuścił w stronę świecy cuchnący dech. Promyk zatańczył niczym polny kłos targany przez pierwszy podmuch nadchodzącej burzy. A ta właśnie się rozpętała.
W momencie gdy światło zamigotało Miłoszowi przywidziało się, że karaluch na twarzy majtka poruszył się niczym żywe stworzenie. W głowie bohatera nie przemknęła nawet pojedyncza myśl – zadziałał instynkt. Zacisnął pięść i z całej siły grzmotnął mu w mordę, celując w szkaradnego robala.
Zamroczony chłopak padł na stół, który ugiął się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się karty do gry i drobne monety. Łachmaniarz, dotychczas siedzący przy drzwiach, podpełzł na kolanach, by kilkukrotnie pomnożyć swój majątek. Zdołał chwycić jednego miedziaka, po czym został obalony przez drugiego z żeglarzy, obecnie jęczącego i trzymającego się za brzuch.
– Kto następny? Chcecie dołączyć do koleżków czy brak wam jajec? – krzyknął wojownik, patrząc na niepewnych, spoglądających po sobie chłopaków. Nie kwapili się już do bójki, po tym jak ich dwaj towarzysze z taką łatwością zostali posłani na deski.
– Tak myślałem.
Miłosz usiadł na zdobycznym krześle, sięgnął za pazuchę i wyciągnął długą, zdobioną fajkę. Woreczek z tytoniem wylądował na stole. Sprawne palce nabiły instrument pokruszonymi liśćmi. Wychylił się na krześle i chwycił garść słomy, wystającej z dziurawych butów nieprzytomnego marynarza. Pojedyncze suche źdźbło zbliżył do świecy, po czym odpalił fajkę.
– Właśnie uśmierciłeś marynarza, chłopcze – mruknął wilk morski, pochylając się ku Zabójcy.
– Nie wierzę w przesądy, dziadku. Ufam tylko mitom, legendom i wiejskim bajaniom starych bab.
– Takiś chojrak, co? Na lądzie to każdy odważny. A potem szczurek robi w spodnie po zetknięciu się z pierwszym morskim stworem.
– To może sprawdzimy czyje porty zostaną bez skazy? – Miłosz wypuścił z ust dym w kształcie idealnego koła.
– Złoto przemawia głośniej niż rzucane wyzwanie. A u mnie słuch już nie ten – wilk morski błysnął srebrnym zębem w chciwym uśmiechu.
Wojownik sięgnął do kieszeni, wymacał skórzaną sakiewkę a w niej pojedynczą złotą monetę. Przeprosił swojego rozmówcę i wrócił do baru. Oparł się o blat tuż obok Tomasza.
– Chce hajsu, masz coś?
– Może – odparł z wahaniem mag.
– Sypnij groszem pieprzony sknero! Nie dość, że prowadzę negocjację z tym dziadem, robię dobre wrażenie i pozbywam się lokalnych śmieci to jeszcze się krzywisz.
– Ale ja…
– Tak, brawo, dowiedziałeś się, że wszystkich kapitanów wybiła plaga ospy. Wejdziemy na tę informację i pożeglujemy w siną dal – uniesiony Miłosz szeptał, wypluwając z siebie słowa z szybkością patusa, biegnącego po zasiłek.
– Dobra, po co się tak unosisz, trzymaj – mag wręczył mu kilka błyszczących monet.
Szyderca zważył je w dłoniach, wrzucił do swojej sakiewki i lekko się skrzywił. Życie to gra pozorów a on miał do dyspozycji jedynie garść złota, spoczywającą na dnie skórzanego worka. Po chwili wpadł na genialny w swej prostocie pomysł. Zwrócił się do barmana:
– Ej, stary, masz trochę drobnicy? Rozmienisz mi?
Młody gospodarz z kwaśną miną sięgnął do ogromnego słoja, ukrytego za barem. Wysypał monety na blat, układając je w równe stosy, po czym zgarnął miedziaki do sakiewki trzymanej przez wojownika. Sznur na pękatej skórze ledwo dał się zawiązać. Zadowolony z siebie Miłosz wrócił do wilka morskiego i rzucił pieniądze na stół.
– Masz tu na statek, załogę i coś ekstra na zachętę, kapitanie. Wypływamy jutro na Isla de Mona – rzekł, patrząc mężczyźnie prosto w przekrwione ślepia.
– Nie pożałujesz tego, synku – morski wyga napluł na dłoń a Miłosz przypieczętował umowę solidnym uściskiem. Chwilę później z obrzydzeniem wytarł o spodnie brązową od przeżuwanego tytoniu plwocinę starego. Wrócił do przyjaciela.
– I wszystko załatwione. Jutro wypływamy!
– Dałeś mu pieniądze na uścisk dłoni – mruknął Tomasz, wlewając w przełyk resztkę piwa. – Już go więcej nie zobaczymy…
– Widać, że z honorem, przyzwoitością i męską dumą nie masz za wiele wspólnego. W jego spojrzeniu dostrzegłem tęsknotę za morzem i niebezpieczeństwem podróży. Nie oszuka mnie…
– Jasne, jasne.
– Zawsze musisz wszystko podważać i widzieć świat w czarnych barwach. Może czas zaufać ludziom?
– Jestem Panem Ciemności, czego ty, kurwa, ode mnie chcesz?
– Nie wiem, podjarałem się wyprawą i muszę się wygadać. Ej, gdzie idziesz? – zapytał w momencie, gdy Tomasz wstał z miejsca i ruszył w stronę schodów na piętro.
– Nie mam ochoty siedzieć i słuchać twoich wywodów, zwłaszcza tych, które mnie obrażają. Idę spać.
– A ja?
– Bogowie… Zorganizuj sobie czas, pograj w karty, przylej komuś w mordę. Nie bądź dzieckiem… – ziewnął mag, pokonując dwa stopnie na raz.
– Oto klucz do pańskiego pokoju – powiedział barman.
Miłosz spojrzał na leżący przed nim metalowy przedmiot. Nachylił się do właściciela przybytku, uczynił dłonią gest, by ten się przybliżył. Zerknął w prawo i w lewo, czy nikt nie podsłuchuje. W końcu usta wojownika rozchyliły się i padło jedno konkretne, bardzo ważne pytanie:
– Opłacony?
***
Tomasz wstał tuż przed świtem. Powracający koszmar, w którym musiał uczestniczyć przez większą część nocy sprawił, że mag miał podkrążone oczy i jeszcze bardziej niż zwykle przypominał trupa. Mężczyzna westchnął ciężko, podrapał się po tyłku, uniósł wątłe ciało i założył kruczoczarną szatę. Wyszedł z pokoju na cichy, pogrążony w półmroku korytarz.
Minął drzwi za którymi ktoś głośno pochrapywał. Świst wypuszczanego powietrza i miarowe pochrząkiwania mieszały się z odgłosami służby na parterze, przygotowującej śniadanie dla rannych ptaszków. Tomasz poczuł przyjemny zapach smażonego boczku, a z jego trzewi dobyło się kilka burknięć. Przystanął przed drzwiami pokoju wynajętego dla towarzysza, uniósł dłoń i trzykrotnie uderzył w drewno.
Policzył do dziesięciu, czekając na jakąkolwiek odpowiedź, po czym nacisnął klamkę. Miłosz siedział w kącie w pozycji dojrzałego lotosu. Na ramiona zarzucił sobie stary, zżarty przez mole koc w ochronie przez nocnym chłodem. Okrycie wyglądało jakby ktoś je przeżuł, połknął, częściowo strawił, polał benzyną, podpalił, po czym zwymiotował na tlące się ścierwo, by zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
– Wyczuwam zaburzenia mocy. Zbliża się paskudna, tępa istota o aparycji obranego awokado wrzuconego do zacinającego się miksera – wyszeptał Miłosz tonem wieszcza przeczuwającego nadchodzącą katastrofę.
Otworzył jedno oko i spojrzał na Tomasza. Dotychczas zastygła w bezruchu, zdrętwiała prawica wojownika uniosła się i uczyniła w powietrzu znak ochrony przed złymi, nieczystymi stworzeniami. Niestety tej mary nie dało się tak łatwo odegnać.
– Co ty tu wyprawiasz? Spałeś w ogóle? – mag rzucił okiem na rozpadające się łóżko oraz zmięte w kulkę prześcieradło, leżące tuż obok poduszki.
– Próbowałem. Ale wciąż słyszałem w głowie szum fal i jakiś tajemniczy głos…
– … wzywający mnie na przygodę – dokończył za niego Pan Ciemności i przewrócił oczyma z dezaprobatą. – Zawsze to samo.
Władca Portali wzruszył ramionami i ostrożnie wstał z miejsca. Rozległo się kilka cichych chrupnięć oraz jeden głośniejszy trzask jakby ktoś łamał drwa na opał. Wojownik z bolesną miną kilkukrotnie poruszył zdrętwiałym ramieniem, truchtem przemierzył pokój i wykonał dziesięć pajacyków. Na końcu poprawił zmierzwione włosy i uśmiechnął się zawadiacko. Po nieprzespanej nocy wciąż wyglądał lepiej niż Tomasz, którego twarz oświetlana pierwszymi promieniami słońca wyglądała nadal dość trupio.
Wymienili między sobą jeszcze kilka bzdurnych zdań, schodząc do jadalni. W większości były to uwagi na temat stanu maga oraz przekleństwa rzucane przez samego obrażanego. Usiedli przy jednym ze stołów, a po chwili wylądowały przed nimi dwa talerze. Miłosz w zamyśleniu postukał czerstwą kromką chleba o naczynie, zerkając na karczmarza, który wsuwał plastry boczku i popijał je piwem. Tomasz bez marudzenia zajął się pałaszowaniem dwóch przypalonych jajek sadzonych oraz trzech rozgotowanych parówek.
Skończywszy śniadanie wyszli na zewnątrz. Zapowiadał się piękny, wietrzny dzień, idealny do żeglugi. W pewnym momencie drogę zastąpił im podrostek, mający nie więcej niż trzynaście lat. Chłopak zdjął czapkę z daszkiem i obracał ją w dłoni. Przez dłuższą chwilę stał i gapił się na Zabójców jakby łączył fakty lub po prostu szukał odpowiednich słów.
– Co tam, chłopcze? Szukasz kogoś? – zagadnął przyjaźnie Miłosz.
Malec wyciągnął z kieszeni przybrudzonych spodenek pomiętą kartkę. Wygładził stronicę, zerknął na mężczyzn i ponownie skierował wzrok na trzymany w dłoniach przedmiot. Na jego twarzy pojawiła się bezradność połączona ze smutkiem. W końcu, chwytając się ostatniej deski ratunku, przekazał świstek szczerzącemu się wojownikowi.
Władca Portali wybuchnął śmiechem tak gwałtownym, że wracający z połowu rybacy przerwali pracę, by zerknąć kto znowu stracił zmysły i rechocze jak kretyn. Stado mew poderwało się z wrzaskiem i odleciało w cichsze, bezpieczniejsze miejsce. Mało brakowało by zgięty w pół wojownik zaczął turlać się ze śmiechu po całym porcie. Na szczęście ograniczył się jedynie do parskania i drżenia jak galareta.
Zaintrygowany Tomasz wyrwał kartkę z trzęsącej się dłoni przyjaciela. Twarz maga przybrała odcień purpury a papier pochłonięty przez niszczycielską energię zmienił się w czarny liść. Bystre oko w ostatniej chwili mogłoby dostrzec rysunek, przedstawiający dwóch mężczyzn.
Pierwszy był gościem z krótkimi włosami, silnie zarysowaną szczęką oraz szczeciną, którą od biedy można było nazwać zarostem. Odziany w lekką zbroję oraz z mieczem w dłoni, szczerzył się do odbiorcy uśmiechem szelmy. Widać było, że autor poświęcił swojemu dziełu wiele chwil, dodając do rysunku takie detale jak chociażby biedronka spacerująca po sznurówce jednego z butów.
Na drugiego z mężczyzn albo zabrakło artyście czasu, albo po prostu zachciało mu się srać i na szybko nakreślił na kolanach prymitywną, poglądową wersję. Ta część rysunku składała się między innymi z kółka robiącego za głowę, kilku długich kresek, będących włosami oraz trójkątem jako ubiór. Od spiczastej figury geometrycznej odchodziły maźnięcia imitujące ręce oraz nogi. Wypełnienie twarzy przypominało dziecięcą bazgraninę, na czele z dwoma punkcikami, pojedynczą kreską jako nos i zygzakiem wykrzywionych ust.
– Ani, kurwa, słowa – warknął Tomasz przez zaciśnięte zęby.
Miłosz nawet jakby chciał coś powiedzieć to nie był w stanie, gdyż nadal rechotał niczym stado żab w okresie godowym. W końcu otarł mokre od łez policzki, czknął i trochę się uspokoił, choć od czasu do czasu kąciki jego ust unosiły się na wspomnienie genialnego rysunku.
– Zdecydowanie to właśnie nas szukasz, chłopcze – powiedział puszczając oko do posłańca. – Pewnie kapitan cię przysłał, prawda?
Chłopak skinął głową, odwrócił się i zaczął iść szeroką wybrukowaną aleją, po której kręcili się tragarze, wnoszący pakunki na zacumowane statki. Zabójcy poszli za malcem, starając się nie spuszczać go z oczu, co było dość trudnym zadaniem, gdyż ich spojrzenia uciekały w stronę wielkich, majestatycznych okrętów. Fregaty, karawele, karaki – Miłosz nie mógł oderwać wzroku od smukłych kadłubów i dwudziestoczterofuntowych dział.
Minęli jeden ze wspaniałych okrętów i w końcu zatrzymali się przed czymś, co tylko z przyzwoitości można było nazwać statkiem. Obaj zaczęli się zastanawiać jakim cudem ta szkutnicza abominacja w ogóle utrzymywała się na wodzie. Miłosz przyjął, że za ten cud odpowiada stara, dobra magia, na karb której można było zrzucić wszelkie niewyjaśnione rzeczy.
– Świetne wyczucie czasu, właśnie skończyliśmy załadunek – kapitan zbliżył się i uścisnął prawicę Miłosza.
W przedpołudniowym słońcu Przeklęty Kamień Joe wyglądał jak wyrwany z kanałów stary szczur, który nagle znalazł się w pokrytych atłasem królewskich komnatach. Na przetłuszczone włosy nałożył czarny bikorn z krzywą czaszką i dwoma piszczelami wyhaftowanymi złotą nicią. W kapitańskim płaszczu ze srebrnymi guzikami ledwo dało się w nim rozpoznać zapijaczonego, barowego obwiesia z poprzedniego wieczoru.
– Widzę, że moje złoto nie poszło na marne – Miłosz z lekką irytacją w głosie zwrócił się do morskiego wygi.
– Trzeba się prezentować! Załoga musi wiedzieć, kto jest szefem! A właśnie! Zapraszam panowie. Na tej łajbie zebrałem najlepszych z najlepszych…
Zabójcy z dużą dozą ostrożności szli za Przeklętym Kamieniem po częściowo zbutwiałej desce, łączącej statek z krótkim molo. Na pokładzie panował gwar jak na targowisku. Dwóch młodych majtków kłóciło się o właściwy sposób szorowania pokładu. Pierwszy był za metodą przód-tył, drugi zaś obstawał za miotaniem szczotą na boki. Pozostali zgromadzili się wokół wrzeszczących chłopaków i dolewali oliwy do ognia, licząc na porządną bitkę.
– Kapitan na pokładzie! – krzyknął Joe, złowrogo spoglądając na swoich podkomendnych.
Gwar urwał się jak ucięty nożem. Mężczyźni klnąc po nosem i wpadając na siebie, ustawili się w szeregu przed kapitanem. Tomasz wymienił jedno ze swoich sceptycznych spojrzeń z Miłoszem, upewniając się, że kompan myśli o tym samym co on. Pan Ciemności pokręcił głową, oceniając jakość załogi zgromadzonej przez Przeklętego Kamienia.
Trzy czwarte hałastry wyglądało jakby przewlekle chorowało na szkorbut. Uśmiechali się głupkowato jakby ubytki w uzębieniu były ich głównym powodem do dumy. Władca Portali krytycznie spojrzał na poprzecierane, żółte od potu koszule i połatane spodnie. Niczym generał przed nadciągającą bitwą, kilkukrotnie przeszedł przed mężczyznami, by w końcu rzec:
– Żadnej przepaski na oko nie widziałem. Stukotu drewnianej kończyny o pokład nie słyszałem. Kapitan miał rację! Jesteście najlepsi z najlepszych! Kule was się nie imają, a na dźwięk waszych imion morskie potwory zwiewają, gdzie pieprz rośnie! Płyńmy więc ku chwale!
Podniosła się wrzawa. Zniszczone rumem gardła wznosiły okrzyki na cześć kapitana i jego charyzmatycznego oficera. Miłosz wrócił do Tomasza, który burknął półgębkiem:
– Wysokie morale to podstawa, ale chyba trochę przesadziłeś.
– Wiem… To wszystko nie wygląda najlepiej, prawda?
– Yhym, mam złe przeczucia…
– Dość tego! Ruszać się szczury lądowe! – krzyknął nagle kapitan, przerywając im rozmowę. – Zwolnić cumy! Z życiem!
Pan Ciemności, nie chcąc stać jak widły w kompoście, podbiegł do zbutwiałej kłody i wraz z młodym majtkiem wciągnął ją na pokład. Tymczasem Miłosz przejął rolę motywatora załogi – chodził wokół wrzeszcząc i złorzecząc na czym świat stoi.
Rozwinięto żagle manewrowe, które były w równym stopniu pocerowane, co gacie jednego z morskich wilków. Krypa zatrzeszczała i powoli ruszyła. Przeklęty Kamień Joe z błyskiem w oku stał przy sterze i sprawnie wyprowadzał statek z portu. W czarnym sercu Tomasza pojawiło się coś na kształt nadziei. Chwilę później pozytywne uczucie zostało zastąpione przez coś mniej przyjemnego.
Najpierw rozbolała go głowa. Zrzucił to na podekscytowanie podróżą oraz stresem związanym z faktem, że nie umie pływać. Następnie pozieleniał na twarzy tak silnie, że przechodzący obok Miłosz zatrzymał się, przestał wrzeszczeć na załogę i zaczął się zastanawiać od kiedy na pokład łajby wpuszczają mężczyzn przebranych za ogórki szklarniowe. Wojownik zbliżył się z taką ciekawością na obliczu jakby miał do czynienia z niezwykle interesującym kolorystycznie wybrykiem natury.
– Dobrze się czujesz? Wyglądasz… Dziwnie.
– Jakoś tak kręci mi się w głowie. Niedobrze mi i…
Tomasz nie zdążył dokończyć myśli, zakrył usta dłonią, minął przyjaciela i wystawił głowę za burtę. Nieprzyjemne odgłosy pozbywania się treści żołądka dotarły aż do kapitana, który wyprowadzając statek z zatoki, roześmiał się i krzyknął:
– Trzydzieści lat żegluję, ale tak szybkiego pawia to jeszcze nie widziałem!
Rozwinięto główny żagiel i statek nabrał prędkości, kierując się w stronę Isla de Mona. Jedna z mew przysiadła na krawędzi pustego bocianiego gniazda. Zobaczyła coś, co sprawiło, że natychmiast poderwała się do lotu i zawróciła do bezpiecznego portu. Cholerne ptaszysko nie pofatygowało się nawet, by ostrzec Zabójców przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.
Cierpiący na chorobę morską Tomasz jako pierwszy z załogi dostrzegł na horyzoncie szybko płynącą w ich kierunku fregatę. Na chwiejnych nogach wspiął się po schodkach i przekazał kapitanowi niewesołe nowiny. Chwilę później ponownie został zmuszony przechylić się przez burtę i niejako połączyć z morzem.
– Szybko! Przynieść broń! Przygotować się do walki! – wrzasnął Przeklęty Kamień Joe.
Spod pokładu przywleczono starą skrzynię. Ustawiono ją przed kapitanem, który miał zaszczyt uzbroić członków swej załogi. Z namaszczeniem podniósł ciężkie wieko, wyjął okropnie zardzewiały pałasz i wręczył go najbliższemu mężczyźnie. Następny z pechowców otrzymał stary pistolet skałkowy oraz częściowo zjedzoną przez mole sakiewkę z trzema kulami. Prochu nie dostał.
Statek płynący pod czarną, piracką banderą był coraz bliżej. Miłosz zerknął na chorobliwie wyglądającego Tomasza i błyskawicznie obliczył szanse. W myślach minął zero i podjął działania na liczbach ujemnych, dodając do równania stałą w postaci uzbrojenia w naprawdę kiepskim stanie. Chwycił się ostatniej szansy na pozytywny wynik i krzyknął:
– Do dział! Damy im radę!
Władca Portali poczuł jak ktoś, jakby w wyrazie politowania, kilkukrotnie klepie go po ramieniu. Po tym geście Przeklęty Kamień Joe uśmiechnął się smutno, wyciągając zza pasa smukły kordelas. W lewej dłoni trzymał naładowany pistolet czarnoprochowy,
– Chłopcze… Jesteśmy na zdezelowanym kupieckim brygu. Poprzedni właściciel sprzedał wszystkie działa, by choć częściowo pozbyć się długu u lichwiarza. Obawiam się, że to już koniec naszej przygody.
Na te słowa jeden z majtków upuścił broń, która z brzdękiem upadła na pokład. Mężczyzna z drżeniem odwrócił się od widoku nadpływającej fregaty i podszedł do burty. Jak w koszmarze, w którym ciało śniącego objęte jest paraliżem, Miłosz patrzył jak kolejni członkowie załogi opuszczają okręt. Po chwili na placu jeszcze nie rozpoczętego boju został on sam, Tomasz oraz Pieprzony Kamulec Joe.
Szyderca wbił wzrok w zbliżając się okręt, a jego serce zabiło szybciej, gdy ujrzał wrogiego kapitana. Był to pirat z krwi i kości. Miał drewnianą nogę, zamiast lewej ręki zakrzywiony, lekko pordzewiały hak a na jego ramieniu siedziała najprawdziwsza, kolorowa papuga. Władca Portali zatarł dłonie z podekscytowania.
– Przygotować się na abordaż! Łapcie za broń, psubraty! – zakrzyknął, wyciągając z portalu zdobioną hiszpańską szablę, którą nabył u pewnego oficera. Oczywiście nie jest tu mowa o transakcji kupna-sprzedaży, lecz o pojedynku na śmierć i życie oraz przywłaszczeniu sobie dobytku pokonanego.
W odpowiedzi usłyszał kolejny plusk oznaczający, że kapitan Joe wykazał się niezwykłym heroizmem i postanowił opuścić okręt przed rozpoczęciem bitwy. Widząc oddalającego się Pieprzonego Kamulca. Miłosz przez zaciśnięte usta rzucił klątwę, by jakiś lew morski przybył i odgryzł tchórzowi genitalia.
– Jak za starych dobrych czasów! – krzyknął, usiłując zachowując niezachwianą pogodę ducha. – Ty i ja, razem stawimy czoła niebezpieczeństwu!
Tomasz wydał z siebie kilka jękliwych odgłosów, wyrażających dezaprobatę i chwycił się za brzuch w okolicy żołądka. Rozległ się huk wystrzału i kula armatnia przeleciała tuż obok Pana Ciemności, zmieniając w drzazgi kołowrót do wciągania kotwicy.
Miłosz nie zamierzał biernie czekać aż wróg postawi swe niemyte giry na pokładzie jego statku. Jako najstarszy rangą oficer i osoba odpowiedzialna za okręt, zaczął wspinać się na maszt. Po niecałej minucie wlazł na krawędź bocianiego gniazda, chwycił jedną z lin i okręcił ją sobie wokół nadgarstka. Wyszczerzył się szaleńczo i skoczył.
Tymczasem wrzeszcząca zgraja piratów przeprowadzała próbę abordażu. Fregata podpłynęła do starego, kupieckiego brygu i ustawiła się bokiem. Przerzucone haki z napiętymi linami za pomocą siły ludzkich rąk zaczęły przybliżać do siebie oba statki. Jeden z mężczyzn z obłędem w oczach i bojowym okrzykiem na ustach, przeskoczył odległość dzielącą okręty i wylądował na zbutwiałym pokładzie. Drugi z niecierpliwców przecenił swoje umiejętności skoku w dal. Wrzeszcząc dziko odbił się od burty i spadł jak kamień w wodę.
To zdarzenie ostudziło zapał pozostałych piratów. Jednak nawet przez myśl im nie przemknęło, że mogą dostać to samo, co chcieli uczynić kupieckiej krypie. Miłosz rozhuśtany na konopnej linie niczym Tarzan na lianie, runął na wrogów z jasnego nieba. Efektownie przeturlał się po pokładzie, przy okazji strącając z nóg dwóch żeglarzy, którzy z wrażenia pogubili przednie zęby. Do tego stanu rzeczy mogła przyczynić się również dłoń Miłosza, którą ten z wyrazem zaciętości na obliczu, zaciskał na rękojeści szabli.
Chwilowe zaskoczenie wśród piratów szybko przerodziło się we wściekłość i chęć skrócenia bezczelnego gnojka o głowę. Do przodu wyskoczył brodaty mężczyzna z szeroką blizną na twarzy i przeprowadził niezbyt udaną szarżę. Po chwili przewrócił się, upadł na deski pokładu i rozpoczął kolejną walkę – tym razem o każdy oddech. Chrapliwe postękiwania ucichły, co oznaczało, że i tę potyczkę przegrał.
Miłosz skrzywił się, gdy zauważył, że przeciwnicy to nie lekkomyślne barany, które na widok śmierci kompana hurtem ruszą do ataku. Piraci z dużą dozą ostrożności zaczęli go oskrzydlać i żaden nie był skory do ataku. Krąg zacieśniał się jednak z każdą chwilą. Wyciągnięte w stronę Zabójcy szable i pałasze błyszczały w świetle dnia, tworząc jasne refleksy na nieogolonych, zakazanych mordach. Miłosz poczuł się jak grzechotnik, którego chcą wrzucić do wiklinowego koszyka. I w tym momencie instynktownie uczynił to samo, co zrobiłby gad przyparty do muru. Zaatakował.
Doskoczył do pobliskiego mężczyzny, wyrwał mu zza pasa pistolet i modląc się, by ten był nabity, nacisnął spust. Nie miał czasu cieszyć się z huku wystrzału i krwawego kwiatu wykwitłego na jasnej koszuli nieszczęśnika. Następnego pozbawił przytomności potężnym ciosem w szczękę, łamiąc ją w dwóch miejscach. Przez głowę Zabójcy przemknęło, że pechowiec już nigdy nie zauroczy żadnej kobiety swym uśmiechem.
– Dość!
Miłosz odwrócił się w stronę ostrego jak brzytwa głosu, który sprawił, że piraci na komendę zaniechali potyczki. Zaklął szpetnie, gdy ujrzał pieprzonego skoczka-pirata, który właśnie przekazywał hersztowi skrępowanego, wciąż walczącego z mdłościami Tomasza. Władca Portali westchnął ciężko, gdy do gardła przyjaciela przystawiono czarnoprochowca zdolnego zmieść głowę z karku. Hiszpańska oficerska szabla z brzdękiem wylądowała na deskach pokładu.
– To co, paktujemy?
– A może deska z armatnią kulą u nogi? – zapytał kapitan, rozpoczynając negocjacje, których stawką było życie bohaterów.
– Hmmm… Oficjalnie przekazuję ci mój statek. Możesz z nim zrobić, co tylko zechcesz!
– Właśnie na to czekałem. Bez pozwolenia nie mogę wejść nawet na cudzy pokład – odparł z rechotem kapitan i gwizdnął przez zęby na swoją załogę. Piraci pędem zaczęli wykonywać rozkaz, zabierając z kupieckiego brygu wszystko, co miało jakąkolwiek wartość i nie było w jakiś sposób zabezpieczone.
– Zabiłeś mojego nawigatora a lubiłem skurczybyka. No i załoga chce krwi… Może by was do masztu przywiązać i pobawić się nożami… – zastanawiał się herszt nad odpowiednią karą.
– Zabili nawigatora! Mojego brata! Należy im się spacer po desce, kapitanie! – niski, chuderlawy mężczyzna stanął przed Miłoszem, pałając żądzą zemsty.
Przywódca piratów, wyraźnie zirytowany postawą podwładnego i jego morderczymi zapędami, odjął czarnoprochowca od brody Tomasza, skierował broń w stronę furiata i nacisnął cyngiel. Kula celnie trafiła chudzielca w pierś, zagłębiając się w serce. Młody pirat z wyrazem zdumienia na obliczu upadł na twarz. Po chwili pojawili się jego kompani, którzy wzięli go za ramiona i przerzucili przez burtę, urządzając tym samym krótki, pozbawiony słów pochówek.
– Nie przerywa się negocjacji między kapitanami – mruknął herszt.
Schował broń za pas spodni, po czym spojrzał na plamę krwi i wpadł we wściekłość.
– Skurwysyny! Serca nie macie! Zabiliście obu braci, wy nędznicy!
– Przecież to ty… – próbował wyjaśnić skołowany obrotem spraw Miłosz.
– Bez nawigatora! Bez jego brata, który jako jedyny umiał czytać! Kurwa mać!
– Ej! Mogę ich zastąpić! – krzyknął Szyderca, wpadając na genialny plan. – Świetnie znam się na mapach a moje umiejętności orientacyjne przeszły już do legendy.
– Hę? To jak cię zwą?
– Miłosz „W stronę słońca” Szyderca – wojownik błyskawicznie wymyślił sobie kolejny bezużyteczny i durny przydomek.
– Nie słyszałem o kimś takim. A słyszałem wiele… – herszt podrapał się po czarnej, gęstej brodzie, miejscami poprzetykanej nitkami siwizny. – A jak słońce zajdzie? W nocy też nawigujesz?
– Powiem szczerze, kapitanie, że tu mnie masz – Miłosz westchnął i rozłożył ręce w wyrazie bezradności. – Ale mój towarzysz wspaniale zna się na nocnym niebie, ogarnia gwiazdy i te całe konstelacje.
Kapitan spojrzał na zielonego na gębie Tomasza i pokręcił głową, jakby bijąc się z myślami.
– Umie czytać?
– Oczywiście. Poza tym jest też uzdolnionym magiem… Eee, magikiem. No, że sztuczki umie robić. Tomasz, pokaż panu kapitanowi.
Pan Ciemności z nieszczęściem wymalowanym na obliczu wystawił przed siebie rękę i spróbował zebrać energię. Niestety wciąż męczyła go choroba morska – bolały go bebechy, przez co miał spore problemy z koncentracją. Na jego dłoni zamiast spodziewanych iskier i fajerwerków, pojawił się czarny obłoczek, który zaraz rozwiał wiatr.
– Czy ja wiem… Takie sztuczki to mój bosman robi jak się kapuchy i grochu nażre – pirat z wahaniem podrapał się po czole, na moment unosząc czarną przepaskę na oko. – Dobra, niech stracę. Witajcie na Cycatej Mary.
– Dziękujemy! Nie zawiedziemy! – zapewnił Miłosz.
– Wiem. Nie macie wielkiego wyboru – herszt wzruszył ramionami, po czym odwrócił się i skierował swe kroki do kapitańskiej kajuty, mrucząc coś pod nosem o mapach.
Tomasz wykorzystał ledwo co odzyskaną wolność i podszedł do wojownika, który wyglądał na niezwykle zadowolonego z siebie. Może miał ku temu powody. W końcu po raz kolejny zdołał wykpić się śmierci, dzięki swoim nieprzeciętnym zdolnościom oratorskim i umiejętności wciskania kitu.
– Ten człowiek ma przy sobie coś niezwykle cennego – mruknął konspiracyjnie Tomasz, uśmiechając się przyjaźnie do przechodzącego obok marynarza, który obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
– Kapitan? Co takiego?
– Pod przepaską ukrywa mityczny szmaragd zwany Okiem Prawdziwego Widzenia. Magiczny przedmiot pozwalający zdejmować zasłonę kłamstwa i ukazywać surowy obraz rzeczywistości.
– Chyba jest popsuty – Miłosz z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądał się mewie siedzącej na jednej z lin. – Jakby działał, to w tym momencie bylibyśmy pokarmem dla ryb.
– Gdzieś czytałem, że potrzebuje on dość dużej ilości energii. A herszt piratów nie wygląda mi na maga. Poza tym…
Władca Portali całkowicie przestał zwracać uwagę na towarzysza, a tym bardziej na encyklopedyczne bzdury, wylewające się z jego ust. Ściągnął brwi ku sobie, gdy siedząca mewa przerwała urocze zabiegi pielęgnacyjne śnieżnobiałych piór i poderwała się do lotu. Wojownika zainteresował mężczyzna, który spłoszył morskiego ptaka i właśnie dźwigał tajemniczą drewnianą beczkę, kierując się na statek Pieprzonego Kamulca.
Pirat wrócił chwilę później i mocnym głosem krzyknął coś do pozostałej załogi, szczerząc się przy tym tak, jakby własnoręcznie wykopał skarb najpotężniejszego korsarza w dziejach. Załoga zaczęła uwijać się jak w ukropie – pospiesznie pozbywano się haków łączących oba okręty. W momencie gdy postawiono żagle manewrowe i oba statki zaczęły się od siebie oddalać, kapitan wyszedł z kwater ze zwitkiem pergaminu w łapie.
– Zdążyłem?
– Tak! Kapitanie, trzymam ci miejsce! Tutaj, tutaj! – krzyczał młody majtek skacząc wśród tłumu, który zgromadził się na prawej burcie.
Chwilę później nastąpiła eksplozja, która rozerwała statek Pieprzonego Kamulca na dwie części. Miłosz stojąc nieruchomo niczym alabastrowy posąg obserwował jak płonące, wyrzucone w powietrze części brygu padają w wodną toń. Domyślił się, co znajdowało się w niesionej przez pirata pękatej beczce.
– Kocham tę robotę. Świecidełka, fajerwerki i pełna wolność – kapitan otarł łzę wzruszenia metalowym hakiem, jednocześnie uważając, by nie rozorać sobie policzka.
Następnie obrócił się plecami do tonącego wraku i podszedł do Miłosza. Silnym i zdecydowanym gestem przyłożył pergamin do piersi Zabójcy. Jednocześnie nachylił się ku niemu, by przekazać słowa, przeznaczone tylko dla uszu nawigatora. Władca Portali całą siłą woli powstrzymał się przed odruchem wymiotnym, spowodowanym odorem przetrawionego alkoholu i przeżutego tytoniu.
– Zaznaczona wyspa. Zabierz mnie tam, a uczynię z ciebie bardzo bogatego człowieka.
Miłosz przyjrzał się mapie, po czym skinął głową z beznamiętnym wyrazem twarzy profesjonalisty. Natychmiast skierował swe kroki na stanowisko przy sterze. Dotknął chłodnego, wilgotnego drewna i dopiero wtedy pozwolił sobie na uśmiech kącikiem ust. Zauważył, że Tomasz przygląda mu się z niepokojem. Wystawił kciuk w górę, po czym pewniej chwycił ster statku i krzyknął:
– Rozwinąć żagle do kurwy nędzy! Cała naprzód!
***
– Co ty kombinujesz? – zapytał Tomasz, powstrzymując się przed beknięciem i kreśląc na mapie wzory, które nie miały najmniejszego sensu.
– Zaufaj mi, mam plan – odparł Miłosz, po czym dodał półgębkiem. – Szybko, gapi się na nas.
Pan Ciemności pochylił się nad mapą i połączył szeroką kreską dwie pobliskie wyspy. W zastanowieniu podrapał się po brodzie i spojrzał w niebo, które specjaliście od nawigacji gwiezdnej, miało dostarczyć wszelkich niezbędnych informacji. Kłopot był jedynie w tym, że dochodziło południe.
– Gówno się znam na nawigacji – szepnął w końcu mag, gdy kapitan piratów zaczął się wyżywać na jednym z podwładnych i przestał zwracać na nich uwagę.
Miłosz zerknął na mapę i zdusił w sobie chęć wybuchnięcia śmiechem. Pergamin wyglądał jakby dostał się w ręce niezbyt uzdolnionego, lecz obdarzonego zapałem dziecięcia, które po raz pierwszy trzymało w dłoni kredkę.
– Co ty tam, kurwa, grasz w kółko i krzyżyk? Mógłbyś chociaż odrobinę udawać, że się na tym znasz.
– Przecież wytyczam trasę! Spójrz, tu zaznaczyłem szlak handlowy, z tej strony masz niebezpieczne rafy. A tu, jak słyszałem z opowieści jednego ze starych marynarzy, grasuje Kraken. Patrz, nawet ci go narysowałem.
– Wygląda jak ośmiornica skrzyżowana z krabem, którego krewni żyli w patologicznym związku z meduzą. Ale mniejsza z tym.
Miłosz puścił ster, oblizał palec i wystawił go przed siebie. Następnie zbliżył dłoń do czoła, chroniąc oczy przed słońcem, spojrzał w bezchmurne niebo. Przekrzywił głowę i przez chwilę gapił się w linię horyzontu, bezgłośnie poruszając ustami. Skomplikowane wyliczenia układały się w szyderczym umyśle niczym pozycje na księgarnianym regale.
– Zaraz będziemy na miejscu. Przygotuj się – półgębkiem rzucił Tomaszowi.
Pan Ciemności nie miał pojęcia na czym miałyby polegać jego przygotowania, gdyż kompan nie zdradził mu szczegółów swego genialnego planu. Rozejrzał się więc wokół. Po chwili ujrzał na horyzoncie tajemniczy obiekt, w kierunku którego płynęli. Zdjął okulary, przetarł szkła i spojrzał ponownie. To coś wyglądało jak skała wynurzająca się z morza. Czyżby Miłosz postanowił powtórzyć słynną katastrofę morską? Mag odruchowo zaczął szukać odpowiednio szerokich drzwi.
– Szybko, strzel mnie w pysk! – warknął wojownik.
– Co? – Tomaszowi wydało się, że choroba morska zaczyna sprowadzać na niego omamy słuchowe.
– Nie zadawaj pytań! Już!
Pan Ciemności zacisnął pięść i grzmotnął przyjaciela w mordę. Miłosz wrzasnął zaskoczony, zachwiał się i wbił wzrok w Tomasza, czując na sobie zaciekawione spojrzenia reszty załogi. W jego dłoniach pojawiła się gruba lina.
– Bunt! Bunt na pokładzie! – krzyknął opętańczo wojownik skacząc na zdezorientowanego maga i ścinając go z nóg.
Po chwili buntownik leżał na deskach pokładu, szamocząc się w krępujących go więzach. Lina boleśnie ocierała mu nadgarstki. Próbował zebrać energię, lecz z jego dłoni ponownie wydostał się czarny obłoczek. Gdyby tylko ta przeklęta choroba morska odpuściła choć na chwilę. Gdyby…
Zmartwienia maga zmieniły się w błahą, dziecięcą paplaninę. Jak w ogóle mógł się bać morskiej głębi? W tym momencie jedna z jego największych fobii stała się tak absurdalna, że aż parsknął śmiechem. Wyszczerzył zęby. Ona go zapewniała. O tym właśnie była jej pieśń. Że wszystko będzie w porządku.
Zbliżająca się skała była podziurawiona jak ser szwajcarski. Przywodziła na myśl poligon armii kretów. U progu jednej z wyżłobionych jaskiń leżało stworzenie, częściowo przypominające istotę ludzką. Na widok zbliżającego się statku, oblizało wargi i zaczęło śpiewać.
Szyderca oparł się dłońmi o burtę i spojrzał na kreaturę, pojawiającą się w bajaniach zapijaczonych żeglarzy. Stwór przypominający kobietę wdzięczył się na skale i śpiewał, obezwładniając dusze mężczyzn. Każdy z żeglarzy słyszał inny utwór. Jednemu przypominał on matczyną kołysankę, drugiemu zaś pieśń o dawnych, lepszych czasach.
Miłosz smutnym wzrokiem patrzył na lśniące zielonkawe łuski, którymi pokryty był masywny, zakończony długą płetwą ogon. Przez chwilę podziwiał refleksy świetlne tańczące między kosmykami włosów śpiewającej syreny. Szare serce nawet nie drgnęło na widok krągłych piersi, skrytych pod dwiema muszelkami. Serce wypełnione pustką. Czekające na tą jedyną. Istota wdzięcząca się na skale nią nie była.
Obok niego pojawił się marynarz z wyrazem błogości na obliczu. Zamglonymi oczyma wpatrywał się w źródło dźwięku. Chwycił za krawędź burty i nim Miłosz zdążył jakkolwiek zareagować, przechylił się i wpadł do wody. Szyderca odwrócił wzrok od kłębowiska potworów, które dopadły mężczyznę i pożerały go żywcem. A to był dopiero początek uczty, którą przygotował dla nich Zabójca.
Kolejni członkowie pirackiej załogi dołączali do suto zastawionego stołu, na którym to właśnie oni byli daniem głównym. Dźwięki rozrywanego ciała, szamotaniny oraz uderzania ogonami o wodę czasami zagłuszały śpiewającą syrenę. Mimo tego żaden z członków załogi nie oparł się przeklętej melodii. Nawet Tomasz, który niczym uparta czarna dżdżownica, próbował pełzać po pokładzie w kierunku burty. Na szczęście więzy Miłosza trzymały go na tyle, by uratować mu życie.
Ostatni był kapitan, który ze względu na drewnianą nogę trochę wolniej niż pozostali poruszał się po pokładzie. Mimo tego szedł z zaciętością madki zmierzającej po finansowe wsparcie na siódemkę swoich bombelków. Władca Portali, patrzył ze smutkiem na pogrążonego w hipnozie, goniącego za własnymi marzeniami pirata. Nieoczekiwanie w myślach wojownika pojawił się Tomasz, który otoczony szarym, rozweselającym dymem rzekł:
– Oko Przywidzenia, staaaaarrryy.
Złożył dłonie, otwierając portal i wyciągając z niego prosty, nordycki topór. Błyskawicznie znalazł się przy kapitanie i z rozmachem godnym wikinga odciął mu głowę. Ciało pozbawione życia upadło na pokład, zalewając sosnowe deski ciepłą juchą. Miłosz podniósł łepetynę, zdjął przepaskę z oka i zbliżył dwa palce do magicznego przedmiotu. Po chwili wzdrygnął się z obrzydzenia i zaniechał próby wydobycia kryształu. Najwyraźniej grzebanie w oczodołach martwych mężczyzn nie było jego ulubionym zajęciem.
Wojownik odwrócił się w stronę Tomasza, który wciąż pełzał w stronę źródła hipnotycznej pieśni. Podszedł do przyjaciela i przygniótł go nogą do desek pokładu, zastygając w pozycji konkwistadora, który właśnie odnalazł zaginione miasto i zamierza przejąć dobytek jego mieszkańców ku chwale brytyjskiego muzeum.
Uśmiech zdobywcy zniknął z twarzy Szydercy, gdy bezgłowym ciałem kapitana wstrząsnęła seria drgawek. Zakrwawione, brudne paznokcie zaczęły drapać o deski. Kilka sekund później poraniona drzazgami dłoń rozcapierzyła palce, by wesprzeć z wolna podnoszące się truchło. Powstały z martwych, lecz wciąż nieżywy pirat zaczął iść w kierunku burty. Miłosz z otwartymi ustami patrzył jak trup przechyla się i znika z pola widzenia.
– Kurwa, wiele rzeczy widziałem. Ale to?
Władca Portali umilkł i mocniej docisnął do pokładu wyrywającego się Tomasza. Statek minął syrenią skałę, przy której potwory wyrywały sobie ostatnie części ciała pechowej załogi. Po kwadransie dryfowania oddalił się na tyle, że pieśń przestała być słyszalna dla ludzkiego ucha. Pan Ciemności powoli wracał do siebie, z czego w sumie nie był zbyt zadowolony, gdyż powróciły wszystkie dolegliwości związane z chorobą morską.
– Co za przeklęta podróż. Kiedy to się skończy? – zapytał oswobodzony z więzów mag, ocierając usta rękawem szaty.
– Już niedługo, przyjacielu. A dokładniej: za jakieś dwanaście mil – Miłosz chwycił ster i zerknął na pokreśloną mapę.
– Słuchaj… Eee, dzięki za uratowanie życia. Tylko dlaczego syreni śpiew na ciebie nie działał?
– Bullshit Blocker. Słucham twojego pierdolenia już od dwunastu lat. Kwestia odporności i przyzwyczajenia.
***
Mężczyzna w czarnej szacie co jakiś czas pozwalał sobie na rzucenie nienawistnego spojrzenia w stronę przyjaciela. Szczupłe, nienawykłe do pracy fizycznej ramiona bolały z każdym rytmicznym wyrzutem w przód i powrotem do poprzedniej pozycji. Drewniane wiosła biły o fale, pchając szalupę ratunkową ku lądowi.
Zdaniem Pana Ciemności gra w marynarza do trzech zwycięstw była ustawiona. Wciąż zastanawiał się jakim cudem nie wyszarpnął od Losu ani jednego punktu. Osobiście uważał, że jego towarzysz jest mendą, nicponiem i najzwyklejszym oszustem.
– Powinienem uprzeć się przy swoim i ciągnąć zapałki. Chuj, że ich nie miałem.
– Co tam mamroczesz pod nosem? – zainteresował się Miłosz.
– Nie twój interes.
– Oj, nie denerwuj się! Jeszcze chwila i posadzisz dupsko na plaży, zrelaksujesz się, odpoczniesz.
Zirytowany mag wysapał coś niezrozumiałego i najprawdopodobniej obraźliwego. Z jego perspektywy linia lądu zbliżała się zdecydowanie zbyt wolno. Próbował o niej nie myśleć, odwracać wzrok zupełnie jak przy wjeżdżaniu rowerem pod stromiznę. Zamknął oczy i całkowicie skupił się na wiosłowaniu. Tak mocno skoncentrował się na miarowej pracy ramionami, że kompletnie zaskoczył go moment, w którym dno łajby zaczęło szurać po żółtym piachu.
– Wyspę też chcesz przepłynąć? Przestań tym machać, debilu!
Miłosz wyskoczył z szalupy i ściskając w dłoniach mapę, uchylił się przed wiosłem. Tomasz otworzył oczy, a do jego czarnej duszy wdarła się melancholia. Widok dużej, bezludnej wyspy przypomniał mu o przygodach Robinsona Crusoe oraz własnym marzeniu zamieszkania na odludziu. Chora wyobraźnia podsunęła mu obraz dwóch sąsiadujących ze sobą wysp i Szydercę wystawiającego środkowy palec zza palmy. Westchnął ciężko, chwytając za włosy lekko śmierdzącą głowę kapitana.
Uczucie gruntu pod stopami sprawiało, że z każdą chwilą czuł się coraz lepiej. Oczyszczony przez chorobę morską żołądek powoli zaczynał wracać z krainy umarłych, cichym burczeniem domagając się strawy. Mag wystawił przed siebie dłoń i zebrał energię. Wyszczerzył zęby na widok czarnych smug, które zgodnie z jego wolą uformowały się w prosty nóż.
Usiadł na piasku i operując ostrzem, powoli wydobył Oko Prawdziwego Widzenia z oczodołu pirata. Wcześniej próbował to zrobić już na statku, lecz towarzyszące temu odruchy wymiotne były nie do zniesienia. Nie miał też co liczyć na pomocną dłoń ze strony towarzysza. Miłoszowi, jak on sam stanowczo stwierdził, nikt nie płacił za grzebanie w otworach.
– Udało mi się! – zakrzyknął do wojownika, jednocześnie odrzucając na bok głowę kapitana.
– Moje gratulacje – mruknął Szyderca z nosem w mapie. Spojrzał w niebo, podniósł rękę i przycisnął pięść do oka. Następnie odjął dłoń i zerknął na zwitek pergaminu. Nic mu to nie dało.
Zaczął chodzić przed łódką wte i wewte, zastanawiając się, co mogą oznaczać dwie krzywe palmy nakreślone na rysunku wyspy. To musiało być coś ważnego, gdyż tuż pod nimi ktoś narysował ogromnego Iksa. Miłosz przechylił głowę w prawo i zmrużył oczy. W sumie te przekreślone linie przypominały bardziej kleksa niż zaznaczenie punktu, w którym należało poszukiwać skarbu.
– Dwie palmy… Hmmm… To nie może być takie proste… – mruknął przechodząc obok kępki zieleni z dwiema palmami.
Po kilku minutach chodzenia w kółko Władca Portali był gotów przyznać, że umysł pirata, który sporządzał tę mapę był znacznie mniej skomplikowany i pokrętny niż początkowo zakładał. Spodziewał się enigmatycznej zagadki, będącej prawdziwym wyzwaniem dla jego szarych komórek. Miał nadzieję na użycie skomplikowanych wyliczeń oraz posłużenie się dawno zapomnianymi technikami geodezyjnymi. W końcu musiał pogodzić się z faktem, że narysowane dwie palmy w rzeczywistości oznaczają dwie palmy. Z grymasem zawodu na obliczu złożył dłonie i wyciągnął wojskową saperkę ze świetlistego portalu.
Tymczasem Tomasz jak urzeczony wpatrywał się w szmaragdowy kryształ, będący bezcennym reliktem magicznego świata. Zbliżył artefakt do oka, zebrał energię i ZOBACZYŁ PRAWDĘ.
Wrzasnął, chwycił się za szatę na piersi czując, że nie może zaczerpnąć tchu. Serce waliło jak oszalałe, na czole pojawiły się krople potu, a ręce drżały jak u alkoholika, chorującego na Parkinsona. Oko Prawdziwego Widzenia wyleciało mu z dłoni i upadło na żółty piach. Pan Ciemności z przerażeniem wpatrywał się w bezkres morza i linię horyzontu.
Zaalarmowany krzykiem Szyderca dopadł do przyjaciela. Spojrzawszy na nienaturalnie wykrzywioną twarz Tomasza miał ochotę odskoczyć z odrazą. Wykorzystał całe pokłady silnej woli, by tego nie uczynić. Chwycił maga za ramiona i silnie nimi potrząsnął. Nie przyniosło to rezultatu, więc rozłożoną dłonią kilkukrotnie przywalił mu w mordę.
Pozbawiony nadziei Pan Ciemności, podniósł dłoń i dotknął zaczerwienionych policzków.
– Co zobaczyłeś? – zapytał Szyderca.
– Rzeczywisty dług publiczny naszego kraju.
Fajne.
Piraci, przygoda, syreny i mordobicie.
Ale mam kilka zastrzeżeń.
Czy rozmienianie monety na drobne istotnie miało sens? Czy jedna złota moneta nie byłaby dość wymowna? No i jakim cudem Kamień Joe nie usłyszał całej sceny? Dziwne.
Po co okręt piracki atakuje starą łajbę, na której nic nie ma? Przecież bardziej się opłaca napadać na coś co prezentuje sobą wartość i nie wygląda jak wynajęte przez Zabójców Pływające Nieszczęście.
Jakbym była piratem to bym sobie nie zawracała głowy abordażem i w ogóle. Chcieli zatopić okręt mogli to zrobić od razu z armat, albo pochwycić w niewolę załogę i zagnać do szorowania ładowni.
Dlaczego okręt dryfował? Przecież on działa na wiatr. I Szyderca był przy sterze. Przecież mógł go dalej kierować… no choćby po to by nie rozbić się na syrenich skałach.
Dlaczego Zabójcy płynęli na tę wyspę i jakim cudem udało im się istotnie tam dotrzeć. Skoro Nie mili nawigatora. A z Szyderstwa taki nawigator… Panie tam nie ma żadnej kopuły na morzu! Jechali na wakacje, szukać skarbu czy cel był inny?
I czy istotnie był tam skarb? Myślałam, że Tomasz zobaczy przez Oko brak skarbu. Opcjonalnie brak rumu.
Pointa zabawna, ale totalnie oderwana od historii. Bo gdzie Rzym gdzie Krym? 😛
Dzięki za komentarz i cieszę się, że historia ci się spodobała. Poniżej odpowiedzi na zastrzeżenia 🙂
1. Moim zdaniem efekt był równie dobry, co przy jednej monecie. Jeśli miałbym być szczegółowy to musiałbym wprowadzić i przedstawić cały system monetarny (żeby to miało sens) a jakoś mi się nie chciało… Co do tego, że Przeklęty Kamulec ich widział/słyszał – Miłosz to niekwestionowanym mistrzem subtelności i skrytych działań – A tak naprawdę to był gwar, w barze sporo ludzi, sama rozumiesz. Nawet nie było gdzie siedzieć, dlatego Miłosz pożyczył krzesło od jednego marynarza 🙂
2. Tutaj chciałem na maksa podkręcić zarówno ksywkę kapitana i jej znaczenie – że każdy jego okręt idzie na dno – fakt zostania zaatakowanym przez piratów wydał mi się niezwykle humorystycznym zabiegiem, z którego skorzystałem. Jasne, mogłem wprowadzić coś bardziej realnego – sztorm, Krakena… Co do piratów to byli oni specyficzni, bo nie odpuszczali nikomu i niczemu. Ponadto po co mieli używać armat skoro najpewniej przy użyciu lunety widzieli jak 95% załogi statku kupieckiego opuszcza okręt? I jak chcesz pochwycić załogę bez abordażu. W tym przypadku musieliby płynąć w stronę portu z podbierakiem…
3. A tu mój błąd, rzeczywiście użyłem złego słowa 🙂
4. Zabójcy płynęli na tę wyspę (Isla de Mona – istniejące miejsce), by odwiedzić rudowłosą szamankę – mogłem mieć to w głowie i gdzieś się to pewnie zgubiło. Ponadto bohaterów porwała przygoda i zmienili kurs, gdy Miłosz dorwał mapę skarbów. I zarówno sam skarb jak i ich cel są w tej przygodzie zupełnie nieistotne, bo tutaj liczy się komizm oraz lubiani bohaterowie i ich przygody (logiczne bądź nie).
Osobna notka: Wiem, że muszę popracować nad przejrzystością i dokładnością tego, co pojawia się w mojej głowie a tym, co pojawi się w głowie czytelnika. Chciałbym, żeby te obrazy były w miarę spójne. Ale czasami w pędzie przygody nie opisuję wszystkich niuansów, bo tekst miałby 20 a nie 12 stron A4 (A przypominam, że dwudziestostronicowy tekst „Wilkołek” cię znużył). Życie to sztuka wyboru 🙂
A co do zakończenia – to właśnie na tym momencie, który z tyłka wpadł mi do głowy, zbudowałem cały tekst. Jak dla mnie, pomimo oderwania od historii, worth it!
Ale się rozpisałem… Pozdrawiam 🙂
Widziałam wczoraj krótki program o Gwadelupie i tam na straganie w pełnym słońcu leżały ryby. Moje pierwsze skojarzenie było z powyższym tekstem ;D