Szepty Losu

0
(0)

Autor: Szydera Zła Niedobra

Magazynek opróżniany serią – Rozdział V – z wizytą u wróżki.

[16+] [przemoc] [ wulgarny język]


Tommy z trudem otworzył zaspane oczy. Ciężkie powieki ustępowały z oporem, na podobieństwo betonowych włazów zabezpieczających studzienki kanalizacyjne. Przeciągnął się, biorąc przy tym głęboki wdech i omal nie puścił pawia. Nie dlatego, że miał koszmarnego kaca – choć to pewnie też miało swój wpływ – a raczej z powodu unoszącego się w namiocie smrodu.

– Czyżby ktoś wdepnął w gówno? – Wymamrotał na wpół otwartą gębą.

Wstał, podpierając się na łokciach i tłumiąc odruch wymiotny. Zakołysał się na napompowanym materacu, z którego częściowo uszło już powietrze. Chwiejąc się na podobieństwo łódki, wrzuconej na pełne morze w sam środek sztormu, podpełzł do przedsionka, pociągnął za zamek i rozpiął płachtę zakrywającą wejście, pozwalając napłynąć do środka odrobinie świeżego powietrza.

Jakże niemiłym zaskoczeniem okazał się być smród, który jeszcze intensywniej wwiercił mu się w nozdrza. Powodowany kolejnymi torsjami, wyskoczył na zewnątrz, po czym odturlał się nieco w bok i szybko oczyścił żołądek z zalegających w nim resztek. Splunął,  przetarł wyschnięte usta wierzchem dłoni i rozejrzał się.

– Ciężki poranek, co? – Usłyszał znajomy głos, dobiegający z niewielkiej odległości. Tommy wytarł dłoń o trawę, po czym przyłożył ją do czoła, osłaniając oczy przed natarczywymi promieniami wschodzącego słońca. Zauważył Dantego, wyłaniającego się z niedalekich krzaków i dumnie kroczącego w kierunku obozowiska. Ciemnowłosy natychmiast połączył fakty.

– Ty gnoju! To ty narobiłeś takiego smrodu? Mogłeś odejść trochę dalej, wiesz?!

– Co?

– Gówno! Zamieniłeś wnętrze namiotu w komorę gazową! Omal nie dokonałem żywota od tego smrodu!

– To nie ja!

– Przecież widzę skąd wracasz! – Odparł poirytowany Tommy, wstając z kolan i wskazując w kierunku ściskanej przez towarzysza saperki oraz aksamitnej rolki czterowarstwowego papieru toaletowego o tak wytrzymałej strukturze, że pewnie mogącej powstrzymać pociski karabinu maszynowego. I to wystrzeliwane serią.

– Stary – zaczął zrezygnowany Dante – Źle mnie oceniasz, naprawdę.

– Tak?

– Owszem. Musiałem oddalić się o dobre trzysta metrów, żeby ten smród pozwolił mi się wreszcie w spokoju skupić – odpowiedział blondyn, wymownym gestem wskazujący ku centrum obozowiska. Tommy podążył swoim zaspanym spojrzeniem w kierunku wyznaczonym przez przyjaciela, aż napotkał na swojej drodze zwęglone truchło, wykrzywione w jakiejś dziwnie ekstatycznej pozie. Trup w dalszym ciągu się tlił, na co wskazywał unoszony delikatnym wiatrem kosmyk siwego dymu, ginący kilkanaście centymetrów ponad szczątkami. Fetor jednak zaległ niczym jesienna mgła w górskiej dolinie, okrywając swym smrodliwym całunem całą okolicę.

– Dobra, poniosło mnie – przyznał Tommy, otrzepując kolana z paprochów. Nierównym krokiem podszedł do brzegu i kucnął, pragnąc odświeżyć zmęczoną nocą twarz odrobiną rześkiej, chłodnej wody. Jednak unoszący się na powierzchni strzępek nadżartego przez ryby jelita skutecznie go do tego zniechęcił.

– Zaraza… – Wymruczał po nosem, odwracając się zrezygnowany.

– Masz, użyj tego – powiedział Dante, rzucając w jego kierunku butelkę wody mineralnej. Tommy o dziwo był w stanie pochwycić frunący ku niemu przedmiot. Nim jednak odkręcił kapsel, przyglądał się badawczo pojemnikowi, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył wodę uwięzioną wewnątrz plastikowej butelki. Dante zauważył jego konsternację.

– O co chodzi tym razem? – Zapytał, nie wiedząc co myśleć o dziwacznym zachowaniu przyjaciela. Zaczynał obawiać się, że Tommy’emu zaszkodziły opary bagiennego gazu. Na odpowiedź musiał jednak chwilę zaczekać, gdyż oszołomienie ustąpiło właśnie miejsca napadowi histerycznego śmiechu, przypominającego wrzask podnieconego szympansa na widok nie jednego banana, lecz całej kiści.

– Skąd się na naszym alkoholowym biwaku wzięła woda mineralna? – Wydukał Tommy, dławiąc się łzami śmiechu i odorem spalonego trupa.

– Zawsze kupujemy zgrzewkę wody. Tylko nigdy wcześniej z niej nie korzystaliśmy – odpowiedział Dante, wyciągając z kieszeni opakowanie pikantnych kabanosów i wsuwając sobie jednego z nich do ust. Tommy’ego zemdliło.

– Jak możesz jeść w tym smrodzie?

– Każdy kęs na bezdechu. I nie patrzę w tym kierunku – odparł blondyn, wskazując gwałtownie nadgryzioną kiełbaską w kierunku poczerniałych pozostałości (Tommy miał wrażenie, że usłyszał wówczas strzał z bicza), od widoku których nawet sęp puściłby pawia. Nie oderwał jednak wzroku od swojego rozmówcy. – Nieważne, doprowadź się do porządku. Musimy zwijać obóz i ruszać w drogę.

Tommy odkorkował butelkę i wziął kilka większych łyków, czując jak wracają mu siły. Resztą wody opłukał twarz i zrosił ciemne, skołtunione po nocnej akcji włosy, pozostawiając je w artystycznym nieładzie. Z trzaskiem zgniótł opróżnioną butelkę i umieścił ją w worku na odpadki. Nawet w czasie apokalipsy warto zadbać o swoje otoczenie. Tylko, trolle, które ledwo co opuściły jaskinie, przywożą nad wodę pełne opakowania żarcia i napojów, zostawiając z kolei puste, by te walały się gdzieś w trzcinach. Dla takich podludzi, nie ma już ratunku. Wszyscy powinni zawisnąć.

Mężczyzna odszukał wzrokiem swojego kompana, stojącego nieopodal i z delikatnością gołębicy wysiadującej jajka, składającego wędki oraz pozostały ekwipunek. Tommy podszedł nieco bliżej i zajął się rozkręcaniem grilla.

– Wspomniałeś o tym, że ruszamy w drogę. Przenosimy obóz, bo truposz spłoszył suma z łowiska?

– Niezupełnie to miałem na myśli.

– A więc co?

– Chciałeś zacząć działać, ruszyć do akcji. Więc ruszamy – odpowiedział Dante, nawet nie spoglądając na Tommy’ego, poświęcając jednak całą uwagę zwijanej na kołowrotku żyłce, jakby od tego właśnie zależało całe jego życie.

– A co z planem? Mieliśmy usiąść i opracować plan.

– W tym smrodzie nie da się myśleć. A poza tym, ja już mam plan.

– Co?

Dante skończył wreszcie zwijać żyłkę, a chwilę potem nie odzywając się, złożył także samą wędkę i umieścił ją w pokrowcu, obok pozostałych. Następnie niechętnym okiem rzucił w stronę podbieraka. Wyglądał na toczącego wewnętrzną, zażartą walkę. Zastanawiał się, czy aby nie powinien był wrzucić przyboru do ogniska, pozwalając mu spłonąć. Westchnął jednak, po czym wsunął go w boczną kieszeń pokrowca na wędki. Dopiero wówczas przysiadł na niewielkim pieńku i związując plecak, zaczął:

– Wiesz, że najlepiej myśli się pod prysznicem albo na kiblu – powiedział wolno, jakby ważąc słowa – a że w pobliżu raczej trudno szukać kabiny z natryskiem, pozostało tylko jedno.

– Chcesz mi powiedzieć, że ułożyłeś swój plan, od którego mogą zależeć przyszłe losy świata, podczas porannego posiedzenia w krzakach?

Dante twierdząco skinął głową.

– W porządku – odparł Tommy, rozpostarłszy ręce w geście przytłaczającej go bezradności. – A nie doskwierał ci przypadkiem brak głupich obrazków w Internecie, czy chociażby opakowania po mydle, żeby zająć się czymś w trakcie? Posiedzenie bez czytania, jest wiesz, meh.

– Mech przydał się jedynie do ukrycia miejsca, hehe, zbrodni – parsknął Dante. Tommy udał, że tego nie słyszał. – Ale w trakcie wspomnianej czynności, w ręce wpadło mi to – dodał blondyn, wciskając w ręce kolegi nieco wypłowiałą gazetkę z rozpiską kanałów telewizyjnych.

– Co to takiego?

– Chodź, złożymy namiot i opowiem ci w drodze.

 

*

 

Dante umieścił ostatnie pakunki, po czym zatrzasnął klapę bagażnika. Rozejrzał się raz jeszcze po okolicy, napawając się przynoszącym ukojenie widokiem natury. Połyskująca w słonecznym blasku woda rozbijała się o brzeg niskimi falami, pieszcząc uszy delikatnym szmerem. Wtórował jej aksamitny szelest porastających brzegi trzcin i pałek wodnych. Gdzieś pomiędzy unoszącymi się na powierzchni wody liśćmi nenufarów odezwała się żaba. Mężczyzna wciągnął do płuc haust powietrza, i niemal natychmiast tego pożałował.

Całą tę sielską scenerię zaburzał smród gnijącego, spalonego trupa, którego szczątki rozsypywały się w popiół, pozostawiając w trawie jedynie wypalony ślad, z grubsza przypominający zarysy człowieka. Mężczyzna zmarszczył brwi, po czym odwrócił się i wsiadł do samochodu, zajmując miejsce kierowcy.

– Gotów do drogi? – Zagaił siedzącego obok Tommy’ego.

– Nie wiem dokąd ona wiedzie, trudno mi więc oceniać, wiesz.

– A zaglądałeś do tej gazetki, którą ci dałem? – Zapytał zaskoczony blondyn, zapinając pasy i przekręcając kluczyk w stacyjce. Spod maski dobiegł głośny klekot, oznajmiający, że wiekowy diesel w dalszym ciągu ma się dobrze. Lekka przygazówka i kłąb czarnego jak sadza dymu we wstecznym lusterku, utwierdził Dantego w tym przekonaniu. Powoli opuszczali leśną polanę.

– A co ciekawego może znajdować się w kilkuletniej, pokrytej pleśnią gazetce, którą ktoś po podtarciu sobie tyłka, porzucił w lesie? Lista polifonicznych dzwonków i kolorowe tapety na telefon?

– Rzuć okiem na wcześniejszą stronę – podpowiedział Dante, nie odrywając wzroku od drogi i przygryzając dolną wargę podczas omijania wilczych dołów, wykopanych przez bobry. Tommy tymczasem usiłował rozczepić posklejane ze sobą strony tak, żeby zbytnio ich nie uszkodzić, przy okazji zasypując siedzenie resztkami mchu i robactwem. Kierowca łypnął w jego kierunku.

– Posprzątasz to później, okej?

– Chyba sobie robisz jaja, sam kazałeś mi w tym grzebać – warknął poważnie poirytowany już Tommy, z obrzydzeniem strącający ze swoich ud szare, pełzające robaki, zwykle kryjące się pod kamieniami i w dziurach. Gdy wreszcie większość z niechcianej w pojeździe fauny zakończyła swój żywot pod podeszwą buta rozgniewanego Tommy’ego, ten ponownie zwrócił swą uwagę na zabytkowe pisemko.

Hit na niedzielę. Predator – przeczytał Tommy, drapiąc się po potylicy i strącając przy okazji pełznącego robaka.

– Nie to. Na stronie obok.

– Reklama telezakupów. Co, czyżby sprzedawali magiczny malakser, służący jednocześnie jako rozszczepiacz atomów? Albo wirówkę, przy pomocy której oddzielimy zakażone DNA od zdrowego? Oświeć mnie.

Dante zaśmiał się.

– Nic tak spektakularnego. Spójrz na tę czarną ramkę niżej.

– Nekrologi?

– Jeszcze niżej.

Tommy wbił wzrok w wytarty papier, starając się przyjrzeć informacji zamazanej przez plamę pleśni. Chwilę zajęło mu odczytanie treści ogłoszenia. Gdy wreszcie mu się to udało, zrezygnowany opadł na fotel jak rzucona niedbale na chodnik skórka banana i zwrócił zmęczoną trudami egzystencji twarz ku przyjacielowi.

– Serio? Wróż Igor? To jest ten twój plan? Pojedziesz po radę do wróżki, to jest… Wróża? – zapytał, wbijając wzrok w siedzącego bez ruchu kierowcę. Ten jednak nie reagował w żaden sposób. – A sprawdzałeś może czy nie masz udaru, czy coś? – Zagadnął ciemnowłosy, wpychając leciwy, szeleszczący papier do schowka w drzwiach.

– Pomyślałem, że skoro ostatnim razem winę ponosiła, powiedzmy, góra – powiedział wreszcie Dante, pstrykając w zawieszkę ze świętym Krzysztofem, zwisającą z wstecznego lusterka – to może i tym razem mają z tym coś wspólnego. Chciałem więc zasięgnąć języka.

– To może po prostu zmów paciorek? Albo idź do spowiedzi i pogadaj z księdzem w konfesjonale.

Dante pokręcił głową.

– Potrzebuję przekaźnika, kogoś obeznanego bardziej w tematach duchowości i astroprojekcji, niż zwykłego kapłana, klepiącego formułki w trakcie nabożeństwa. Kogoś bardziej zbliżonego do szamana niż zakonnika. Kogoś, kto potrafi w bezpośredni kontakt z astralnymi bytami.

– I sądzisz, że właśnie wróż będzie kimś odpowiednim? Razem ze swoimi szklanymi kuklami?

– Przekonamy się. Zapnij pasy, niedługo wjeżdżamy do miasta.

Wokoło rozgrywało się istne pandemonium. Rozbite samochody płonęły, zasnuwając okolicę zwałami czarnego, gryzącego dymu. Z okolicznych budynków, przez okna, wypadali ludzie lub atakujące ich zombie i lądowali na chodnikach z obrzydliwym plaśnięciem i dzwonieniem tłuczonego szkła. Całe stada krwiożerczych trupów nadciągały ze wszystkich stron, niczym fale gnijącego przyboju, w poszukiwaniu wciąż jeszcze żywych ludzi, rzężąc i kłapiąc zębami lub ich resztkami. Co niektórzy z tych bardziej zaradnych obywateli połączyli natomiast siły i jako niewielkie bojówki, uzbrojone głównie w sprzęty gospodarstwa domowego lub te służące do pielęgnacji ogródka, jak piły i grabie, przemykali pomiędzy zaułkami w poszukiwaniu zapasów oraz ocalałych z pogromu ludzi.

– Może powinniśmy przyłączyć się do takiej ekipy? – Zapytał Tommy wskazując na grupę mężczyzn w roboczych ciuchach i uzbrojonych w narzędzia do obsługi kanalizacji. – Wyglądają jak zawodowcy.

– Ci ludzie nastawiają się wyłącznie na przetrwanie, są zbyt krótkowzroczni – odparł Dante.

– I to mówi ktoś, kto liczył na przeczekanie apokalipsy z wędką w jednej, a puszką piwska w drugiej ręce? – Parsknął Tommy, nawet nie siląc się na sarkazm. Kierowca spojrzał na niego pytająco, zupełnie jakby zastanawiał się, kogo czarnowłosy dokładnie miał na myśli.

– Poza tym prędzej czy później jeden z nich da się ugryźć. Oczywiście nie wspomni o tym fakcie pozostałym członkom grupy, a potem zarżnie ich we śnie. Tam gdzie jest dużo ludzi i wydaje się być bezpiecznie, zawsze dochodzi do najbardziej spektakularnej katastrofy. Filmów nie oglądasz?

Jak na życzenie, dokładnie w tym momencie jeden z domorosłych komandosów zaczął zwijać się konwulsyjnie trzymając się za brzuch, zupełnie jakby nagle dopadła go wyjątkowo dotkliwa niestrawność, a może i biegunka. Mężczyzna padł na kolana i zwymiotował (co nadal nie wykluczało biegunki), natychmiast zwracając uwagę swoich współtowarzyszy. Jak na komendę ruszyli w jego kierunku, chcąc sprawdzić, co też się stało. Nim zdołali połapać się w całej sytuacji, ich niedawny jeszcze towarzysz, z żądzą mordu w pokrytych bielmem oczach wgryzał się już w gardło jednego z nich, a tryskająca z tętnic krew ich zaskoczonego kolegi zbryzgała buty pozostałych.

Z pobliskiego zaułka, jak na komendę, wypłynęła nagle szarobura fala bekających ciał, przetaczająca się pomiędzy ścianami budynków jak gnijące tsunami. Podążając w tym groteskowym nieładzie, nadciągające trupy wpadły wprost na pseudo hydraulików-komandosów, tłukących swojego przemienionego w zombiaka kumpla kawałkiem rurki i kluczem francuskim, przekształcając go w cuchnącą, niezbyt ruchliwą breję mięsa. Chwilę później zostali rozerwani na strzępy. Ich krzyki umilkły, pozostawiając po sobie jedynie echo, odbijające się pomiędzy ochlapanymi juchą ścianami. Ciemnoczerwona krew zbryzgała okolicę, kawałki rozszarpanych ciał wirowały w tłumie, a flaki wystrzeliwały gdzieś ponad kłębiącym się, cuchnącym rozkładem motłochem niczym serpentyny, zawisając gdzieś na przewodach telekomunikacyjnych.

– Nadal chcesz do nich dołączyć? – Zapytał Dante – droga wolna.

– Teraz już jakoś nieszczególnie. Kto by mi podbił kartę członkowską? Jedź! – Krzyknął Tommy, widząc jak jeden z wygłodniałych trupów zbliża się do nich.

Dante wcisnął gaz do dechy i staranował szczerzącego resztki zębów zuchwalca, a spod podwozia dobiegło ich charczące beknięcie. Umilkło nagle dokładnie w chwili, gdy coś pod kołami chrupnęło, a spod samochodu rzygnęła gęsta fontanna krwi, barwiąca szkarłatem asfalt. Wkrótce drapieżne, rozbekane stado upiorów pozostało daleko w tyle, wymachując za samochodem swymi powykrzywianymi, trędowatymi łapskami.

– Dokąd teraz? – Zapytał Tommy, rozglądając się wokoło, z przestrachem obserwując uliczne walki.

– Znam takie jedno miejsce. Powinno być odpowiednie. Już niedaleko.

Chwilę później opuścili szeroką miejską arterię i znaleźli się na dużo spokojniejszej drodze jednokierunkowej, biegnącej w stronę miejskiego parku. Mieniący się różnymi odcieniami zieleni rząd drzew szeleścił swymi liśćmi w rytm podmuchów wiatru. Tuż za nimi prześwitywały zarysy czegoś kolorowego, na pozór przypominającego budynek i Tommy zachodził w głowę, gdzie też zabiera go jego kompan. Zmagał się z tym pytaniem aż do chwili, gdy ich pojazd zatrzymał się, a Dante oznajmił, że dalszą drogę będą musieli pokonać pieszo. Zajmujący miejsce pasażera mężczyzna nie wyglądał na zbyt zadowolonego. Zresztą, rzadko kiedy tak wyglądał.

Obaj opuścili pojazd, nie zapominając przy tym o prowizorycznym uzbrojeniu – saperce oraz toporku – i ruszyli przez żwirową ścieżkę, kierując się ku majaczącym pomiędzy drzewami kształtom. Drobne kamyczki zachrzęściły w takt ich ostrożnych, powolnych kroków. Gdy się zbliżali, Tommy zauważył na jednej z latarni tabliczkę, do której przypięto kolorowy plakat. Niestety, większa jego część została zachlapana krwią i nie dało się dostrzec dokładnie, o czym była mowa. Mimo to, miał niejasne przeczucie, że na miejscu czeka go niemiła niespodzianka.

Niewiele później przebrnęli przez wąski pas drzew, trafiając na sporych rozmiarów plac. Ich oczom ukazały się liczne przyczepki, przypominające cygańskie wozy oraz kilka mniejszych, kolorowych namiotów czy jurt. W samym zaś centrum, ponad wszystkimi pozostałymi, rażącymi zbieraniną barw obiektami, górował ogromny, kolorowy namiot rozpostarty na planie koła i zwieńczony celującym w niebo, ostrym czubkiem, na którym radośnie łopotała tęczowa chorągiewka.

Tommy spojrzał w prawo i zauważył ten sam kolorowy plakat, przypięty do niewielkiej tablicy ogłoszeń. Tym razem nie był on zachlapany ani zniszczony, miał więc okazję przyjrzeć mu się z bliska. Widząc na nim kolorową gębę w makijażu oraz niebieskiej peruce i szczerzącą nieludzki, szeroki uśmiech tuż pod czerwonym i przypominającym dojrzały pomidor nosem, zaskomlał cicho. Przeczytał wielki, jaskrawopomarańczowy napis, rozciągający się w górnej części billboardu – „EKSTAZA”. Jego najgorsze przypuszczenia okazały się być słuszne – znaleźli się w cyrku.

– Dlaczego mnie tu zabrałeś? Przecież wiesz, że nienawidzę klaunów – wyjęczał Tommy, z odrazą odwracając wzrok od plakatu z wizerunkiem roześmianego pajaca.

– Załatwimy sprawę, zanim zaczną dręczyć cię watą cukrową i balonowymi zwierzątkami, przyrzekam – odparł Dante, rozglądając się wokół. Po chwili jego twarz rozpromieniła się. Mężczyzna szturchnął zaniepokojonego przyjaciela, aż ten odskoczył, po czym wskazał na stojący w dalszej części obozu namiot, przypominający wielobarwne, indiańskie tipi. Nad wejściem wisiała tabliczka, na którym widniał koślawy napis „ESMARA”. Ów napis wyglądał zupełnie jakby ktoś starał się włożyć w niego maksimum kaligraficznego wysiłku, ale mu nie wyszło. Albo cierpiał na zaawansowane stadium choroby Parkinsona.

– To tam, ruszajmy – zakomenderował Dante i nieco pochylony, ruszył naprzód. Tommy deptał mu po piętach.

– Skąd wiesz, że to akurat ten namiot? – Zapytał ciemnowłosy, kryjący się za kolejną przyczepą cygana.

– Esmara nie brzmi trochę jak imię dla cygańskiej wróżki?

– Właściwie, coś w tym jest. Ale czy to nie miał być wróż Igor? – Zapytał Tommy, jednak zimne spojrzenie szarych oczu kompana pozbawiło go ochoty do dalszego dyskursu. – No dobra, ruszajmy zanim pojawią się klauni.

– I to rozumiem. Ale nie traćmy czujności.

Wkrótce obaj mężczyźni znaleźli się tuż za ścianą namiotu Esmary. Przykucnęli na chwilę i nasłuchiwali, czy z wnętrza nie dobiegną ich podejrzane dźwięki. Jednak zamiast nich usłyszeli jedynie zrzędliwy głos starej baby.

– Długo się będziecie tam czaić? Wchodźcie do środka.

Skonsternowani mężczyźni wymienili się pytającymi spojrzeniami. Pierwszy ciszę przerwał Dante.

– W końcu to wróżka nie? Pewnie zobaczyła przyszłość w kryształowej kuli.

Obaj ruszyli w kierunku ciemnego otworu, służącego za wejście. Już w progu uderzył w nich intensywny zapach kadzidła oraz bukiet wielu różnych ziół zmieszany z charakterystyczną wonią starego człowieka. Szary, gryzący dym był tak gęsty, że prawie całkowicie przesłaniał i tak wąskie pole widzenia. W dalszej części namiotu, pośród stłumionego, mdłego blasku pomarańczowych świec majaczyła przygarbiona sylwetka. Siedziała na podwyższeniu za niewielkim, okrągłym stolikiem, na którym mlecznobiałą poświatą emanowała najprawdziwsza kryształowa kula.

– Wejdźcie. I tak nie mamy wiele czasu – zachrypiała garbata postać i nachyliła się ku kuli w taki sposób, że jej twarz opromieniło jasne światło. Oblicze kobiety przypominało w stu procentach to, czego ludzie spodziewają się słuchając opowieści o Babie Jadze. Stara, naznaczona mozaiką najróżniejszych zmarszczek i znamion twarz, okryta różnokolorową, kwiecistą chustą przywodziła na myśl babę wiejską – naturalny element wioskowego krajobrazu, nieodłączną część kościelnego chóru i odpustu, a także wierną członkinię ludowego zespołu pieśni i tańca. Sądząc po ilości wątrobianych plam na cienkiej jak pergamin skórze dłoni, babka liczyła sobie tyle wiosen, że ani wiejski archiwista, ani sołtys, ani nawet proboszcz nie byłby w stanie podać choćby jej przybliżonego wieku. Musiała być stara w czasie, gdy świat był jeszcze młody, kontynenty dopiero się formowały, a królowa Anglii na chleb mówiła „pep”.

Skonsternowani przyjaciele stanęli obok siebie, kurczowo trzymając swój prowizoryczny oręż. Wyprostowani i zestresowani, jak nastolatkowie na komisji wojskowej, rozglądali się po całym wnętrzu namiotu, wypełnionym najróżniejszymi amuletami, eksponatami i magicznym badziewiem, byle tylko nie spojrzeć w świdrujące duszę, bystre jak rwąca rzeka oczy staruchy.

Wreszcie Dante, ponaglany kuksańcami ze strony towarzysza odchrząknął i zabrał głos.

– Jesteśmy… – Zaczął nieporadnie – Na pewno wiesz, kim jesteśmy. Chciałbym powiedzieć tylko, że twoje zdolności wywarły na nas nieliche wrażenie…

– Jakie zdolności? – Wychrypiała baba.

– Przewidywania przyszłości. Wiedziałaś, że jesteśmy na zewnątrz.

– A, to. Po prostu widziałam wasze giry – odparła głosem, przypominającym trzask suchych gałęzi – Płótno namiotu nie dotyka ziemi, widzisz? – Dodała, wskazując szponiastym pazurem w kierunku końca schronienia. W istocie, powłoka kończyła się kilka centymetrów ponad gruntem. – Strasznie wieje mi po kostkach, dlatego siedzę na podwyższeniu.

– Aha – odpowiedział Dante pełnym zrozumienia głosem, zupełnie jakby ktoś zdradził przed nim jedną z mistycznych tajemnic wszechświata. Wyraźnie zażenowany Tommy zakrył twarz dłońmi. Postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.

– Szanowna babo – zaczął – otóż wyobraź sobie, że mój kompan wymyślił sobie, że dzięki pomocy medium będzie w stanie skontaktować się zastępami Królestwa Niebios. Szukamy wskazówek, które mogłyby nas naprowadzić na rozwiązanie problemu nieświeżych zwłok, spacerujących po ulicach tego zacnego miasta. I zapewne w wielu innych miejscach.

– Wiem po co przyszliście, durniu. Jestem przecież wróżką, nie zauważyłeś? – Wysapała starucha ze zgrzytem piachu przesypującym się wewnątrz wirującej betoniarki. – Mógłbyś wykazać się czasami nieco większym pomyślunkiem. Czyżbyś nie spostrzegł kryształowej kuli?

– Tak, rzeczywiście, widzę kulę. Działa?

– Przecież świeci. To znaczy, że działa – wyrzekła niemrawo i z wysiłkiem, zupełnie jakby właśnie schodziła z tego świata. – I twój kolega dobrze kombinuje, w istocie potrzebujecie pomocy medium.

– To świetnie. Raduję się wielce na samą myśl, że poratujesz nas swą wiedzą i mądrością, zacna babo – odparł nieco zaskoczony, a nieco zaintrygowany Tommy.

– Niestety, nie będę w stanie wam pomóc – zawyrokowała wiedźma, przybierając wyprostowaną pozę, przez co przypominała teraz zwiniętego w kłębek jeża.

Mężczyźni spojrzeli po sobie, zupełnie zbici z tropu i zaśmiali się.

– Jak to, dlaczego nie? – Zapytał Dante, siląc się na przyjazny ton. – Masz na myśli, że nie za darmo, tak? Pewnie czeka nas jakieś zadanie? Musimy wykonać questa, żeby w nagrodę uzyskać twą wdzięczność i pomoc?

– Och, kochanieńki. Gdyby to było takie proste – odparła baba z chrobotem wiertła do drewna trafiającego na stalowy pręt w ścianie z żelbetu.

– Więc w czym problem? – Wtrącił się Tommy nieco poirytowany tą zmierzającą donikąd polemiką.

– Nie mogę wam pomóc, ponieważ zaraz zginę – wybełkotała pod nosem Esmara.

Jak na zawołanie, tylna ściana namiotu, znajdująca się za plecami staruchy została brutalnie rozdarta, a do środka wskoczyła koszmarna kreatura, która z głośnym beknięciem rzuciła się ku babie. Truposz w peruce, o twarzy naznaczonej znienawidzonym przez Tommy’ego makijażem, niczym drapieżne, wężopodobne coś, nie będące wężem owinął się wokół baby obleczonej w różnobarwne szmaty, aż dyndające przy jej szyi i nadgarstkach kolorowe korale zagrzechotały rytmicznie. Następnie pociągnął jej głowę w tył, odsłaniając pokryte kanionem zmarszczek gardło i ze zwierzęcym pożądaniem wgryzł się – nie bez trudu – w sflaczałą skórę. Baba zaśmiała się demonicznie, charknęła, wierzgnęła i już jej z nimi nie było.

Tymczasem przez powstałą w materiale schronienia wyrwę, do wewnątrz zaczęły przeciskać się kolejni krwiożerczy plugawcy. Ich niezgrabne ruchy powodowały ogólne zamieszanie, a jeden z nich potknął się o napinającą materiał linkę zakończoną obozowym śledziem i wyrżnął jak długi, uderzając czerwonym nosem o klepisko. W zaduchu rozległ się komiczny, przeciągły pisk dziecięcej zabawki, który powtórzył się jeszcze kilkukrotnie, gdy pozostałe stwory beznamiętnie zaczęły tratować leżącego na ziemi kompana.

– Spierdalamy stąd, szybko – krzyknął Dante, ruszając z miejsca. Jednak Tommy, przerażony widokiem nieumarłej armii bekających klaunów, sunącej ku niemu pośród gęstego dymu kadzidła zdawał się właśnie jednoczyć z ziemią, wrastać w nią niczym drzewko. Rachityczne, drżące łapska pozbawione paznokci wynurzyły się z dymu, na oślep starając się chwycić cokolwiek w ich zasięgu. Ich demoniczne twarze, wysmarowane mieszanką kolorowych farb oraz krzepnącej krwi, do tego wykrzywione w nieludzkim grymasie, wyłaniały się z wolna z dymu na podobieństwo masek szamana, odprawiającego rytuał wezwania duchów przodków.

Widok ten na tyle przeraził Tommy’ego, że jego rozum i świadomość umknęły gdzieś w sobie tylko znanym kierunku, ku najgłębszym zakamarkom umysłu, pozostawiając dygoczące ze strachu ciało samemu sobie. Mężczyzna chwiał się jak widły w gnoju, pozostawione na pastwę nadchodzącej wichury.

Jasnowłosy zatrzymał się w pół kroku i widząc co się święci, chwycił kolegę za nadgarstek i pociągnął w kierunku wyjścia z tipi. Jego spojrzenie natrafiło na linkę, której jeden koniec przymocowany był do słupka podtrzymującego konstrukcję namiotu za pomocą węzła, drugi zaś ginął gdzieś wysoko w siwym dymie.

Kierowany instynktem pociągnął za krótki koniec sznura, dyndający tuż ponad niechlujnym splotem, a ten z sykiem zniknął w górze. Dokładnie w tym samym momencie, z dymu wyłonił się olbrzymi wyplatany krąg, przypominający swoją budową łapacz snów, który opadł na krwiożercze istoty na podobieństwo sieci i strącił przy okazji kilka grubych, smolistych świec rozstawionych na prowizorycznych półkach. Łakomy ogień, niczym wypuszczony z klatki tygrys, w mgnieniu oka ruszył na żer.

Obaj mężczyźni wypadli na zewnątrz, chwiejąc się i pokasłując. Tuż za ich plecami rdzawopomarańczowe języki płomieni zaczynały już łapczywie kąsać płótno i nim się obejrzeli, cała konstrukcja stanęła w ogniu, zamykając potworne poczwarki w gorejącym grobowcu. Charczące krzyki konających powtórnie istot jeszcze przez chwilę rozbrzmiewały maniakalną kakofonią wizgów i wrzasków, echem odbijając się od pobliskiej ściany drzew, nim ucichły zupełnie, ustępując pola cichym trzaskom płomieni. Czarny dym spowił okolicę niemalże nieprzeniknionym, atramentowym woalem, wyciskającym łzy z oczu nie gorzej niż dorodna cebula, skazana na śmierć przez ćwiartowanie i smażenie z jajkiem.

– Chodźmy stąd, bo się podusimy – wykasłał Dante, ciągnąc swego oniemiałego towarzysza w kierunku linii drzew. – Albo upieczemy – dodał, widząc rozpętujące się wokół, gorejące piekło. Ogień zaczął już rozprzestrzeniać się ku kolejnym elementom cyrkowej infrastruktury, pochłaniając je w zatrważającym tempie. Wciąż zszokowany Tommy przypominał jednak bezmózgiego golema, na szczęście jednak wykonującego polecenia, choć tempo jego marszu nie napawało optymizmem.   Rzutem na taśmę udało im się opuścić polanę, nim piekielny krąg ognia zamknął się, odcinając im drogę ucieczki. Odbiegli na bezpieczny dystans i padli na ziemię, z trudem łapiąc powietrze. W oddali rozległy się kolejne krzyki. Dante zauważył, że kilka zombiaków zdołało przedrzeć się przez rosnącą z każdą minutą ścianę ognia. Wszystkie jednak padły niewiele dalej, by po chwili zmienić się bezkształtną, dogasającą breję. Tommy zaczął z wolna odzyskiwać jasność umysłu.

– Co tam się w ogóle odwaliło… – wymamrotał, wpatrując się w zasnute ciemnym dymem niebo. – Uszczypnij mnie, bo to chyba nie działo się naprawdę.

– Obawiam się, że jednak tak – odparł Dante zrezygnowany, siadając na trawie.

– Twój plan wziął w łeb – podsumował Tommy – nici z pomocy wróżki.

– Na to wygląda. Choć przynajmniej wiemy, że była prawdziwą wiedźmą.

– Co z tego? – Warknął poirytowany Tommy, wstając. – Możesz mi wyjaśnić, jaki sens miało jej zachowanie?

– Co konkretnie masz na myśli? – zapytał blondyn, przyglądając się czarnym, płonącym kawałkom papierowych plakatów i materiału, nadlatującym ze strony pochłanianego przez pożar cyrkowego obozowiska. Przypominało to nieco powietrzny taniec jaskółek, zwiastujących nadchodzącą, wieczorną burzę. Odłamki co rusz wzlatywały w górę, by następnie opaść kilka metrów w dół, z wolna rozsypując się na coraz drobniejsze kawałeczki popiołu, aż wreszcie znikały zupełnie, lądując w trawie, włosach i na ubraniu.

– Stara wiedziała, że zginie lada moment. I zamiast szybko udzielić nam rady, ostrzec czy zrobić cokolwiek, zawinęła się do piachu. Mogła zawczasu przygotować choćby notatkę, do kurwy nędzy! – Krzyknął mężczyzna, kopiąc walającą się na ścieżce gazetkę. Ta, również targana podmuchem wiatru zakręciła się w powietrzu jak bąk nad krowim zadem, po czym opadła wprost na twarz klnącego i wymachującego rękami Tommy’ego. Zaskoczony mężczyzna z rozgoryczeniem chwycił papier i powarkując zaczął miętolić go w kościstych dłoniach. W pewnym momencie jednak znieruchomiał, przyglądając się jednej ze stron, by po chwili wydobyć ją ze sprasowanej kuli. Rozprostował kartkę i z zainteresowaniem zaczął śledzić drobny tekst, bezgłośnie poruszając ustami. Dziwne zachowanie kolegi nie umknęło czujnemu oku Dantego.

– Chyba wiem, gdzie powinniśmy się udać – wymruczał Tommy, podając świstek przyjacielowi. Ten wziął papier i zaczął przyglądać się napisowi.

– Horoskop? Nie wiedziałem, że wierzysz w horoskopy – parsknął mężczyzna.

– Ja może nie, ale ty tak. Przeczytaj. To mój horoskop – odparł Tommy twardo, marszcząc przy tym swe okazałe brwi. Wyglądał teraz zupełnie, jakby po jego czole przechadzała się długa, włochata gąsienica.

– Dobra – powiedział Dante, z trudem odrywając wzrok od tego niecodziennego widowiska. Przykładając palec do papieru zaczął z jego pomocą śledzić tekst i odczytywać wróżbę. – Dzisiejszy dzień wystawi twoją wiarę na próbę. Staraj się omijać zatłoczone miejsca, a już szczególnie teatry, kina lub cyrki. Podjęte działania mogą, w najlepszym przypadku, okazać się rozczarowujące, a w najgorszym doprowadzić cię na skraj załamania nerwowego. Lub do śmierci. Gdy zobaczysz malowanego człowieka, sytuacja może zrobić się gorąca – wyrecytował blondyn, unosząc wzrok znad świstka.

– I co ty na to? – Zapytał Tommy, krzyżując ręce na piersi.

– Brzmi prawdopodobnie – skwitował Dante, oddając kartkę kompanowi. – I co z tym zrobimy?

– To wycinek z miejscowej gazety, prawda? – Zapytał ciemnowłosy. Dante przyjrzał się napisowi w stopce i kiwnął głową.

– Na to wygląda.

– Powinniśmy w takim razie odszukać autora tego tekstu, jeśli wciąż jeszcze żyje.

Błysk w oku siedzącego na trawie mężczyzny zdradzał, że słowa przyjaciela tchnęły w niego nieco otuchy. Tommy wyciągnął rękę i pomógł wstać towarzyszowi. Ten otrzepał się z trawy i zalegającego na ubraniach popiołu.

– Do samochodu – powiedział.

 

Dotrwałeś do końca?

Oceń tekst!

Średnia ocen 0 / 5. Liczba głosów: 0

Żadnych głosów - bądź pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *