Autor: Szydera Zła Niedobra
Jednostrzałowce – opowieść tajemniczego mężczyzny o równie tajemniczym bractwie.
[16+] [przemoc] [wulgarny język]
Skąpany w bieli krajobraz rozciągał się jak okiem sięgnąć. Targany mroźnym wiatrem biały puch wirował wokoło, a chłodne drobinki kolejno roztrzaskiwały się o zarumienioną od mrozu twarz mężczyzny na podobieństwo wzburzonych morskich fal, rozbijających się o kamieniste nabrzeża południowych krain. Blade słońce z trudem przedzierało się przez zadymkę, przypominając jedynie jasną, rozmazaną plamę na szarobiałym sklepieniu nieba, zupełnie odmienną niż dominująca w tamtejszym krajobrazie gorejąca kula ognia, przez którą skóra zamieszkującej owe tereny ludności nabierała wyjątkowej, złotej barwy.
Kąsany przejmującymi podmuchami północnego wiatru mężczyzna wspominał te odległe połacie egzotycznych lądów, które jeszcze nie tak dawno przemierzał. Towarzyszyła mu przy tym trudna do opisania mieszanina uczuć. Z jednej strony były to wspomnienia nad wyraz przyjemne, przywołujące sielankowe uczucie ciepła w sercu, z drugiej wywoływały oczywistą tęsknotę. Otoczony przez jednakową, czystą biel, z żalem wspominał wypełnione kolorami okolice, a także powietrze w którym unosiły się i mieszały aromaty osobliwych roślin, ryb i przypraw.
Jego uszy, teraz osłonięte grubą, wełnianą czapą z kożuchem i kapturem płaszcza, słysząc wyłącznie żądlący syk wiatru tęskniły za zwyczajnym, codziennym gwarem, jaki rozbrzmiewał w odwiedzanych przez niego wioskach południa. Za pieśniami, nuconymi przez stare kobiety, zajęte obieraniem warzyw i owoców o dziwacznych kształtach, za cichym bulgotaniem kociołków, w których gospodynie przygotowywały smaczne posiłki, wypełniające puste żołądki bogactwem smaku, a nozdrza – aromatu. Za porywającymi, często niewiarygodnymi historiami zmęczonych życiem mężczyzn, gdy reperowali oni uszkodzone sieci i łatali dziurawe kadłuby swych skromnych łodzi, by zapewnić byt rodzinom.
Z zatracenia wyrwał go pień brzozy, biały jak śnieg, który – nie wiedzieć czemu – nagle wyrósł tuż przed nim. Siłujący się z zamiecią mężczyzna przyrżnął w niego solidnie, choć kożuch czapy i tak zamortyzował uderzenie. Zachwiał się jednak i padł jak długi, zapadając się w grubą pierzynę, jaką przygotowała dla niego Matka Natura. Na domiar złego chwilę później opadła na niego kolejna warstwa śniegu, strąconego z drżących, filigranowych gałązek.
Leżał tak przez chwilę rozmasowując obolałe czoło, aż warstwa śniegu pokrywająca jego twarz zmieniła się w migoczące krople, wyraźnie zastanawiające się nad tym, czy powinny na powrót zmienić się w lodowe kryształki. Ich błyszczący niczym mikroskopijne diamenty pobratymcy tańczyli w powietrzu tuż nad jego czerwonym od mrozu nosem.
– Dziwne to miejsce do dźemki – w niewielkiej odległości rozległ się niewyraźny głos, przywodzący na myśl starca. Leżąca w śniegu postać poderwała się na równe nogi i rozejrzała wokół, starając się zlokalizować źródło dźwięku. Jego właściciel najwyraźniej postanowił wspomóc go w tychże poszukiwaniach, odzywając się ponownie:
– Tutaj, chłopcze!
Wreszcie dojrzał go, pomimo wzmagającej się zawiei. W istocie, był to starszy mężczyzna. Okutany w szarobury, pokryty warstwą śniegu płaszcz przypominał ośnieżoną, zgarbioną gąsienicę. Siedział na koźle niewielkiego powozu. Powóz ten, zaprzęgnięty w dwa ryczące, czteronogie bałwany o długich, króliczych uszach, ledwie majaczył pośród wirującego w powietrzu śnieżnego pyłu. Ów mężczyzna wymachiwał w jego kierunku wolną ręką, drugą ściskając lejce.
– Pospiesz się! – Ponaglił go głos. – Chyba, żeś zamierzał zabawić tutaj do nocy!
Wędrowiec szybko otrzepał się z przyklejonego do odzienia puchu i grzęznąc w warstwie świeżego, śniegu niemalże sięgającej kolan, z trudem przedarł się do furmanki. Wystrzegał się przy tym czających się na niego brzozowych pni, tylko czekających na dogodną okazję do ataku.
– Na twoim miejscu nie rozwierałbym tak gęby na mrozie, jeśliś chce jeszcze kiedy używać języka – powiedział furman, widząc kłęby pary wydobywające się z rozdziawionych ust Wędrowca.
– Daleko stąd do najbliższej osady?
– Powozem z pewnością dotarłby przed zmrokiem. Leżąc pode dźewem… – Zamyślił się. Jego wzrok mówił wszystko.
– Pozwolisz, że zabiorę się w takim razie z tobą?
– Cóż, trudno żech mi odmówić pomocy bliźniemu podczas takej śniżycy. Niechże tak będzie, z pewnością znajdzie odrobinę miejsca między beczkami.
– Bez obaw, wystarczy choćby i najmniejsza szczelina. Dziękuję.
Woźnica czekał cierpliwie, aż napotkany na drodze nieznajomy wejdzie na wóz. Finalnie jednak wgramolił się i usadowił pomiędzy beczkami, tuż za kozłem. To stworzyło okazję do niezobowiązującej rozmowy, choć tę utrudniał świszczący wiatr.
– Zgaduję, że w obecnej sytuacji kierunek podróży nie będzie miał dla niego większego znaczenia. Nie mylę się, prawda? – Zagadnął starzec.
– Zdecydowanie.
– Pozwoli więc, żech udam się do miejscowości, w której mieśkam.
– To na pewno przyjaźniejsze miejsce, niźli puszcza.
– W istocie. I żech bym zapomniał. Żech Jugrym jest.
– Ja niestety nie znam swego imienia. Zostawiłem je daleko za sobą, lata temu… – Odparł pasażer, wyraźnie przeciągając ostatnie słowa, jakby w zamyśleniu. – Ludzie jednak różnie mnie nazywają.
– W takim wypadku, panie bezimienny podróźniku… Powie, co takiego sprowadza go w te okolice akurat teraz, w tę psią pogodę?
– Nic szczególnego. Podróż sama w sobie często jest celem. Uczy życia i pokory wobec niego.
– Trudno się nie zgodzić. Czyźby zatem był mędrcem? Nauczycielem?
– Akurat tego bym o sobie nie powiedział. Po prostu podróżuję.
– Hmmm…
Nim słońce całkowicie zgasło, a noc zakryła świat swym kruczym całunem, podróżującym wozem mężczyznom ukazały się pierwsze, majaczące w oddali zabudowania. Wioska znajdowała się w niecce, pomiędzy strzelistymi i ośnieżonymi szczytami, starającymi się dosięgnąć sklepienia niebios. Wiatr ucichł nieco jakiś czas temu, i opadające drobinki śniegu pozwoliły im dojrzeć pierwsze zabudowania, jeszcze zanim w izbach roziskrzyły się pierwsze kaganki. Jednak nim dotarli do samej osady, niebo było już na powrót usłane przypominającymi barany, wełnistymi kłębami chmur. Uporczywy wiatr ponownie gwizdał między zmęczonymi drzewami, targając ich sfatygowane korony. Wędrowiec bez słowa wpatrywał się w przestrzeń pomiędzy bliźniaczymi szczytami, niknącą z wolna w powodzi obłoków. Zupełnie, jakby na coś czekał.
Wreszcie udało im się dotrzeć do celu. Powóz minął stojącego przy rozklekotanej bramie wartownika. Ten zadał kilka wścibskich pytań, jednak po zapewnieniach Jugryma, że ten osobiście ugości nieznajomego, pozwolił obojgu udać się w głąb wioski. Wędrowiec czuł jednak na plecach jego przeszywające spojrzenie, i to nawet gdy zniknęli za załomem budynku. Po chwili zatrzymali się.
W ścianie budynku po prawej stronie pojawił się jasny prostokąt, z którego na przyjezdnych padło ciepłe, pomarańczowe światło z głębi izby. W tychże drzwiach pojawiła się słusznej postury kobieta, a także dwójka niemalże dorosłych młodzików o bujnych, rudych czuprynach.
– Jorum! Jeremi! – Zawołał starzec, gramoląc się z kozła. Chłopcy podbiegli do niego i pomogli mu zejść. Dopiero po chwili jeden z nich zauważył, że na wozie znajduje się ktoś jeszcze i natychmiast odstąpił o krok w tył.
– Spokojnie chłopcy, spokojnie! Jorumie. To nasz gość. Żech zaproponował mu schronienie, póki zamieć nie minie.
Badawczy wzrok młodzieńca nadal pozostawał nieufny wobec nieznajomego. Ten zaś milczał.
– Moja źona, Jolanda – powiedział starzec, kobieta skłoniła się lekko. Chwilę później z pozostałych budynków zaczęli wyłaniać się inni mieszkańcy osady. Odziani w obfite, grube szaty, chroniące przed zakusami lodowatego wichru zbliżyli się do stojącego w śniegu powozu.
– Jugrym! Spodziewaliśmy się ciebie dopiero jutrzejszego poranka! – Odezwał się wysoki mężczyzna o baryłkowatym cielsku, przedzierający się przez tłum jak lodołamacz przez skutą lodem zatokę. Podszedł do woźnicy i uściskał go szczerze. – Jak zwykle niezawodny – dodał, wskazując na załadowany po brzegi wóz. Jego wzrok zatrzymał się na nieznajomym. Odrzucił kaptur, pozwalając by ciepłe światło kaganka z domu Jugryma rozjaśniło jego pyzatą twarz i siwą, kręconą brodę.
– A ten tutaj?
– Żech go spotkał na ślaku. Przyzwoitość nie pozwalała mi go zostawić w tę śniżycę.
– Ciekawe. A co cię sprowadza w te rejony? – Tym razem olbrzym skierował swe słowa bezpośrednio do nowo przybyłego.
– Widoki – odparł tamten, po czym dodał: – Żeby mieć o czym opowiadać, gdy wrócę z podróży.
Grubas podejrzliwie zmrużył oczy, po czym odwrócił się i krzyknął do zebranych wokoło ludzi: – Rozładujmy ten wóz. A potem zapraszam was wszystkich do sali biesiadnej. Uczcimy ten wieczór posiedzeniem do samego rana!
Jugrym ruszył w kierunku domostwa, zaś jego synowie oraz pozostali mężczyźni zebrali się wokół powozu i zaczęli zdejmować ciężkie beczułki. Nieznajomy postąpił naprzód w krok za Jugrymem, poczuł jednak stanowcze szarpnięcie za rękaw płaszcza.
– Przyda nam się pomoc mężczyzny w sile wieku – powiedział brodacz, ani odrobinę nie zwalniając solidnego uchwytu i mierząc przybysza przeszywającym spojrzeniem.
Kilkanaście minut później wszystkie beczki zostały wtoczone do spiżarni, znajdującej się w budynku sali biesiadnej, jednak w oddzielnej izbie. Zmęczeni mężczyźni skierowali się do sąsiedniego wejścia, gdzie kobiety przygotowywały stoły. Trzy długie blaty i siedzenia w formie podłużnych ław zostały rozmieszczone na kształt podkowy, natomiast w środkowej części sali znalazło się palenisko wraz z okazałym rusztem. Tam też z cichym trzaskiem płonął już pomarańczowy, pokrzepiający serca ogień. Pod przeciwległą ścianą napalono również w okazałym kominku, gdzie zawieszono także pękaty kocioł z czarnego żeliwa. Aromatyczna zawartość bulgotała cicho.
Wkrótce na stołach pojawiły się miski oraz drewniane kufle, a dwóch mężczyzn właśnie wtoczyło beczułkę piwa, którą ustawili na niewysokim stojaku. W powietrzu unosił się zapach przygotowywanej strawy, zmieszany z żywiczną nutą dymu.
Otyły brodacz, który wcześniej przywitał Jugryma zasiadł w centralnej części środkowego stołu. Tuż obok niego miejsce zajęła młoda kobieta, w zielonej sukni. Długi i gruby kasztanowy warkocz spływał po jej ramieniu niczym oswojony wąż, ginąc gdzieś pod blatem. Młody wygląd mógłby wskazywać, iż była ona córką mężczyzny, jednak podróżnik stąpał po tym świecie wystarczająco długo, by wiedzieć, że najpewniej jest jego żoną. Co więcej zauważył, iż była przy nadziei, choć długa suknia chyba miała za zadanie nieco ten fakt zataić.
Podróżnik zauważył Jugryma wraz z małżonką oraz synami wchodzących do sali. Dopiero wówczas zauważył jak wątłej postury okazał się jego wybawiciel. Jolanda górowała nad nim jak górski masyw nad zapomnianą przez Boga doliną. Prowadziła go powoli w kierunku stołu, będąc podporą dla sfatygowanego podróżą starca, kołysząc przy tym okrągłymi biodrami oraz obfitym biustem. Natomiast ich synowie o szerokich ramionach i kwadratowych szczękach szli tuż za nimi. Cała czwórka zajęła miejsce u szczytu jednego z bocznych stołów. Mężczyzna chciał skierować się w ich kierunku, jednak głos z głębi sali szybko powstrzymał jego zamiary.
– Wędrowcze, pozwól. Gość powinien zająć honorowe miejsce przy boku gospodarza. Tak każe obyczaj.
Nieco zrezygnowany obrócił się na pięcie i z dobrze maskowaną niechęcią zbliżył się do gospodarza, po czym zajął wskazane przez niego miejsce. Nie lubił przebywać w centrum uwagi.
– Gościnność nakazuje mi się przedstawić. Nazywam się Otto, a to moja żona Olga – powiedział, wskazując tłustą dłonią na swą towarzyszkę. Przybysz skinął głową w geście powitania.
– Wybacz ciekawość. Dobieracie się tutaj w pary po imionach?
– Takie panują tutaj zasady. Nie gorsze od innych. Jesteśmy małą, zamkniętą społecznością. Gdy na świat przychodzi kolejny mieszkaniec, Rada Starszych wybiera dla niego imię, decydując poniekąd o jego dalszym losie. Przewodniczę jej w naszej osadzie, Krańcowym Zaułku.
– Ciekawa nazwa.
– Zawdzięcza ją temu, że dalej nie prowadzi już żadna droga. Cywilizowana droga. Ale do sedna! – Uniósł w górę palec przypominający parówkę. – Czy będzie nam dane poznać twą godność? Wybacz szorstkość, lecz rzadko miewamy tutaj gości. Choć o nieproszonych z kolei nietrudno. Będąc odpowiedzialnym za bezpieczeństwo tutejszej społeczności chciałbym więc wiedzieć kim jesteś i co cię tutaj sprowadza.
– Ludzie różnie mnie nazywają. Moje życie to nieustanna podróż, jednak zapewniam, że nie przybyłem tutaj by wam w jakikolwiek sposób zaszkodzić. Po prostu Los skrzyżował ścieżki moje i Jugryma. Gdyby nie to, pewnie nadal grzązłbym w śniegu na jakimś pustkowiu.
Jego słowa zostały przerwane nagłym, przeraźliwym krzykiem, dobiegającym z zewnątrz. Pośród gwizdów hulającego między budynkami wiatru niosło się także rżenie koni. Otto poderwał się z miejsca, niemalże wywracając stół swoim nadętym brzuchem. Tymczasem grupa mieszkańców otworzyła drzwi sali biesiadnej. Ciemność nocy została rozrzedzona pomarańczową łuną. Wokół rozbrzmiały krzyki przestraszonych kobiet.
– Ogień! To spichlerz! Do wiader, szybko! Wody! Gasić ogień! – Zakomenderował Otto. W sali nastąpiło nagłe poruszenie i wszyscy mieszkańcy ruszyli na zewnątrz, ku trawionemu przez ogień budynkowi. Kilku mężczyzn, którzy wcześniej przybyli na miejsce właśnie wynosiło z budynku worki zboża i ziemniaków. Gdy ostatni z nich opuszczał sień, jedna z płonących belek stropu osunęła się, zagradzając wejście.
– Ktoś chyba został w środku! – Krzyknęła z tłumu jedna z kobiet. W istocie, pomiędzy trzaskającymi płomieniami, łapczywie pochłaniającymi kolejne połacie ścian, dało się słyszeć krzyk dziecka.
– Nie wejdziemy, ogień zagrodził przejście! – Stwierdził jeden z mężczyzn stojący obok Otto, osłaniając twarz przed bijącym z pożaru gorącem.
– To chyba Olaf! – Pisnęła Olga, zakrywając usta dłonią. – Nasz syn!
Słysząc to, Otto wciągnął haust powietrza, nadymając się przy tym jak barania kicha, po czym ruszył ku płomieniom. Naparł na płonącą belkę, jednak ta mimo jego masy ani drgnęła. Pomarańczowe jęzory ognia liznęły w odwecie jego odzienie, a pojedyncza iskra wylądowała w gęstej, pokręconej brodzie. Odskoczył natychmiast, gasząc zarost garściami śniegu.
– Olaf!! Bogowie, ratujcie mojego syna! – Zaskomlał płaczliwie mężczyzna, wyciągając w kierunku budynku oparzoną dłoń.
– Juźe po niem… – Stwierdził drżącym głosem Jugrym, stojący tuż obok bezimiennego mężczyzny, którego spotkał na swej drodze. – Czego ten łobuz tam śukał?
Nieznajomy westchnął, po czym odebrał jedno z wiader wypełnionych wodą od przerażonej mieszkanki. Poprosił również o chabrową chustę, którą ta nosiła na głowie. Jej długie włosy w kolorze słomy spłynęły na jej ramiona niczym złota fala. Podróżnik stanowczym krokiem wystąpił naprzód, przesłaniając dolną część twarzy i nos chustą.
– Panie, nie idź. Ogień jest zbyt silny – powiedziała za nim lękliwie. Ten jednak nie oglądając się wzniósł wiadro do góry, a następnie, mimo przejmującego mrozu, wylał na siebie jego zawartość, po czym biegiem ruszył w kierunku budynku.
– Zwariował! – Krzyknął ktoś za nim w chwili, gdy dawał nura pod zwaloną belkę. On tymczasem wstał i szybko rozejrzał się wokół. Płomienie objęły już większą część budynku, a gęsty, siwy dym wirował pod powałą. Gryzł w oczy. Mężczyzna szybko ruszył w kierunku schodów prowadzących na piętro. Nadpalone stopnie uginały się pod jego butami, a jeden z nich pękł z trzaskiem. Udało mu się jednak dotrzeć na szczyt. Teraz słyszał krzyk, nieco wyraźniej odcinający się od huku otaczających go płomieni. Naparł na drzwi po lewej, a te ustąpiły, rozsypując się w płonące drzazgi. W kącie pomieszczenia, pomiędzy beczkami siedział skulony chłopiec. Po jego przydymionej, pyzatej twarzy ściekały łzy, pozostawiając na okopconych policzkach jasne smugi. Tuż obok niego mężczyzna dojrzał resztki rozbitej lampy olejowej.
Chwilę później podróżnik wyskoczył z budynku, niosąc Olafa na rękach. Ubiór dziecka w kilku miejscach był nadpalony, a twarz osmalona, jednak chłopak nie doznał większego uszczerbku. Wędrowiec oddał syna matce, która z płaczem go wyściskała, po czym odszedł na bok i zaczął nacierać się śniegiem, nie zważając na wiwaty na jego cześć. Te zaś niosły się daleko w mroźną noc.
– Wystarczy! – Upomniał mieszkańców Otto. – Musimy ugasić pożar, nim rozprzestrzeni się na inne zabudowania!
Niewiele potem wspólnymi siłami mieszkańców ogień udało się ugasić, jednak z budynku spichlerza zostały jedynie nadpalone, bezużyteczne pozostałości. Szczęśliwie, sporą część zgromadzonych wewnątrz zapasów udało się uratować.
Wszyscy skupili się w kręgu, poklepując bohatera i wychwalając jego odwagę. Finalnie zbliżył się również Otto.
– Dajcie mu złapać oddech, no już, odejdźcie nieco – warknął, kładąc niedźwiedzią dłoń na barku mężczyzny, z którego smętnie zwisało mokre odzienie. – Jestem ci winien stokrotne podziękowania. Obejrzał się, przywołując gestem jedną z niewiast. Podróżnik rozpoznał w niej jasnowłosą, od której wziął wiadro oraz chustę.
– Auroro, pozwól tutaj. Znajdź dla bohatera jakieś stosowne ubranie. A potem przybądźcie na wieczerzę. Wypijemy za jego zdrowie i odwagę! – Krzyknął, klaskając w dłonie. – A ty! Zwrócił się do syna – Mam nadzieję, że wyciągniesz lekcję z tego, co się wydarzyło. Czegoś tam w ogóle szukał?
– Wybacz ojcze… Byłem ciekaw, cóż też przyjechało na wozie Jugryma.
– Głupi, ciekawski chłopak! – Skarcił go ojciec, gestem nakazując, by ruszał do domu.
Tłum szedł w kierunku ciepłego wnętrza sali biesiadnej, zostawiając w tyle dwie sylwetki, niknące w ciemnościach. Jedynie ich oczy błyszczały w mroku.
– Pozwól ze mną, panie – powiedziała drżącym głosem i unikając jego spojrzenia odwróciła się, po czym ruszyła w kierunku jednego z domostw. Posłusznie postąpił za nią. Chwilę później wspięli się po niewielkich stopniach i przekroczyli próg budynku, kryjąc się przed świszczącym wiatrem.
W kącie izby żarzyło się palenisko. Dziewczę podeszło i kucnęło przed pomarańczowym żarem, ujmując w szczypce jeden z węgielków, po czym rozpaliło dwa kaganki, zalewając pomieszczenie odrobiną ciepłego światła świec. Następnie skierowała się w stronę sporego kufra, na którym spoczywały owcze skóry i odsunąwszy je, z wysiłkiem uniosła ciężkie wieko. Przyświecając sobie skaczącym płomieniem świecy przeszukiwała wnętrze skrzyni. Po krótkiej chwili przywołała do siebie podróżnika.
– Nie posiadam wiele. To ubrania byłego męża. Sądzę, że powinny na ciebie pasować. Przymierz, proszę.
– Dziękuję – odparł, rozpinając guziki mokrej, lnianej koszuli. Widząc jego szeroką, naznaczoną starymi bliznami i świeżymi zaczerwienieniami, szeroką pierś oraz silne ramiona, Aurora westchnęła cicho, po czym rumieniąc się, szybko odwróciła wzrok.
– C… Cóż cię tutaj sprowadza, panie? – Zapytała onieśmielona, ponownie przeszukując zawartość kufra.
– Słyszałem kiedyś opowieść o niezwykłym ogniu północy. Ale sądzę, że nie był to ten, z którym przyszło nam się przed chwilą zmierzyć. Co się stało z twym mężem, jeśli wolno spytać?
– Zmarł z powodu gorączki. Będą już dwa lata.
– Przykro mi.
Odwróciła się ponownie, wręczając mu wygodne, skórzane spodnie. Kiwnęła głową. Zauważyła, że na piersi mężczyzny zawisł sporej wielkości, niezwykły medalion. Medalion o kształcie ośmioramiennej gwiazdy na okrągłej tarczy, otoczonej rozpostartymi, ptasimi skrzydłami. Widząc jej zdziwienie, uśmiechnął się.
– Widziałaś kiedyś coś takiego? – Zapytał.
– Tak. Będąc dzieckiem, rodzice zabrali mnie do dużego miasta. Gdy przekroczyliśmy bramę strzeżoną przez gwardzistów w błyszczących zbrojach i przemierzaliśmy rynek, widziałam tam człowieka. Ubrany był w szaty z niezwykłego, wielobarwnego materiału lekkiego jak wiatr. Wyglądały jak utkane z promieni słońca i tęczy. Rozmawiał z jakimś ważnym urzędnikiem wykąpanym w perfumach i w peruce na głowie. Gdy nieznajomy pokazał mu ten symbol, tamten wzdrygnął się nieco i cofnął o krok, a potem nakazał ruszyć za sobą do dworu zarządcy. Wówczas ojciec powiedział mi, że ten człowiek to Wędrowiec. I że jest ich niewielu. Że docierają tam, gdzie nikt inny nie ma odwagi. A potem wracają, by nieść Opowieści.
– Rzeczywiście, takim mianem jesteśmy określani. Wędrowcy. – Odpowiedział, wbijając się w spodnie. Były może odrobinę za szerokie w pasie. – Choć nie wszyscy z nas lubią się z tym afiszować.
– Czy uraczysz nas jedną z Opowieści? Rzadko miewamy tutaj gości, zwłaszcza z dalekich stron. A świat z pewnością jest fascynujący! – Wyrzuciła z siebie, a mężczyzna zauważył w jej oczach radosną, pełną nadziei iskrę. Kiwnął głową.
– A także szalenie niebezpieczny. Wracajmy do sali biesiadnej – zaproponował.
Niewiele później wkroczyli do wielkiej sali, opromienionej ciepłym światłem kaganków oraz paleniska. Gdy tylko Wędrowiec pojawił się w budynku, wokoło rozgorzały okrzyki uznania. Mężczyźni wznosili kufle w kierunku idącego przez salę bohatera, oddając mu tym samym cześć. Z głębi sali wybrzmiał dudniący głos Otto.
– Zapraszam, spocznij proszę. Bądź mym gościem – powiedział, wskazując jadło i stojący w glinianych dzbanach napitek.
– Dziękuję za gościnę – odparł nieznajomy, sięgając po miskę ciemnej kaszy, a następnie kociołek wypełniony gęstym gulaszem.
– To my dziękujemy. Za twego nieustępliwego ducha.
Gorąca, nieco pikantna strawa sprawiła, że Wędrowiec ponownie poczuł kąsający go ogień, jednak tym razem wypełniał on jego trzewia. Po całych tygodniach wędrówki przez zaśnieżoną tundrę i obgryzaniu chudego mięsa królików lub ptactwa, soczyste kawałki mięsa i słoniny w aromatycznym sosie wywoływały na twarzy mimowolny uśmiech. Czuł, że w jego żyłach ponownie płynie gorąca krew, a nie chłodna skrzeplina.
– Wyborne – skwitował, wycierając misę kawałkiem pieczywa. Gospodarz uśmiechnął się, podsuwając w jego kierunku rogowy kielich, wypełniony złocistym trunkiem. Sam również uniósł podobny, a następnie powstał i chrząknął, oznajmiając tym samym, że ma coś do przekazania zgromadzonej w izbie gawiedzi.
– Los bywa przewrotny. Jednak dzięki męstwu, odwadze i miłości czasami jesteśmy zdolni obronić się przed jego niszczycielskim działaniem. Z tego miejsca chciałbym podziękować naszemu gościowi, pijąc za jego zdrowie! – I to mówiąc wychylił zawartość naczynia haustem, a w jego ślad poszli pozostali mieszkańcy.
– Gdybyś posiadał imię, z pewnością opowieści o twojej odwadze na długo zagościłyby na ustach i w pamięci tutejszych mieszkańców.
– Najważniejsze, że będzie miał je kto opowiadać – odpowiedział Wędrowiec, posyłając uśmiech w kierunku siedzącego obok matki Olafa, bawiącego się jedzeniem.
Kątem oka zauważył Aurorę, która z wyczekiwaniem wbijała w niego swoje błyszczące w półmroku spojrzenie. Skrzętnie kryjąc wypływający na usta uśmiech powstał i sięgając pod koszulę, chwycił wiszący na szyi amulet, a następnie ułożył go sobie na piersi.
– Cóż to takiego? – Zapytał zaciekawiony Otto. Gdzieś ponad tłumem dotarł do niego chrypliwy głos siedzącego nieopodal Jugryma.
– Ach, żem tak czuł. Człowiek źijący tułaczką, Wędrowiec.
Gwar ucichł niemal natychmiast, jak ucięty nożem. Jedynie trzask ognia i świst wiatru na zewnątrz zdradzały, że czas nie stanął w miejscu. Zgromadzona w świetlicy ciżba zwróciła swe zaciekawione spojrzenia w kierunku mężczyzny oraz symbolu, widniejącemu na jego piersi. Nawet w takich odciętych od świata miejscach słyszano o Wędrowcach – na wskroś legendarnych mężach, zmagających się z okrucieństwami świata i niosących na swych ustach wspaniałe Opowieści z dalekich krain. Historii wypełnionych okrucieństwem, nienawiścią i śmiercią na równi z miłością, nadzieją i odwagą. Właśnie teraz, wszyscy wyczekiwali jednej z nich.
– Czy słyszeliście kiedyś o tajemniczych duchach, zwanych dżinnami?
***
Historia ta bierze swój początek w księstwie położonym na wyspie za Wąskim Morzem. Jakiś czas temu, zdarzyło mi się zawędrować daleko na północ tegoż lądu, gdzie jak okiem sięgnąć rozciągały się jedynie mgliste, gnijące torfowiska, błyszczące od licznych kolistych sadzawek. Nie była to łatwa przeprawa; nietrudno było zgubić właściwą drogę pośród plątaniny wąskich ścieżek wydeptanych przez drobne stopy tamtejszych pasterzy, przeprowadzających swe wychudzone owce na bezpieczniejsze pastwiska. Drogi te napawały trwogą mieszkających tam ludzi, uchodząc nawet za nawiedzone.
Brocząc pomiędzy mnogimi bajorkami i kępami pożółkłej, gnijącej trzciny i pałki, z trudem obierałem kierunek wędrówki. Paskudna to była droga. Gęsta mgła i stalowoszare niebo zasłonięte przez kurtynę obłoków utrudniały jakąkolwiek obserwację słońca i gwiazd. Trudno było mi zatem utrzymywać jakkolwiek konkretny kierunek marszu. Dodatkowo nękały mnie moskity, wyjątkowo wychudzone i krwiożercze. Niepokoiły mnie również węże o czerwonych ślepiach, wijące się pod nogami, pewnikiem jadowite. Myślałem wówczas, że utknąłem na dobre w tej wilgotnej, nieprzyjaznej krainie, zwabiony doń przez samego diabła.
Przeprawa przedłużała się w nieskończoność, aż wreszcie stwierdziłem z niepokojem, że prawdopodobnie zgubiłem się na dobre, a co gorsza, zaczynało brakować mi sił. Zganiłem się w myślach za to, iż nie usłuchałem dobrych rad i nie wyruszyłem trasą dłuższą, lecz o wiele bezpieczniejszą.
Zrezygnowany, głodny i zmęczony brnąłem naprzód, gdyż nie pozostało mi nic innego. Nie liczyłem już dni, spędzonych pośród cuchnących, parnych bagien.
Wówczas, jednego wieczoru zauważyłem w oddali pewien rozbłysk. Ludzie, których spotkałem na swej wcześniejszej drodze, ostrzegali mnie przed złymi duchami. Podobno czaiły się pośród torfowisk na nieostrożnych podróżnych. Jak twierdzili, wabiły one swe ofiary rozbłyskiem ognia, a nierzadko nawet unoszącym się w powietrzu zapachem strawy, by następnie cisnąwszy nieszczęśnika w grząskie objęcia bagna, cieszyć się uchodzącym z niego życiem. Nie wierzyłem w te brednie; sądzę, że był to po prostu bagienny gaz.
Ów tajemniczy rozbłysk nie był jednak chwilowy i rzucał drgającą łunę pośród szarych mgieł. Byłem niemalże pewien, że miałem do czynienia z ogniskiem. Zastanawiało mnie jednak, jakim cudem udało się komuś rozpalić ogień w tak nieprzyjaznym dla płomienia miejscu. Wszystko bowiem przesiąknięte było wszechobecną zgniłą wilgocią, od której powietrze było aż ciężkie.
Nie mając nic do stracenia, ruszyłem w kierunku pomarańczowego blasku, czując przy tym napływ świeżych sił. Serce na nowo rozpoczęło pompowanie płynącej w żyłach krwi, z podniecenia wyrywając się z mojej piersi. Niewiele czasu upłynęło, gdy pośród gęstniejącej mgły dostrzegłem rozmyty kształt jakiegoś niewielkiego budynku, stojącego pośród bagien. Istotnie wewnątrz ktoś musiał napalić w piecu – przez niewielki komin widać było sączący się dym, a ciepłe światło biło przez niewielkie okno.
Wówczas to naszło mnie pytanie – któż taki chciałby mieszkać w tej ohydnej okolicy, otoczony zewsząd bagnem i butwiejącą roślinnością? Niepokoiła mnie jeszcze jedna rzecz – na starożytnym pniu martwego od lat drzewa, wznoszącego swe kościste, pozbawione kory gałęzie w kierunku stalowego sklepienia niebios, siedział czarny jak smoła kruk, wbijający we mnie badawcze spojrzenie. Widząc go pomyślałem, że nie mam już szans się wycofać.
Muszę przyznać, że zapukałem do drzwi z niepokojem – przemierzając odległe lądy doszły mnie niegdyś słuchy o żyjących w lasach i na pustkowiach wiedźmach, rzucających na nieostrożnych podróżnych piekielne klątwy zmieniające ich w płazy. Zachodziłem w głowę, czy właśnie trafiłem do siedziby jednej z nich.
W odpowiedzi na pukanie usłyszałem nagłe poruszenie wewnątrz, a chwilę potem – ku mojemu zdziwieniu – głos, i to bynajmniej nie należący do jakiejś mrocznej istoty, a raczej do zafrasowanego mężczyzny, zszokowanego nieoczekiwaną wizytą. Chwilę później rozległ się chrobot podważanej zasuwki i w drzwiach istotnie stanął niewysoki, starszy mężczyzna odziany w długie, kolorowe szaty, przypominające szlafrok. Jego twarz – pyzata i rumiana – wyglądała na niewinną i przyjazną, a przede wszystkim – zaskoczoną.
– Tak? – Zagadnął lekko niepewnym głosem.
– Podróżuję po okolicy od kilku dni i chyba zgubiłem drogę. Czy nie zechciałby mi pan wskazać kierunku, który pozwoliłby wyrwać się ze szponów tych bagien?
Gospodarz podrapał się po potylicy, gdzie zostało mu jeszcze nieco rzadkich, kręconych i białych włosów. Reszta czaszki odbijała bowiem migający w kominku ogień na podobieństwo lustra.
– Nie przybyłeś tu by mnie obrabować lub zabić? – Zapytał niespodziewanie, nieco zbijając mnie z tropu.
– Nie, nie sądzę. Raczej nie planowałem niczego takiego. Nie jestem etatowym zabójcą.
– Ale niewykluczone są odruchy bezwarunkowe?
– Co, nie… To znaczy tak. Nie wiem. Ja tylko chciałem dalej przejść, to wszystko. Pogubiłem się.
– No dobrze, dobrze. Żyję tutaj na tyle długo, że wiem, iż w taką mgłę nie warto nawet wyściubiać nosa za próg. Zapraszam do środka. Akurat próbowałem zeszłoroczną nalewkę z aronii i brakowało mi towarzystwa… To znaczy, drugiej opinii.
To mówiąc uchylił drzwi nieco szerzej, pozwalając mi wejść do izby. Okazało się, że budynek wewnątrz był dość niski, więc przez cały czas musiałem chodzić z nieco pochyloną głową, aby nie uderzyć w belkę u powały.
– Płaszcz i kapelusz dobrze będzie rozwiesić przy kominku, aby wyschły – zasugerował starzec, siadając w obszernym fotelu, obłożonym licznymi skórkami niedużych zwierząt, niechlujnie pozszywanymi ze sobą. Zauważyłem, że gdy oparł się wygodnie, jego nogi ledwie muskały deski podłogi. Podziękowałem skinieniem głowy i postąpiłem tak jak zaproponował, rozglądając się nieco po niezwykłym wnętrzu.
Tym co przykuło moją uwagę, była mnogość półek i regałów, zakrywających w zasadzie większą część ścian, na których spoczywały opasłe, obite skórą księgi oraz zwoje pergaminów. Nie brakowało również mniej lub bardziej pospolitych kurzołapów, takich jak butelki i fiolki, misy i wieloramienne kandelabry, a także inne przedmioty. Wszystkie one okryte były siwą warstwą paprochów. Zauważyłem także kilka czaszek niewielkich zwierząt i słojów, w których pływało coś, czemu wolałem nie przyglądać się zbyt dokładnie. Przy belkach stropu uwieszono wiechcie wysuszonych ziół. W rogu pomieszczenia stał natomiast imponujący wieszak wykonany z drewna i jeleniego poroża, na którym wisiało więcej kolorowych szat oraz nieco sfatygowany, szpiczasty kapelusz z wyszywaną srebrną nicią gwiazdą. Dostrzegłem też oparte o ścianę z dawna nieużywane wędki, owinięte szarym pokrowcem pajęczyn. Tychże, wraz z ich ośmionogimi mieszkańcami w pomieszczeniu nie brakowało; zwłaszcza w narożnikach ścian, do których wolałbym się nie zbliżać z obawy, że już się z nich nie wydostanę.
– Zapraszam serdecznie – odezwał się gospodarz, wskazując drugi fotel, stojący przy niewielkim okrągłym stoliku, na którym oprócz wysokiej świecy stała do połowy już opróżniona butelka nalewki oraz dwa niewielkie kieliszki na niewysokich, acz smukłych nóżkach.
– Jak widzę, degustacja przebiega… Planowo… – Zażartowałem, zajmując proponowane mi miejsce.
– Jak wspominałem, chcę mieć pewność – odparł staruszek, a jego rumiana twarz zdradzała zalążek uśmiechu. Rozlał napój do kieliszków. W tym miejscu muszę przyznać, że była to jedna z najlepszych nalewek, jaka kiedykolwiek gościła na moim podniebieniu. A paliła w gardle jak sam diabeł pod kotłem pokutnika. Był to idealny trunek na jesienne, mgliste wieczory. Po chwili poczułem przyjemne ciepło, rozlewające się po całym ciele. Podobny efekt wywołał także drugi kieliszek. I trzeci. Niewiele później ujrzeliśmy dno butelki, więc gospodarz wyciągnął z komódki kolejny egzemplarz, aby – jak podkreślił…
-… Mieć pewność! – Powiedzieliśmy razem, wybuchając śmiechem.
– Jak to dobrze, że nie przyszedłeś mnie zabić – powiedział gospodarz, uderzając otwartą dłonią w kolano. – Przynajmniej nie celowo.
Zaśmiałem się.
– Prawdę mówiąc sam z lękiem zbliżałem się do tej chaty. Sądziłem, że trafiłem na siedzibę wiedźmy. Wiesz, bagna, pustkowie. Jeszcze to upiorne drzewo z siedzącym na nim krukiem. Zupełnie jak w zasłyszanych opowieściach.
Tym razem on zaśmiał się w odpowiedzi.
– Nie, skądże. Nie jestem wiedźmą – odpowiedział, wychylając kolejny kieliszek i sprawnie wylizując resztki językiem. – Jestem magiem. I właściwie, to zapomnieliśmy się sobie przedstawić. Jestem Bernard.
– Wybacz Bernardzie, ale ja nie posiadam imienia, którym mógłbym się przedstawić. Ale może to… – Powiedziałem, sięgając za koszulę i ukazując mu zawieszony na szyi symbol Wędrowców – … Coś ci mówi?
Gospodarz sięgnął po leżące na stole okulary o okrągłych, drucianych oprawkach i osadził je na czerwonym od nalewki nosie. Przyjrzał się okrągłemu wizerunkowi, zacmokał, po czym zdjął okulary i drżącą ręką sięgnął po kieliszek.
– Oczywiście, że znam ten symbol. Należy do Bractwa Wędrowców. A zatem musisz być jednym z nich – odpowiedział głosem z trudnością próbującym maskować podniecenie. – Chyba, że zabiłeś i obrabowałeś któregoś.
– Nie, od zawsze należy do mnie – odparłem zgodnie z prawdą i ukryłem symbol z powrotem pod połami koszuli. – Jedno z plemion południa widząc ten symbol nadało mi imię: Astérios.
– Człowiek z gwiazd? Niechże tak będzie, Astériosie – odparł, wychylając trzymany kieliszek.
– A zatem jesteś magiem? Cóż, nigdy wcześniej żadnego nie spotkałem. Myślałem, że jesteście…
– Przystojniejsi? Młodsi? Mroczniejsi? Wzbudzający trudny do określenia nadnaturalny zachwyt?
– … Wyżsi.
– Aha.
Wypiliśmy po kolejce. Każda kolejna wydawała się być lepsza od poprzedniej, ale nadal nie mieliśmy pewności, czy z trunkiem faktycznie było wszystko w porządku, a warto zaznaczyć, że zaczynało nam już poważnie szumieć w głowach.
– A zatem jesteś Wędrowcem. A więc słyszałeś wiele historii, a jeszcze więcej z nich opowiedziałeś. Może cię zaskoczę, ale ja też kiedyś podróżowałem. W zasadzie do niedawna. I niewiele. No, raz mi się zdarzyło. Prawdę mówiąc, wasze bractwo służyło mi za inspirację – dodał na koniec, szepcząc.
– O doprawdy? Odwiedziłeś jakieś dalekie, egzotyczne miejsce? Prażone słońcem bezkresne połacie pustyni? Parną i wypełnioną niebezpieczeństwami dżunglę? Odnalazłeś pradawne, zapomniane przez bogów miasto?
– Niezupełnie. Wraz z grupą magów udaliśmy się w głąb lasu. Rozbiliśmy obóz nad jeziorem. Na całe dwa dni. – Powiedział z przejęciem, machając mi przed oczami dwoma palcami, przypominającymi serdelki. – Nazwaliśmy się Bractwem Nenufarów.
Mrugając, kiwnąłem głową z udawanym uznaniem. Odchrząknąłem, chcąc zebrać w sobie nieco powagi.
– Imponujące.
– Naprawdę? – Zapytał z nadzieją w głosie. Przytaknąłem. Czułem, że bardzo potrzebował potwierdzenia akurat od kogoś takiego jak ja. Kogoś, kto przemierzył ogrom drogi i widział niejedno. Patrząc na jego przyjazną, zmęczoną życiem i alkoholem twarz, nie mogłem zawieść jego oczekiwań. Rozpromienił się.
– Wiesz, magowie nie bardzo lubią podróżować… W zasadzie nie bardzo lubią opuszczać cztery ściany pokryte regałami na swoje księgi, nawet za potrzebą. Dlatego uznałem to za spory wyczyn. A co więcej, z tą podróżą wiąże się pewna ciekawa historia. – Powiedział, wpatrując się we mnie z trudnym do ukrycia napięciem. Doskonale wiedziałem, o co mu chodzi.
– To może opowiesz? Chętnie posłucham – odparłem zachęcająco.
– Nie wiem, czy warto zaprzątać ci tym głowę. Jesteś Wędrowcem, specjalistą od Opowieści – powiedział z naprawdę sztucznie wybrzmiewającą skromnością, machając przy tym ręką, jakby opędzał się od nieco zbyt natrętnej muchy.
– To z pewnością niezwykle interesująca historia. Może mógłbym ją opowiadać w kolejnych miejscach, które odwiedzę po spotkaniu z tobą.
– Doprawdy? No dobrze, więc to było tak…
***
Jak wspominałem wcześniej, magowie niechętnie opuszczają swoje siedziby, porośnięte dobrze im znaną warstwą szarego kurzu, zalegającego na księgach. Większość badań i obserwacji odbywa się zatem za fasadą sadyby, w której spędzają większą część swojego rozciągniętego do maksimum życia. Nakłonić ich do wyjścia poza mury, poza zbliżającą się apokalipsą – a i to nie zawsze – graniczy z cudem.
A jednak, podczas jednego z posiedzeń w Sali Kominkowej, gdy tak toczyliśmy rozmowy mniej lub bardziej związane ze Sztuką[1], naszła nas – nie wiedząc czemu – dziwaczna skłonność do wspominek i swego rodzaju melancholijna tęsknota za prostym i niewymagającym życiem oraz obcowaniem z naturą. Oczywiście bez korzystania z magii. I tak w trakcie przeciągających się rozważań doszliśmy do wniosku, że byłoby interesującym doświadczeniem spędzić nieco czasu poza wiekowymi murami, nim przyjdzie nam pożegnać się z doczesnym życiem. Tylko my i Matka Natura we własnej osobie. W ten sposób wpadliśmy na pomysł założenia stowarzyszenia, które ochrzciliśmy mianem Bractwa Nenufarów.
*
Wyruszyliśmy, gdy tylko słońce wzeszło ponad horyzontem. A potem upłynęło jeszcze trochę czasu. Magowie są bowiem dosyć przesądni i wiedzą doskonale, że opuszczanie bezpiecznych murów Akademii bez uprzedniego spożycia śniadania, a nawet lunchu równa się niechybnemu pechowi. A tego, jak rozumiesz, chcieliśmy uniknąć, udając się w dzikie i niezbadane ostępy.
Było nas trzech, jak to mówią, druhów. A także osiołek, który ciągnął niewielki powóz z naszym ekwipunkiem. Magowie w podeszłym wieku nie przywykli do fizycznego wysiłku, nietrudno byłoby zatem o kontuzję, gdyby któremuś z nas przyszło dźwigać chociażby płótno namiotu. Zapakowaliśmy plecaki na wóz i ruszyliśmy, pozostawiając znane nam, wiekowe mury za plecami. Przymocowałem niewielki, uprzednio przygotowany proporczyk z godłem Bractwa Nenufarów przy burcie wózka, by łopotał na wietrze. Piękna była to ozdoba.
Podpierając się zupełnie niemagicznymi laskami z bukowego drewna, minęliśmy leżącą w okolicy wioskę. Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się pracującemu w pocie czoła chłopstwu, które mimo palącego słońca przygotowywało się do żniw. Byliśmy pod wrażeniem ich upartości i zaangażowania w wykonywaną pracę. Ich ściągnięte w skupieniu twarze ani na chwilę nie obróciły się w naszym kierunku. Jak sądzę, kochali to, co robili i poświęcali się temu bez reszty. A przecież to dzięki nim mieliśmy dostęp do świeżej żywności. Byli wspaniali, choć tacy prości.
Pomiędzy poletkami przechadzało się również jeszcze kilku ludzi miejscowego rządcy, uzbrojonych w pałki i baty. Wspólnie wywnioskowaliśmy, że musieli służyć tym biednym rolnikom jako ochrona przed dzikimi zwierzętami – takimi jak wilki – czającymi się w leśnej gęstwinie. Radował nas ten widok owocnej współpracy, a także wielkoduszność rządzących w okolicy elit. Postanowiliśmy, że po powrocie zaproponujemy rządcy pewne usprawnienie przedmiotów, w które wyposażył on swoich gwardzistów – mieliśmy tu na myśli kolce, które umieszczone na orężu, byłyby skuteczniejsze w walce z tymi dzikimi stworzeniami, zakłócającymi spokojne życie chłopów.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, mijając pola, obsypane złocistymi kłosami zbóż, migoczącymi w pełnym, sierpniowym słońcu. Z czasem ustąpiły one miejsca porośniętym trawami łąkom, na których nie brakowało także kolorowych kwiatów: żarzących się krwistą czerwienią maków, chabrów odbijających rozświetlony słońcem błękit nieba, czy całych połaci śnieżnobiałego rumianku i miodowej barwy jaskrów. Bogactwo roślinności z całą pewnością dobrze służyło miejscowym zielarzom, z wiedzy których zdarzało nam się niejednokrotnie korzystać. Nad łąką wciąż roznosiło się bzyczenie owadów, głównie pszczół, produkujących wielce użyteczny miód. Owady natomiast służyły za pożywienie najrozmaitszym gatunkom ptaków, których obserwowaliśmy całe mrowie.
Niewiele później zbliżyliśmy się do granicy lasu – mrocznej gęstwiny, w sercu której drzemały nieznane nam siły oraz dzikie stworzenia, bynajmniej nie tylko zwierzęta. Ogarnęła nas trwoga, gdyż mało który mag kiedykolwiek z własnej nieprzymuszonej woli postawił swą obutą jedwabnymi laczkami stopę w obszarze tak pierwotnym i niezbadanym. Byliśmy jednymi z pierwszych, o ile nie pierwszymi, którzy zdecydowali się na tak szaloną eskapadę. Cisza, która zaległa pomiędzy drzewami mroziła krew w naszych żyłach. Jednak zbierając w sobie odwagę, ruszyliśmy dalej, mierząc się z zieloną ścianą krzewów i roślejszych drzew.
Ścieżka w jednej chwili zaczęła wić się między szerokimi pniami prastarych dębów, niczym dzikie stworzenie, starające się zmylić pogoń drapieżnika. Pojawiała się, to znikała pomiędzy poduchami ciemnozielonego mchu i krzaczkami borówek, będąc jednocześnie wszędzie i nigdzie, mamiąc nas i wystawiając nasze serca na próbę. Wysoko w koronach drzew zaczęły z wolna odzywać się śpiewające ptaki, zapewne wymieniające ze sobą informacje na nasz temat. Zauważyliśmy także kilka rudych wiewiórek o puszystych ogonach, spoglądających na nas z dziupli, lub przeskakujących pomiędzy kolejnymi gałęziami. Raz w oddali wypatrzyliśmy płowe sarny, sprawnie i w podskokach umykające w głąb lasu, obserwujące nas swymi szklistymi ślepiami spomiędzy drzew, ciekawe tego, co też tu robimy.
Wtem powietrze zaczęło robić się wyraźnie wilgotniejsze – uwierz mi lub nie, ale magowie, którzy całe życie spędzają w bibliotekach pomiędzy przeschniętymi woluminami, są wyjątkowo wyczuleni, jeżeli chodzi o wilgotność. Ich skóra momentalnie przestaje przypominać szorstki papirus, chłonąc z powietrza unoszącą się w nim wodę.
Niektórzy magowie zaczęli się wręcz w tym specjalizować, stąd też pojawiające się prośby władców, by w miejscach gdzie budowano nowe ośrodki miejskie wyznaczać miejsca do wykopania i ocembrowania studni. Przyznam, że zawód ten wiąże się z niemałym uznaniem pośród plebsu, natomiast jak dla mnie taki mag staje się kimś wyraźnie pośledniejszym, na podobieństwo zwykłego kuglarza, grającego na placu w trzy kubki, ku uciesze gawiedzi. Spieniężenie magii i sprowadzenie towarzyszącego jej mistycyzmu do roli jaką pełnią narzędzia, to jawna profanacja tejże taumaturgicznej Sztuki.
Wracając jednak do naszej podróży – zauważyliśmy, że zmieniała się również otaczająca nas roślinność; w miejsce rosłych buków i starożytnych dębów, zaczęły pojawiać się czarne olchy, a niewiele później także wierzby, których delikatne witki i wąskie liście omiatały ziemię u stóp ich szerokich pni na podobieństwo delikatnych miotełek. Pomiędzy nogami zaczęła pojawiać się aromatyczna, ciemnozielona mięta i karbieniec o ząbkowanych liściach, a także połyskujące drobnymi kwiatami wierzbownice i niezapominajki. Niewiele potem wszystkie one ustąpiły na rzecz tataraków i trzcin, oznajmiających tyle, że nos maga zawsze niezawodnie doprowadzi go do wodnego akwenu.
Otóż w istocie, naszym oczom ukazała się migocząca w słońcu tafla jeziora, niemalże nieruchoma, jeśli nie liczyć drobniutkich, miękkich fal przy samej linii brzegu. Ta, w większości porośnięta żółtymi, sztywnymi trzcinami i pałką wodną, miejscami ustępowała pola niewielkim polankom, pokrytym szmaragdowozieloną trawą i niewielkim, acz piaszczystym plażom. Posiłkując się mapą wspólnie zdecydowaliśmy, iż to właśnie jedna z tych urokliwych polanek posłuży nam za miejsce do rozbicia niewielkiego obozowiska.
– Według autora Ars observandi orbium coelestium in conditionibus quae rationalibus speciebus displicent[2] powinniśmy zacząć od rozpalenia ognia, co potwierdzone zostało również w mniej wybitnym, acz interesującym Kompedyium bestyi leśnych i moczarnych oraz fundamentalyia obozowey sztukyi przetrwanyia Chryzostoma Miękkonogiego, aby uniknąć hipotermii i nie narażać się na ataki dzikich zwierząt – powiedział Denar, poprawiając okulary na nosie i zatrzaskując głośno wiekowe, zakurzone tomiszcze. Siwy pył unoszący się w powietrzu sprawił, że starzec kichnął potężnie, a okulary ponownie zjechały w dół, zatrzymując się na czubku nosa.
Podzieliliśmy się obowiązkami. Denar, studiujący pilnie sztukę przetrwania miał zająć się przygotowaniem ogniska. Piromancja bowiem leżała w kręgu jego taumaturgicznych zainteresowań. Mathiasowi przypadło w udziale rozłożenie namiotu, natomiast ja miałem oporządzić naszego wiernego osła i zająć się teleskopem, ustawiając go w odpowiednim położeniu, według wyliczonych wcześniej wytycznych. Każdy zatem udał się w swoją stronę.
Muszę przyznać, że trafiłem na zdecydowanie najprostsze zadanie – co prawda osiołek nie bardzo chciał współdziałać, zapierając się swoimi kopytami w miękkiej glebie – finalnie jednak udało mi się zachęcić go do współpracy ofiarowując mu chrupką marchew, którą łakomie pożarł. Potem, gdy zajął się jedzeniem, mogłem skupić się na teleskopie, jednocześnie obserwując poczynania moich towarzyszy.
Denar ułożył zebrane w okolicy kawałki chrustu w zgrabny kopczyk, posiłkując się przy tym dokładnymi instrukcjami, zawartymi w ściskanej księdze. Na koniec usiadł i jął wpatrywać się w swoje dzieło, wyraźnie na coś czekając. Zaciekawiony, zapytałem go:
– W czymś problem, mój drogi?
– Nic się nie dzieje – odpowiedział wyraźnie zamyślony, wciąż wpatrując się w chrust. Mathias dołączył do nas, słysząc rozgrywający się dialog.
– A co twoim zdaniem powinno się teraz wydarzyć? – Zapytał.
– Ogień się nie pojawia… – Odparł tamten, drapiąc się po głowie naznaczonej rzadkimi resztkami włosów. – Zazwyczaj po wypowiedzeniu inkantacji pojawiał się natychmiast, jednak bez magicznej laski… Będącej magicznym kondensatorem… Wystąpiły pewne trudności. – To mówiąc zaczerpnął tchu, a następnie wypowiedział na głos kilka magicznych słów. Pomiędzy szczapami coś pyknęło cicho, przypominając pierdnięcie zmęczonego trzmiela. Pojedynczy, siwy kosmyk dymu, cienki niczym włos łysego mnicha wypełzł spomiędzy rozpałki, by w ułamku sekundy rozpłynąć się w powietrzu.
– Czy w księdze nie wspominają o sztuce rozpalenia ognia bez użycia magii? – Zapytałem, z troską pochylając się nad zaistniałym problemem. – Przecież plebs nie używa czarów, a jednak w ich żałosnych chatach zawsze radośnie płonie ogień.
Denar pokręcił głową przecząco.
– Niestety, brakuje strony. Ktoś ją wydarł, będąc w potrzebie… – Powiedział, jednak widząc nasze pytające miny, wyjaśnił dokładniej. – Ów przewodnik znalazłem w akademickiej wygódce.
Pokiwaliśmy zgodnie głowami, aż zawieszone na czubkach naszych szpiczastych kapeluszy dzwonki zagrały swą melodię. Utknęliśmy w martwym punkcie i pogrążyliśmy się w zadumie.
– Może powinniśmy w takim wypadku zająć się namiotem – stwierdziłem wreszcie, przerywając milczenie. Moi współtowarzysze przyjęli ten pomysł z umiarkowanym entuzjazmem. Pogrążanie się w spirali własnych myśli wychodziło bowiem magom najlepiej i lubili oni poświęcać na przemyślenia długie godziny. Tymczasem zostali wyrwani z tego błogosławionego stanu, i to na rzecz pracy fizycznej, której jednak koniec końców się brzydzili.
Ociągając się, finalnie dołączyli do mnie. Wydobyliśmy z pokrowca płótno namiotu, a także szereg przedmiotów, które – jak się domyślaliśmy – służyły za swego rodzaju szkielet dla tej konstrukcji.
– Czy ktoś to kiedyś robił? – Zapytałem. Odpowiedziała mi przedłużająca się cisza, przerywana mlaskaniem, gdy cała trójka skupiała się nad problemem.
– Widziałem kiedyś coś podobnego. Byłem w namiocie, gdy do miasta zawitał objazdowy cyrk. Tyle, że ten ich był okrągły. – Zaczął Denar.
– Z okrągłym byłoby łatwiej – zauważył z powagą Mathias. – Każdy głupiec potrafiłby rozłożyć okrągły namiot, bo to figura idealna. Nasze płótno ma natomiast kształt pośledniego prostokąta.
Zgodnie pokiwaliśmy głowami. Nietrudno było odmówić mu racji.
*
Niewielki lelek, siedzący na gałęzi z zaciekawieniem obserwował bezowocne starania magów. Ich bezradność była doprawdy porażająca i trudno było otrząsnąć mu się z ogarniającego go zdumienia, choćby w chwili, gdy jedna z linek oplotła całą trójkę niczym agresywny boa dusiciel. Wreszcie Mathiasowi udało się naciągnąć płótno, które przybrało z grubsza zamierzony kształt namiotu. Ogarnęła go duma, gdy spoglądał na – wciąż mizerne – efekty swojej pracy, czym najwyraźniej jął irytować swych współbraci.
– Być może prosty urok pozwoliłby pozbyć się tych kilku supłów – powiedział Mathias, po czym wyszeptał kilka słów. Stojący koło niego Denar, siłujący się z pokrytą niepotrzebnymi pętlami linką skrytykował jego starania.
– Uważaj, żebyś nie obrósł w piórka. – Powiedział. Widząc jednak, że jego towarzysz za nic ma jego kąśliwe uwagi, dodał jeszcze, nieco głośniej – Nie no naprawdę! Pomyliłeś wymowę tego zaklęcia! – Wówczas jak na komendę portki Mathiasa pękły z trzaskiem, a z jego tyłka wyskoczył szeroki wachlarz różnokolorowych piór. Nieszczęsny czarodziej złapał się za pośladki i zaczął podskakiwać w miejscu, krzycząc przy tym jak mała dziewczynka.
Wreszcie po serii nieudanych prób, ich zmagania zostały wynagrodzone – namiot stanął pośrodku łąki. Choć namiot to chyba za dużo powiedziane – była to raczej drewniano-płócienna abominacja, której bliżej było do stracha na wróble niż schronienia. To, czy owa konstrukcja zapewniała wystarczającą osłonę, było raczej kwestią dalece dyskusyjną.
Niewiele lepiej wyglądało przygotowywanie wędek – okazało się to karkołomną potyczką z obezwładniającymi ich zwojami żyłki, przemieniającymi ich w brodate kokony. Zadziwiły ich nowo odkryte fizyczne prawa rządzące wszechświatem, sprawiające, że kolorowy spławik z kawałka korka i gęsiego pióra unosił się na wodzie, jak również fakt, że gorące prośby, by wijący się robak zechciał samodzielnie nadziać się na hak, nijak miały się do rzeczywistości. Zatem finalnie stanęło na tym, że za przynętę posłuży kulka chleba.
Obserwujący ich z wysokości lelek odfrunął z piskiem, gdy jedna z wędek omal nie smagnęła go w łepek. Wówczas też ostry jak brzytwa haczyk wbił się w kapelusz Denara. Zarzucający wędkę Mathias ze świstem posłał spiczaste nakrycie głowy ku powierzchni jeziora, gdzie to z żałosnym plaśnięciem zniknęło pod zmarszczoną, ciemną taflą. O tej cichej tragedii świadczyły jedynie bąbelki powietrza, mnożące się jeszcze przez jakiś czas na powierzchni wody.
Wówczas to zerwałem się z miejsca.
– Rychło, zwińże żyłkę! Może uda się go wyciągnąć! – Poleciłem Mathiasowi. Kołowrotek jął trajkotać zaciekle, aż na czoło mężczyzny wypłynęły pierwsze od dawien dawna krople potu. Dzięki jego wysiłkom, naszym oczom wkrótce ukazał się koniec żyłki, a na nim – jak można się było spodziewać – nie było kapelusza. Pełna nadziei twarz Denara w jednej chwili stała się brzydką maską bez wyrazu. W tym miejscu muszę zwrócić twą uwagę, że dla maga strata kapelusza, to prawie to samo co strata cnoty, bez zgody posiadacza tejże.
Pozbawiony swego stylowego okrycia głowy magus stawał się swojego rodzaju wypaczeniem i abominacją w kręgach swych współbraci. Gwałtem na naturze stworzenia. Dezaprobata i pogarda wobec takiego czarodzieja wzrastała wręcz lawinowo i niejednokrotnie doprowadzała wyszydzanego członka społeczności na skraj załamania nerwowego. Lub dalej. Co niemniej ważne, obraz spiczastego obiektu na czubku głowy zlewał się niejako z całokształtem oblicza do tego stopnia, że inni magowie mieli problem z poznaniem tożsamości swych towarzyszy, gdy kapelusza zabrakło. Był jak odcisk palca, lub rysy twarzy, świadczył o personaliach drugiej osoby. Wróćmy jednak do historii właściwej.
Ku naszemu zaskoczeniu, na haku zawisło jednak co innego, co z miejsca przykuło naszą uwagę, odwodząc nas niejako od rozgrywającego się w głowie Denara dramatu. Była to stara i pękata ceramiczna butla. Jak się okazało, naczynie to zawisło na haku, zaczepiając się o pojedyncze ucho, wyrastające z krótkiej, szerokiej szyjki. Gdy wyciągnęliśmy znalezisko na brzeg, zauważyliśmy, iż na powierzchni naczynia, oprócz siateczki drobnych pęknięć, resztek przydennego mułu i wodorostów, jawił się wytłoczony symbol, przypominający pieczęć. Był on jednakże wytarty do tego stopnia, iż trudno było orzec, cóż takiego mógł oznaczać.
Chciałbym nadmienić, że owa butla pozostawała w dalszym ciągu szczelnie zamknięta – nadgryziony przez przydenne robactwo korek wciąż tkwił u wylotu szyjki i ani myślał ustąpić z własnej woli. Tymczasem waga naczynia nie pozostawiała złudzeń, iż zawartość tegoż była wciąż nienaruszona. Niezręczna szarpanina trwała dłuższą chwilę, jednak zatyczka twardo tkwiła w swoim pierwotnym położeniu i za nic miała nasze usilne starania, mające na celu pozbycie się jej.
Wreszcie zrezygnowani usiedliśmy z Mathiasem na zwalonym drzewie. Wraz z nami usadowił się trzeci mężczyzna, którego tożsamość trudno mi było odgadnąć, choć jego poorana zmarszczkami twarz zdawała mi się dziwnie znajoma. Trudno było mi orzec, skąd też się tam wziął, wydawał się jednakże na tyle przyjazny i zagubiony, że wraz z mym towarzyszem nie mieliśmy serca, by go przepędzić.
Poprosiłem Mathiasa, by podał mi wyłowiony obiekt, gdyż zaintrygował mnie wspomniany wcześniej symbol. Ująwszy rąbek swej szaty zacząłem ścierać zaschnięte błocko i pozbywać się pozostałych zanieczyszczeń.
Jakże wielkie było nasze zdumienie, gdy w wyniku tych nieprzemyślanych działań korek wystrzelił z hukiem, niczym z otwieranej podczas uczty butelki szampana. Wydarzeniu temu nie towarzyszyła jednak struga złocistego płynu oraz strzelających bąbelków, a raczej ponury bulgot, przypominający gotowanie nad wyraz gęstego gulaszu, lub mieszanie kijem w grząskim bagnie. Rzadki kosmyk siwego dymu, niczym mglisty opar wypełzł przez powstały, ciemny otwór i spłynął nieostrym wodospadem, niknąc gdzieś w trawie u naszych stóp.
Ku mojemu przerażeniu odkryłem, że wewnątrz naczynia znajdowało się coś jeszcze – nikły, niechętny ruch zakołysał bowiem trzymanym przeze mnie pojemnikiem, wypadając mi z rąk i lądując w trawie przed nami. Gąsiorek zakołysał się jeszcze kilkukrotnie, aż wreszcie u jego wylotu pojawiło się szare coś, najwyraźniej starające się wydostać na zewnątrz. Poderwaliśmy się na równe nogi.
Chwilę później naszym oczom ukazało się walcowate, przypominające węża stworzenie, wijące się w trawie i rozwierające swą obszerną paszczękę, jakby próbując zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie dziwota, skoro zapewne od dłuższego czasu owo stworzenie tkwiło w zamknięciu na dnie mulistego bajora, gdzie trudno raczej o orzeźwiające podmuchy wiatru.
– Czy to węgorz? – Zapytał niepewnie nasz tajemniczy towarzysz, nie doczekał się jednak żadnej odpowiedzi.
Wraz z Mathiasem i owym nieznanym mi mężczyzną w osłupieniu przyglądaliśmy się tej istocie, jednak dopiero po chwili dopadł nas prawdziwy szok, gdy okazało się, że potrafiła ona przemówić ludzkim głosem!
– O dostojni… Panowie – wysyczała ryba, wbijająca w nas galaretowate spojrzenie swych nieruchomych oczu, po czym kilkukrotnie kłapnęła paszczą, łapiąc oddech. – Dziękuję, że uwolniliście… Mnie z mego… Więzienia!
Spojrzeliśmy po sobie, jakby w twarzach pozostałych szukając potwierdzenia, że żaden z nas nie zwariował. Być może było to wyłącznie złudzenie, będące efektem wdychanych zbyt długo bagiennych oparów? A może rezultat udaru, w końcu większą część dnia spędziliśmy w palącym skórę słońcu? Finalnie zebrałem w sobie odwagę, by przemówić w imieniu moim i mych towarzyszy.
– O, węgorzu ze słoja… – Zacząłem, gdy w słowo wszedł mi nieznajomy mężczyzna.
– To raczej bukłak.
– Albo zwykła butla, lecz na pewno nie słój ani fiolka – dodał od siebie Mathias, drapiąc się po brodzie.
– Niech będzie – zgodziłem się, machając ręką i zacząłem swą formułkę raz jeszcze. – O węgorzu z butli z dna jeziora! Zdradź nam swą mądrość!
Węgorz wywinął się kilkukrotnie w trawie świecąc białym, wzdętym brzuchem, rozwarł paszczę i wysyczał.
– Dostojni panowie… Pozwólcie mi odejść, a spełnię… Wasze trzy życzenia!
Spojrzeliśmy po sobie z Mathiasem. Nawet nasz ów bezimienny towarzysz wyglądał na takiego, co słyszał niegdyś bajki o dżinnach lub o złotej rybce, spełniającej życzenia w zamian za wolność.
Wijące się w trawie, śluzowate stworzenie nie przypominało ani dżinna, ani tym bardziej złotej rybki, zdumiały nas więc jego słowa. To znaczy, jego zdolność mowy ogólnie nas zaskoczyła, jednak wypowiadana przezeń kwestia zupełnie zbiła nas z pantałyku.
– Odejść to chyba zbyt dużo powiedziane – zaznaczył nieznajomy, wpatrując się w pozbawione kończyn ciało. – Co najwyżej odpełznąć – dodał. Nie sposób było nie zgodzić się z jego uwagą, pokiwaliśmy więc wraz z Mathiasem głowami.
Gdy pierwszy szok ustąpił i udało mi się nieco zebrać myśli, w istocie wyczułem emanującą z walcowatego stwora magiczną aurę. Po dziś dzień zastanawiam się jednak, czymże było to niezwykłe, nieboskie stworzenie? Czyżby chimerą, krzyżówką dżinna i złotej rybki? A jeśli tak, to w jaki sposób przyszła na świat? Po namyśle doszedłem do wniosku, że wolę jednak tego nie roztrząsać. Syczący głos stworzenia wyrwał mnie z gmatwaniny myśli.
– Przysługują wam… Trzy życzenia… – Podjął znowu węgorz, nie przestając wić się w trawie. – Istnieją jednak pewne… Ograniczenia. Są trzy zasady. Po pierwsze, nie możecie sobie życzyć… By ktoś się w was zakochał. Po drugie… Nie wskrzeszam zmarłych. I po… Trzecie… Waszym życzeniem nie może być uśmiercenie żywej istoty.
– A co by było, gdybym zażyczył sobie, by podczas przewracania stron w magicznych woluminach, te wydawały z siebie dźwięki kaczki?
Węgorz jak na komendę przestał się szamotać i wbił żelatynowe ślepia w Mathiasa.
– Są cztery zasady.
*
Rozsiedliśmy się ponownie na zwalonym pniu, rozmyślając nad życzeniami. Spoczywała na nas ogromna odpowiedzialność za losy całego świata. Marnotrawstwo takiej szansy było niedopuszczalne.
Jako pierwszy powstał nieznajomy, co nie zdziwiło mnie zbytnio. Umysł prostaka także był prosty, w przeciwieństwie do umysłu maga, który to rozpościerał się niczym żagiel, łapiąc swą powierzchnią całe uniwersum wątków. Zwykły człek nie jest w stanie pojąć takiej wiedzy; jego umysł skupia się w przeważającej większości na pożywieniu i bytach materialnych, a w ostateczności na kwestiach związanych z rozmnażaniem. Bardziej skomplikowane rzeczy mogłyby spowodować, że mózg wypłynie mu uszami. Nie potrzebował więc dużo czasu do namysłu.
Nasz tajemniczy towarzysz podszedł nieco bliżej ślizgającego się w trawie stworzenia i odchrząknął, po czym wygłosił wyraźnie:
– Chciałbym odzyskać mój magiczny kapelusz!
Wraz z Mathiasem ze smutkiem spojrzeliśmy po sobie, a następnie ku naszemu biednemu towarzyszowi, który najwyraźniej doznał pomieszania zmysłów z powodu wszechogarniającego gorąca. Właśnie wstawałem z miejsca, by pomóc roztrzęsionemu biedakowi ponownie usiąść, gdy przed naszymi oczami rozegrał się istny dramat.
Już od dłuższego czasu na tle błękitnego nieboskłonu krążył sporych rozmiarów rybołów, wypatrujący łatwej zdobyczy. Cóż, jak się zapewne domyślasz, jego czujne oko bez problemu dostrzegło szamoczącego się w trawie, tłustego węgorza, praktycznie podanego temu wygłodniałemu drapieżcy jak na tacy.
Nim zdążyliśmy w jakikolwiek sposób zareagować, ten zapikował w dół, tnąc powietrze jak grot opadającej na wroga włóczni. Jego błyszczące, zakrzywione szpony zacisnęły się wokół śliskiego cielska. Nawet pokryta śluzem skóra okazała się być niewystarczającą ku temu, by wydostać się z tych objęć skrzydlatej śmierci! Jednak najgorszy okazał się być ludzki krzyk pochwyconej ofiary; zaprawdę, zmroził on krew w żyłach…
Rybołów wzbił się w górę, bijąc powietrze szerokimi skrzydłami. Wydał z siebie ogłuszający pisk zwycięstwa i jął prędko oddalać się od nas, lecąc nisko nad powierzchnią jeziora, niemal ślizgając się po jego tafli. Wówczas to, z ciemnej, nieprzeniknionej toni wychynął ogromny czarny kształt obdarzony ogromną, wąsatą paszczą, zdolną chyba pomieścić dorosłego człowieka – przysięgam na bogów! Zaskoczone ptaszysko wraz ze swoją ofiarą w mgnieniu oka zniknęło w piekielnej kipieli, pozostawiając na powierzchni tylko kilka pasiastych, czarno-białych piór. Gargantuiczne, ciemne cielsko rozdarło taflę stawu z hukiem podobnym burzowym grzmotom, a wysokie, białe grzywy pędzących w naszym kierunku bałwanów roztrzaskały się o pas przybrzeżnej trzciny i plażę. Wraz z nimi, na piasku wylądował zmięty i przemoczony kawał materiału.
Podbiegłem do brzegu, nurzając swe stopy we wzburzonej wodzie, a Mathias za mną. Chwilę później dołączył do nas Denar – biedny głupiec przegapił takie widowisko, a do tego jedna z fal musiała sięgnąć jego kapelusza – był bowiem przemoczony i zwisał smutno na bok, a wymiętolone rondo przykleiło się do czoła czarodzieja. Mimo wszystko ten wyglądał na zadowolonego.
– Panie węgorzu ze słoja! – Krzyknąłem, jednak odpowiedział mi tylko cichy podmuch wiatru, błądzący pomiędzy trzcinami.
*
Na tym historia opowiedziana przez czarodzieja – pustelnika zakończyła się. Po ostatnim słowie w pomieszczeniu rozległo się głośne chrapanie. Astérios wyciągnął z bezwładnej dłoni starca niewielki kieliszek, w którym przy dnie zataczała się pojedyncza kropla nalewki. Potem i on sam, jak ta kropla, zatoczył się i spoczął na fotelu, pośród mnogich, mięciutkich skórek gryzoni.
***
Wędrowiec rozsiadł się nieco wygodniej na niewielkim zydlu, który podstawiono mu w międzyczasie i sięgnął po rogowy kielich krzepiącego miodu, by zwilżyć wyschnięte na wiór gardło. Zakasłał lekko, kryjąc usta w zaciśniętej pięści, po czym oznajmił:
– Tak też kończy się historia opowiedziana mi na krańcu świata przez najprawdziwszego z magów. Kolejnego dnia mgła uniosła się w górę, pozwalając mi na ucieczkę z tych osobliwych, cuchnących bagien. Jednak do dziś dnia, zagadka tajemniczego stworzenia ze słoja pozostaje nierozwiązaną. Czy był to jakiś miejscowy, zapomniany dżinn? A może jakiś inny, możliwe że zły duch, który chciał zwieść tych biednych podróżników na manowce? To pozostaje już wyłącznie kwestią domysłów i interpretacji.
Mężczyzna wstał i ukłonił się, a zebrana wokoło gawiedź nagrodziła Opowieść gromkimi brawami.
– Wspaniała historia, doprawdy! – Zadudnił tubalnie Otto, również nie szczędząc oklasków. – Bądźże naszym gościem, jak długo zechcesz. Twoje zdrowie! – Krzyknął, wznosząc w górę drewniany kufel.
Wędrowiec odwzajemnił toast, po czym ukłonił się i chwyciwszy płaszcz, ruszył w kierunku wyjścia z wielkiej sali. Alkohol, emocje Opowieści i ciepło bijące z kominka sprawiło, że poczuł wzmożoną potrzebę zaczerpnięcia świeżego, chłodnego powietrza.
Wyszedł na zewnątrz i z zadowoleniem stwierdził, że zamieć ustała. Przysiadł więc na stojącej nieopodal na werandzie beczce, opierając się plecami o zmarzniętą, drewnianą ścianę wielkiej sali. Wydobył z kieszeni fajkę oraz kapciuch wypełniony aromatycznym tytoniem z południa kontynentu, który tak ciepło wspominał. Gdy w powietrzu rozlała się wonna smuga dymu, a Wędrowiec zaczął powoli odpływać z nurtem własnych myśli, drzwi budynku ponownie otworzyły się i w jasnym prostokącie stanęła dziewka, która wcześniej podarowała mu ubrania.
Aurora podeszła bliżej i przeczesała dłonią swe słomiane włosy, które w zmysłowym nieładzie przesłaniały część jej twarzy.
– To była niezwykła historia, panie… Porywająca…
– Cieszę się, że przypadła ci do gustu – odparł, wypuszczając kółko z dymu, które wkrótce rozmył świszczący wiatr, niosący wróżbę nadchodzącego mrozu.
– A ty panie, czego byś sobie zażyczył, mając taką okazję?
– To zależy od okoliczności, ale… – Zamyślił się. – Na chwilę obecną byłby to wygodny siennik i pościel. To o wiele lepsze, niż leśny mech i siarczysty mróz, penetrujący ściany szałasu. Oto luksusy, z jakimi miałem ostatnimi czasy do czynienia.
Uśmiechnęła się.
– Czuję się taka znużona… – Powiedziała przeciągle, ponownie przeczesując włosy dłonią. – Chyba udam się na spoczynek – dodała, posyłając mu powłóczyste spojrzenie.
Mężczyzna pyknął z fajki raz jeszcze, po czym zagasił ją i wraz z kopciuchem ukrył ponownie w kieszeni.
– Pozwolisz, że cię odprowadzę? Wycie wilków niesie się wraz z wiatrem, a do twej izby prowadzi całkiem długa droga.
– Tak… Istotnie słyszę wilki. Pewnie… Wyją z tęsknoty… Za ich ukochanym… Księżycem. Chodźmy – odparła, niepewnie wyciągając ku niemu swą drobną dłoń.
Niewiele później nie słyszeli już brzęczącej gwary biesiadników, ani też wycia wilków czy świstu mrożącego krew w żyłach wiatru, a jedynie siebie, gdy w miękkim sienniku i pachnącej pościeli szeptali po cichu swe imiona.
*
Wiatr przegonił piętrzące się na nieboskłonie gęste chmury i ucichł, pozwalając spokojnej nocy roztoczyć wokoło swój zaciszny, niemy urok. Na granatowej tkaninie nieba bogowie rozsypali jaśniejące drobiny gwiazd, a ponad szczytami niezbadanych gór zaczął pojawiać się pomarańczowy księżyc.
Wędrowiec usiadł na jednym ze zmarzniętych stopni, prowadzących do domu Aurory i ponownie zapalił fajkę, ciesząc się orzeźwiającym, lekko szczypiącym skórę mrozem. Przynosił on ulgę jego rozpalonemu ciału i umysłowi, upojonemu zmysłowymi doznaniami. Przygryzł ustnik i wypuścił kłąb odurzającego dymu o delikatnym, słodkawym aromacie. Ta kobieta, pomyślał, była wcielonym żywiołem. Czyżby tym miał się okazać tajemniczy ogień północy, który próbował odnaleźć przemierzając te odległe, zmarznięte ziemie? Zaśmiał się w duchu i ponownie zaciągnął dymem, smakując jego balsamiczny aromat lgnący do języka.
Jakby od niechcenia spojrzał w kierunku mrocznych szczytów, piętrzących się w oddali i niewiele brakowało, a z wrażenia wypuściłby z ust swą fajkę. Wysoko, ponad białymi czubkami gór, w powietrzu tańczyły zielone i bordowe płomienie, odbijające się w srebrnych czapach lodu, okrywających strome, dzikie stoki. Niezwykłe, nieziemskie zjawisko odebrało mu mowę i minęła dłuższa chwila, nim zdołał wydukać cokolwiek.
– Ach, zatem to właśnie musi być ów Most Bogów, którym ci schodzą z niebios, by stąpać pośród śmiertelników… Zaiste, piękny to widok i zasługuje na wyjątkową historię oraz nazwę… – Urwał na chwilę, a jego myśli popłynęły ku niezwykłej kobiecie o ognistym temperamencie, która spała teraz spokojnie ledwie kilka kroków za jego plecami. Zaśmiał się krótko.
– Niechże tak będzie… Aurora, Ogień Północy.